Potrzeba było Putina, aby Unia stała się „twardą siłą” – rozmowa z Bartłomiejem E. Nowakiem :)

Leszek Jażdżewski: Prezydent Zełenski zgłosił aplikację Ukrainy do Unii Europejskiej. Czy powinna być ona rozpatrzona pozytywnie? W jaki sposób można sobie wyobrazić taką procedurę w stosunku do kraju znajdującego się w stanie wojny? Jakie byłyby konsekwencje ew. przyjęcia Ukrainy do UE?

Bartłomiej E. Nowak: Teraz nikt prezydentowi Zełenskiemu nie odmówi. Wydaje mi się, że bez tej wojny nie byłoby na to szans w przewidywalnej przyszłości. Perspektywa jest otwarta. Ale to nie będzie szybka ścieżka, jak chciałby Zełenski, to potrwa. Jakieś ekstra rozwiązanie prawne znajdziemy, o to się nie martwię. Jeszcze przed wojną Ukraina była lepiej przygotowana do członkostwa w UE niż niektóre inne kandydujące państwa. Pytanie, w jakim stanie będzie po wojnie. W zależności od scenariuszy, może stracić nawet do połowy PKB. To będzie więc długa droga. Ale będzie. W tym czasie jeszcze wiele się zmieni w Europie i w Ukrainie. Dzisiaj rozmowa o tym, jak będzie wyglądała Unia bazując na tym, jaką ją znamy teraz, jest przedwczesna. W czasie jednego weekendu w Europie mnóstwo rzeczy zmieniło się diametralnie. Polski rząd nagle też pokochał Unię.

Leszek Jażdżewski: Unia Europejska ogłosiła bezprecedensowy program zakupu broni na pomoc Ukrainie. Padła nawet informacja o wysłaniu myśliwców. Jakie możliwości pomocy w tej kwestii ma Unia i co to oznacza dla jej przyszłości.

Bartłomiej E. Nowak: Z tymi myśliwcami to wszyscy się głowią. Ale Josep Borrell później doprecyzował, że to w ramach dwustronnych kontaktów na poziomie państw. Domyślam się, że za wielu szczegółów się nie dowiemy. A przynajmniej nie póki trwa wojna. Dla samej UE to jest przełom. Potrzeba było Putina, aby Unia stała się „twardą siłą” (ang. hard power). Decyzja Niemiec o skokowym podniesieniu wydatków obronnych do 2% PKB i wielkim funduszu dla Bundeswhery, oznacza zwrot o 180 stopni w polityce Niemiec. Tak sobie przy tej okazji pomyślałem, że demokracje długo się rozkręcają, rzadko podejmują odważne decyzje. Ale jak już się zmobilizują, to razem mogą być bardzo skuteczne. Jestem zbudowany tą postawą UE i USA.

Leszek Jażdżewski: Zachód przystąpił de facto do koalicji po stronie Ukrainy. Łącznie wszystkie kraje wielokrotnie przewyższają Rosję potencjałem ekonomicznym i militarnym. Co można – w najbliższych dniach – jeszcze zrobić, żeby pomóc Ukrainie?

Bartłomiej E. Nowak: Odpowiedź jest prosta: utrzymać ten kurs. Pytanie, jakie są teraz scenariusze rozwoju konfliktu. Pierwsza sprawa: czy uda się zastopować działania wojenne szybko, czy to będzie długa wojna na wyniszczenie. Czy uda się utrzymać rząd w Kijowie? Odpowiedzi na te pytania warunkują jakąkolwiek dalszą rozmowę. Bez wątpienia: musimy być gotowi na odpowiednik „Planu Marshalla” dla Ukrainy. Chociaż teraz porównanie z Europejskim Funduszem Odbudowy jest może bardziej celne. Po drugie, nie mam wątpliwości, że ta wojna będzie miała kolosalne konsekwencje dla Rosji. Albo obali Putina, albo doprowadzi do bardzo mocnego autorytaryzmu, aby utrzymał władzę. Na każdy z tych scenariuszy powinniśmy być gotowi. Po trzecie, bardzo ważne, czy ten konflikt się rozleje poza Ukrainę. Na Gruzję i Mołdawię. Bo Białoruś już od początku jest jego stroną. To przemodeluje całą architekturę bezpieczeństwa euroatlantyckiego. Na to też musimy być gotowi.  

Leszek Jażdżewski: Jak w krótkim okresie zareaguje rosyjska gospodarka na bezprecedensowe sankcje, które objęły nawet Bank Centralny Rosji? Jakie to będzie miało przełożenie na sytuację zwykłych Rosjan?

Bartłomiej E. Nowak: Tutaj mówimy już o okresie zarówno krótkim, jak i długim.  Cały pakiet sankcji, szczególnie bezprecedensowe zamrożenie rezerw Banku Centralnego Rosji, zamknięcie połączeń lotniczych, SWIFT, decyzje o uniezależnianiu energetyki, na czele z Niemcami, to wszystko ma kolosalne konsekwencje. Rosja zaraz nie będzie miała czym bronić rubla. Sberbank za chwilę zbankrutuje, podobnie jak linie lotnicze Aeroflot. Nie bez powodu Putin zwołał naradę kryzysową, używając słów, że sytuacja jest wyjątkowa. Na taki pakiet sankcji Rosja nie była gotowa, zakładali jednak trochę skromniejszą wersję. Zachód ma teraz z czego „odpuszczać” w potencjalnych negocjacjach z Putinem. Rosji krótkoterminowo grozi kryzys finansowy, a długoterminowe reperkusje będą też bardzo poważne. W dziedzinie energetyki, i każdej innej. Medvedew groził przecież nacjonalizacją zagranicznych aktywów firm obecnych na rynku rosyjskim. Rosja dodatkowo strzela sobie w stopę. Gazprom za to potulnie zapewnia, nie pytany przez nikogo, o kontynuacji i niezakłócaniu dostaw drogą lądową przez Ukrainę. Oj, zabolało.

Leszek Jażdżewski: Putin ogłosił podniesienie o jeden stopień gotowości wojsk nuklearnych. Wygląda to na próbę zastopowania ew. prób militarnej humanitarnej interwencji ze strony krajów Zachodu. Czy jest możliwe użycie np. taktycznej broni nuklearnej w Ukrainie? Jakie jest ryzyko przejścia do konfrontacji w stylu Kryzysu Kubańskiego?

Bartłomiej E. Nowak: Ciężko porównywać wojnę z kryzysem kubańskim. Tam jednak nikt nie walczył. Atomowe pogróżki Putina nie są czymś nowym. Ogłoszenie stanu gotowości bojowej mnie nie zaskoczyło. Zresztą broń jądrowa i tak musi być w stanie gotowości. Tutaj rozwój sytuacji militarnej i chęć zastraszenia były tylko jednym z czynników. Dwa inne, to spodziewana decyzja o zamrożeniu rezerw walutowych Banku Centralnego Rosji, bo to może ją szybko wepchnąć w kryzys finansowy, oraz zamknięcie przestrzeni powietrznej w UE, bo to może doprowadzić do bankructwa Aeroflotu, a w dodatku blokuje im lotniczy dostęp do Kaliningradu, czyli ich terytorium. Przypomnę, że Rosja, przynajmniej według swojej doktryny, taktycznej broni jądrowej może użyć wtedy, gdy zagrożone jest jej własne terytorium. Na pewno ryzyko nuklearne poszybowało w górę. Wykluczyłbym negatywny rozwój sytuacji w tym zakresie. Zastrzegam jednak, że dzisiaj nikt nie może ręczyć za zdrowie psychiczne Putina. Użycie broni nuklearnej to proceduralnie nie będzie jednak tylko jego decyzja.

Leszek Jażdżewski: Czy są szanse militarnego włączenia się niektórych krajów Zachodu po stronie Ukrainy bez równoczesnego wypowiedzenia wojny Rosji? Na ile da się to zrobić używając ochotników, prywatnych firm, czy NATO może mieć swoje „zielone ludziki” w Ukrainie?

Bartłomiej E. Nowak: NATO już się włączyło militarnie poprzez dostawy sprzętu śmiercionośnego i to w sposób dosyć otwarty. Do Legionu Cudzoziemskiego, do którego zapraszał prezydent Zełenski, zgłosiło się już kilku ochotników. Ale to nie będzie jakaś poważna skala. Jeśli chodzi o „doradców wojskowych”, to przecież już to robimy, choć ciężko powiedzieć, czy tam na miejscu. To nie są sprawy, które się ujawnia opinii publicznej. Zielonych, nieoznakowanych ludzików to mogła Rosja wykorzystać w przypadku Krymu, gdzie nikt nie stawiał oporu. Ale nie zrobi tego NATO w pełno skalowej wojnie, na terenie czterdziestomilionowego państwa. Jeżeli bezpośrednie zaangażowanie militarne miałoby pomóc Ukrainie, to ono musiałoby być na znacznie większą skalę. Tym bardziej, że Ukraina się broni, a nie atakuje.

 

Bartłomiej E. Nowak – politolog, dr nauk ekonomicznych. Prezes Grupy Uczelni Vistula.

 

Autor zdjęcia: Christian Lue

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

„W Europie nie ma rzeczy niemożliwych” – rozmowa z ambasadorem Tomaszem Orłowskim :)

Wojciech Marczewski: W porównaniu do 2014, dziś przyczyny rosyjskiej agresji nie są aż tak klarowne. Skąd decyzja Putina o eskalacji akurat teraz?

Tomasz Orłowski: W moim przekonaniu istnieją bardzo jasne przyczyny, dla których Putin zdecydował się na te działania właśnie w tej chwili. Podstawowa różnica polega na tym, że zajęcie Krymu było fundamentalnym podważeniem wszelkich zasad, którymi rządziło się bezpieczeństwo europejskie w praktyce od 1945 roku. Dziś z kolei jesteśmy niemalże przyzwyczajeni do tego, że Putin nie uznaje żadnych zasad i prawa międzynarodowego, jeśli w jakikolwiek sposób go krępują.

Wracając jednak do czynników, dla których Putin wybrał ten moment. W moim przekonaniu sprawa jest o tyle czytelna, że początek roku 2022 charakteryzuje kilka szczególnych czynników. Po pierwsze, administracja Joe Bidena jeszcze nie zdążyła obsadzić wszystkich wysokich stanowisk w zakresie polityki zagranicznej. Co prawda jest to normalny proces w systemie amerykańskim, ale w obecnej sytuacji z pewnością bardzo niekorzystny jest brak doświadczonych urzędników. Dodatkowo sam Biden, pomimo swojej ogromnej wiedzy i doświadczenia z zakresu polityki międzynarodowej, jak na prezydenta na początku kadencji, porównywalnego moim zdaniem jedynie z Bushem Seniorem, nie jest już w pełni sił i energia jaką miał 20 lat temu, dziś musi słabnąć. Tak więc pierwszym czynnikiem jest możliwość wykorzystania potencjalnie słabszego przygotowania administracji amerykańskiej.

Drugim czynnikiem jest ewidentnie zmiana rządu w Niemczech. Zmiana, która ma charakter wręcz historyczny. Najdłużej urzędujący kanclerz RFN odchodzi po 16 latach i władzę obejmują ludzie, którym zwyczajnie brak tego doświadczenia. Znamiennym było, gdy przy pierwszej wizycie nowej minister spraw zagranicznych Niemiec Annaleny Baerbock wszyscy trzymali kciuki, aby nie popełniła większych błędów. To po prostu na dzisiaj nie są ludzie pokroju np. Hansa Dietricha Genschera, który był politykiem na miarę Kissingera w Europie. Więc drugim czynnikiem jest rząd niemiecki, który jest wyraźnie niedoświadczony.

Trzecim czynnikiem jest Francja, która wchodzi w kampanię wyborczą, co powoduje, że uwaga prezydenta Macrona siłą rzeczy będzie skupiona jest na walce o reelekcję. Tym samym Putin stawia go w bardzo trudnej sytuacji, bo nagle musi zajmować się również obecnym kryzysem.

Jest Wielka Brytania, która utraciła wiele ze swojej pozycji po Brexicie i pod rządami Borisa Johnsona.

Na samym końcu dochodzi jeszcze Polska. Polska, która za rządów PiS stała się na arenie europejskiej, jak głosi francuskie powiedzenie, wielkim niemową. Jesteśmy dużym i potencjalnie wpływowym państwem, które ze względu na niskie zaufanie międzynarodowe do rządu, niestety nie ma tak znaczącego głosu, jaki mogłoby mieć i jaki mieliśmy właśnie w 2014.

Zatem widzę powody zewnętrzne, dla których Putinowi opłaca się właśnie ten moment i uważam, że termin ten jest wybrany celowo. Po wojskowemu można by rzec, że jest to właściwy moment na atak.

Wojciech Marczewski: Putin ma powody obawiać się poszerzenia NATO?

Tomasz Orłowski: Przede wszystkim należy przypomnieć, że w ostatnim czasie nie pojawił się na agendzie temat przystąpienia Ukrainy do NATO. Został dzisiaj całkowicie sztucznie stworzony przez Rosję jako pretekst. Jeśli spojrzymy na dokumenty wszystkich szczytów NATO w ciągu ostatnich lat, za każdym razem jest w sposób niemalże liturgiczny przypomniana zasada otwartych drzwi sojuszu, ale nie były poczynione żadne kolejne konkretne kroki, które mogłyby być przyczyną zaniepokojenia Rosji. Przystępowanie do NATO jest długim i złożonym procesem. W tym procesie zdecydowanie nie ma na dzisiaj po stronie NATO jednolitego przekonania co do członkostwa Ukrainy, a jak dobrze wiemy, konsensus jest w tym wypadku konieczny. Zatem dzisiaj taki temat nie istnieje po stronie NATO. Co więcej, nawet ze strony Ukrainy nie było w ostatnim czasie żadnych nowych kroków.

Rosja albo zaczyna panikować, albo, co jest dużo bardziej prawdopodobne, tworzyć fałszywy pretekst. To bardzo klasyczna robota rosyjska w tym zakresie. Tak jak fałszywą przyczyną jest wsparcie dla separatystów w Donbasie, tak fałszywą przyczyną jest nagle ten krzyk, jakby coś się miało wydarzyć. Co więcej, proszę zwrócić uwagę, że Rosja już nie mówi jedynie o członkostwie Ukrainy w NATO, ale o obecności sił NATO na terenie państw flanki wschodniej. Państw, które od lat do NATO należą. Zaszli nawet dalej, krytykując wręcz samo członkostwo państw, które przystąpiły do sojuszu po 1997.

W moim przekonaniu mamy do czynienia z najbardziej brutalną formą licytacji pokerowej. Licytacji, w której licytujemy bardzo wysoko, licząc, że ugramy “coś”. Ja przy tej okazji bardzo często powtarzam słynną radę, którą Lenin udzielał bolszewikom, żeby używać techniki bagnetu. Mówił, aby zagłębiać się bagnetem, dopóki nie poczujemy oporu, kiedy poczujemy opór — wycofać się. Moim zdaniem Putin gra właśnie techniką bagnetu. Próbuje i sprawdza, w którym momencie nastąpi reakcja Zachodu. Bardzo wielu obserwatorów sądzi, że już się przeliczył. Reakcja zachodu pokazała absolutną i bezwzględną jedność i zdecydowanie. Jestem przekonany, że oglądając samoloty lądujące na lotnisku w Rzeszowie, Putin miał poczucie, że nie osiągnął tego, co zamierzał. Czyli będzie nadal podbijał stawkę.

Wojciech Marczewski: A co dokładnie było zamierzone? Aneksja jest dla Putina realną opcją?

Tomasz Orłowski: Moim zdaniem nie. Aneksja nie byłaby ani opłacalna, ani de facto możliwa. Gdyby Rosja próbowała wkroczyć na Ukrainę, to miałaby powtórkę z Afganistanu. Taki byłby dla niej koniec. W moim przekonaniu status quo jest dla Putina bardzo wygodny. Ukraina musi prowadzić dzisiaj już siódmy rok wojnę. Zamiast poświęcać swoje środki na reformowanie państwa, na poprawienie swojej infrastruktury, na unowocześnianie kraju, musi wydawać pieniądze na wojnę. To jest ok. 20% budżetu państwa. Proszę tylko pomyśleć, poza stratami ludzkimi, jakie to jest obciążenie dla Ukrainy, jak to osłabia również rządzących, którzy nie mogą spełniać obietnic wyborczych. Dla Rosji taki gnijący konflikt, bo inaczej określić się go nie da, jest rzeczą bardzo wygodną.

Putin może więc śmiało zakładać, że destabilizacja Ukrainy i utrzymanie gnijącego konfliktu, opłaca mu się dużo bardziej niż aneksja. Aneksja oznaczałaby przede wszystkim koszty. Koszty związane zarówno z samą inwazją i późniejszą okupacją, jak i koszty w postaci sankcji. A Zachód powiedział mu bardzo wyraźnie, że żarty się skończyły. To już nie jest kwestia trzeciorzędnych bankierów, którym będą blokować konta w Londynie. Teraz sankcje będą uderzać bezpośrednio w interesy rosyjskie i bezpośrednio we własności Putina za granicą — to już nie są przelewki.

W związku z tym nie uważam, żeby w interesie Putina leżało zmieniać strategię, którą przyjął w odniesieniu do Ukrainy. Ta strategia destabilizacji działa też w innych postsowieckich republikach. Wystarczy, że spojrzymy na Naddniestrze czy Górski Karabach. Nie przypadkiem głównym rosyjskim negocjatorem jest dzisiaj Dmitrij Kozak, przed laty autor planu pokojowego dla Mołdawii, który faktycznie miał uczynić ten kraj zakładnikiem weta Naddniestrza. Strategia polegająca na destabilizacji i osłabianiu jest zwyczajnie skuteczna. A słaba Ukraina jest rzecz jasna w gospodarczym i politycznym interesie Rosji.

Wojciech Marczewski: W swoim ostatnim artykule dla Le Monde porównuje Pan aktualny kryzys do zimnej wojny. Jakie widzi Pan podobieństwa?

Tomasz Orłowski: Przez moje przyzwyczajenia do umiaru dyplomatycznego, jak i jako badacz i historyk, jestem przeciwny takim dosłownym porównaniom do wydarzeń z przeszłości.  Widzę jednak, że nagle coraz częściej pojawia się w poważnych wypowiedziach pojęcie zimnej wojny, że to, co się dzieje obecnie między Zachodem i Rosją to jest przywrócenie języka zimnowojennego, gdzie świat dochodzi do granicy otwartego konfliktu. I jak wiemy z historii, czasem były sytuacje, w których tylko przypadek spowodował, że ten konflikt nie wybuchł. Otóż znajdujemy się dzisiaj w sytuacji przywrócenia języka stosowanego na podobieństwo zimnej wojny.

Widzę tu również poniekąd strukturalne podobieństwo do kryzysu kubańskiego. Wówczas w ostatniej chwili udało się to napięcie obniżyć, właśnie za pomocą dialogu na najwyższym szczeblu. Myślę, że dialog jest dzisiaj również potencjałem rozwiązania kryzysu. O ile dialog w tamtych czasach był dialogiem między Stanami Zjednoczonymi a Moskwą, tak dziś wydaje mi się, że dużo właściwsze byłoby, żeby był to dialog trójstronny, gdzie Europa jest też obecna na równych prawach. Nie dlatego, że nasze interesy różnią się od amerykańskich, ale dlatego, że posiadamy dzisiaj już podmiotowość, której wówczas Europa nie posiadała. No i dla tego, że Putin wyraźnie dał do zrozumienia, że nie życzy sobie jej obecności przy stole negocjacji. Jest to zasadnicza różnica. Niestety, polityka zagraniczna Unii nie jest przygotowana na zarządzanie takimi konfliktami.

Wojciech Marczewski: W Le Monde mówił Pan, że to kwestia braku wspólnej polityki zagranicznej.

Tomasz Orłowski: Właśnie. Wynika to z kilku czynników. Po pierwsze możemy mieć podejrzenie, że największe państwa członkowskie Unii nie znajdują swojego interesu w tym, żeby wspólna polityka zagraniczna ingerowała w ich stanowisko. Zobaczmy, że dzisiaj wszystkie rozmowy, zarówno z Rosjanami, jak i z Amerykanami, prowadzi albo kanclerz Niemiec, albo prezydent Francji. Czyli mamy cały czas tych dużych graczy, którzy nie są szczególnie zainteresowani, żeby wiązać im ręce wspólną europejską polityką zagraniczną.

Niestety w ramach wypracowywania wspólnej polityki, wspólnego podejścia wszystkich państw członkowskich, nie znajdujemy wspólnoty we wszystkich kwestiach. Polska wskazywała na to wielokrotnie. Niepokojący jest zwłaszcza brak wspólnej polityki wobec Rosji. Jesteśmy w stanie wypracować wspólną politykę w odniesieniu do Mjanmy czy Wenezueli, jednak na własnym podwórku mamy ogromne braki. To jest bardzo poważny problem. Polityka zagraniczna nadal nie poszła do przodu. Jest dodatkiem do indywidualnych polityk zagranicznych państw członkowskich, a nie ich sumą. Moim zdaniem ten problem jest dzisiaj widoczny z pełną jaskrawością.

Wojciech Marczewski: Wysoki przedstawiciel Unii do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa Josep Borrell  sugerował, że istotna jest też słabość militarna Unii.

Tomasz Orłowski: Moim zdaniem wymiar wojskowy nie ma tutaj większego znaczenia. Widzę w tym swoistą excuse wobec niewidoczności Europy. Wymiar wojskowy jest konsekwencją posiadania wspólnej polityki zagranicznej. Dopiero, jeśli postawimy sobie wspólne cele w polityce zagranicznej, dostosowujemy do nich instrumenty. Jednym z instrumentów prowadzenia polityki zagranicznej jest właśnie wymiar wojskowy. Zatem najpierw trzeba mieć politykę zagraniczną, żeby chcieć posługiwać się wymiarem wojskowym, a nie odwrotnie.

Wojciech Marczewski: Realne uwspólnotowienie polityki zagranicznej jest możliwe? Czy państwa członkowskie nie mają jednak zbyt odmiennych interesów?

Tomasz Orłowski: Przypomina mi się tutaj debata o stworzeniu euro jako wspólnej waluty. Niemcy były kategorycznie przeciwne. Marka była w Niemczech symbolem stabilności, a może wręcz tożsamości państwa. Ponadto nie chciano aby decyzje dotyczące pieniądza niemieckiego były podejmowane przez Bank Europejski. Pomimo ich oporu, euro powstało i funkcjonuje od dwudziestu lat. Jeszcze bardziej nieprawdopodobne wydawało się, żeby jedynie pięć lat po Drugiej Wojnie Światowej, Francja i Niemcy zdecydują się na uwspólnotowienie produkcji węgla i stali. A jednak coś, co wydawałoby się nie do osiągnięcia, stało się faktem. Pamiętam też, że duże państwa, które miały niegdyś po dwóch komisarzy w Komisji Europejskiej, zrezygnowały z tego przywileju. Zrezygnowały właśnie w imię integracji i usprawnienia Komisji. To również wydawało się absolutnie niemożliwe. Ja myślę, że w Europie nie ma rzeczy niemożliwych. Potrzeba woli, zdecydowania i cierpliwości.

Jean Monnet, twórca EWWiS i w zasadzie człowiek, który stworzył nie tylko koncepcję, ale i formę dochodzenia do jedności europejskiej, uważał, że Europa zawsze dokonuje postępu w sytuacjach kryzysowych. Kryzys wyzwala energię, odwagę i ułatwia przekroczenie granic, które inaczej byłyby trudne do przekroczenia. Z tego powodu wcale nie jestem pesymistycznie nastawiony. Być może obecna sytuacja ułatwi Europie dalszą integrację i stworzenie bardziej wyrazistej wspólnej polityki zagranicznej.

Europa była nieobecna w trakcie rozmów w Genewie. Rosja wyraźnie powiedziała, że nie życzy sobie Europejczyków przy stole. Moim zdaniem to jest wyraźny sygnał ze strony Rosji, że obawia się sytuacji, w której Europa będzie silniejsza, bo będzie mówiła jednym głosem. Decyzja Putina, żeby blokować obecność Europejczyków, powinna być dla nas bardzo mocnym sygnałem, że tym bardziej powinniśmy się do siebie zbliżać.

Wojciech Marczewski: Wydaje się, że doskonale rozumie to prezydent Macron, który maluje się na swego rodzaju przywódcę Europy. Czy pod jego przewodem możliwe byłoby utworzenie faktycznej wspólnej polityki zagranicznej, czy raczej byłoby to jedynie przedłużenie interesów Francji?

Tomasz Orłowski: Zachowanie Macrona kojarzy mi się nieco z prezydentem Sarkozym. Za poprzedniej prezydencji francuskiej w 2008 Sarkozy również leciał na rozmowy do Rosji w roli przedstawiciela całej Unii Europejskiej. Wówczas próbował zatrzymać konflikt z Gruzją. Problem polega na tym, że gdy Sarkozy negocjował z Putinem, pełnił istotnie funkcje przewodniczącego Rady Europejskiej, więc jego pozycja była uzasadniona. Po wejściu w życie Traktatu Lizbońskiego, który ustanowił stałego przewodniczącego Rady, państwo spełniające rotacyjną prezydencję nie ma już prawa rościć sobie tytułu “prezydenta Europy” jak przedstawiał się wtedy Sarkozy.

Myślę, że wiele państw miałoby problem z organizowaniem wspólnej polityki zagranicznej poza normalnym układem instytucjonalnym Unii. Byłoby fantastycznie, gdyby przywódcy tacy jak Macron poparli instytucje europejskie, a nie próbowali przejmować ich role. Z tym mam problem.

Oczywiście dotknął pan ważnego problemu. Czy Francja próbowałaby czynić ze wspólnej polityki zagraniczne instrument swojej własnej polityki? Dla licznych państw członkowskich to jest powód do podejrzliwości To jest niedopuszczalne. To by się nie powiodło. Co ważniejsze, to by bardzo nadwyrężyło wiarę w dalszy rozwój wspólnej polityki zagranicznej. Dlatego myślę, że każdy, kto chce doprowadzić do zwiększenia roli wspólnej polityki, powinien sobie życzyć nie tyle aktów ze strony pojedynczych liderów, ile poparcia wszystkich państw członkowskich dla wspólnej polityki zagranicznej.

Wojciech Marczewski: Wspólna polityka, według Macrona, miałaby być niezależna od NATO. Taka retoryka nie szkodzi sojuszowi?

Tomasz Orłowski: Tu oczywiście trzeba się odwołać do słynnej wypowiedzi Macrona o śmierci klinicznej NATO. Potem tłumaczył, że nie mu chodziło o życzenie, a jedynie opis stanu faktycznego. To był jedynie wyraz zaniepokojenia. Jednak uważam to za dużą niezręczność ze strony państwa członkowskiego Sojuszu, które było wobec niego zawsze najbardziej krytyczne. Co ważniejsze, gdy sytuacja się zmieniła, Macron słowa te wycofał.

Być może to, co dzieje się dzisiaj będzie najlepszym dowodem, że NATO jest już sprawne, że nie tylko posiada cele w niezmienionej formule, ale w dodatku ma idealnie funkcjonujące struktury decyzyjne i wykonawcze. Ja myślę, że ostatnie parę dni wyraźnie pokazuje, że nie ma w sojuszu żadnych śladów niedrożności mózgu. Bardzo dobrą okazją do tego, żeby w jasny sposób pokazać skuteczność i jedność NATO będzie szczyt madrycki i przyjęcie nowej koncepcji strategicznej. Być może doświadczenia obecnej sytuacji wpłyną również na wyostrzenie tej koncepcji.

Wojciech Marczewski: Mówiąc o przyszłości nie sposób nie wspomnieć o wyborach we Francji. Czy w razie porażki Macrona możemy się spodziewać przetasowań w polityce Francji?

Tomasz Orłowski: Dziś jedynymi prawdziwymi konkurentkami Macrona są Valérie Pécresse i Marine Le Pen. W teorii walczy też Eric Zemour, jednak sondaże dają mu dużo mniejsze szanse w drugiej turze. Pécresse jest doświadczonym politykiem, była doskonałą minister szkolnictwa wyższego i bardzo dobrze funkcjonującą przewodniczącą regionu stołecznego Île-de-France. To region tworzący jedną trzecią PKB Francji, czyli więcej niż całe PKB naszego kraju. Jej doświadczenie w zakresie zarządzania dużym zespołem jest więc ogromne. W polityce zagranicznej bardzo jasno nawiązuje do Sarkozy’ego. Musimy pamiętać, że to właśnie Sarkozy zdecydował się na powrót Francji do zintegrowanej struktury wojskowej NATO. Zatem ja nie widzę najmniejszych zagrożeń ze strony Pécresse, jeśli chodzi o politykę transatlantycką. Różnic programowych można się prędzej doszukiwać w kwestiach związanych z Unią, jednak i tak są drugorzędne, nie dotyczą funkcjonowania i samej natury Unii.

Zupełnie co innego stanowi Marine Le Pen. Le Pen podważa wszystkie elementy obecnej polityki, w tym polityki zagranicznej Francji. Jest politykiem antysystemowym i antyrepublikańskim. Uderza w podstawy polityki zagranicznej, a nawet zapowiada wyprowadzenie Francji ze struktur wojskowych NATO. Natomiast dziś jest już jasne, że Francuzi w żadnym przypadku nie życzą sobie wyjścia z Unii. Francuzi nie są zadowoleni ze wszystkiego, chcieliby innej Unii, większych wpływów, innej polityki, ale większość Francuzów nie widzi alternatywy dla Unii, ani nie chce żadnej alternatywy. Z tego powodu w kwestiach polityki europejskiej Le Pen jest, jak to mówią Francuzi, évasive. Ucieka od jasnej odpowiedzi i stara się być dużo bardziej zachowawcza, niż głoszą obiegowe opinie.

Wojciech Marczewski: Mówi Pan o absolutnej jedności w NATO. Niemcy nie są tego zaprzeczeniem? Mieliśmy szeroko skrytykowane wypowiedzi byłego już szefa niemieckiej marynarki, Kanclerz Scholz długo nie był w stanie jasno postawić kwestii sankcji i pomocy Ukrainie, a w tle wciąż mamy Nordstream 2. Z czego wynika to niejednoznaczne podejście Niemiec?

Tomasz Orłowski: Tradycja polityki zagranicznej Niemiec polega na dobrowolnym ograniczaniu własnej siły w polityce zagranicznej. Łatwo mogą jednak wpaść w pułapkę. To podejście wypływa z bardzo głębokiego rozumienia historii. Niemcy starają się nie budzić u partnerów złych skojarzeń z przeszłością. Zastępują więc wszystkie formy dyktowania, kulturą dialogu. Z tego powodu Niemcy cały czas uważają, że z Rosjanami wszystko da się osiągnąć, właśnie rozmową. Naturalnie wielu z nas może pytać, czy to powoływanie się na dialog jest szczere, czy tylko stanowi dobrą wymówkę. Szczególnie, że czuje się parcie niemieckiego biznesu na rzecz kontynuacji współpracy z Rosją, która jest zarówno egoistyczna, jak i niebezpieczna. Jednoznacznej odpowiedzi nie jestem w stanie udzielić. Jednak w Niemczech istnieje coraz silniejszy nurt polityków, ekspertów i dyplomatów, chociażby Wolfgang Ischinger, którzy uważają, że od Niemiec powinno się teraz oczekiwać dużo bardziej jednoznacznego stanowiska w kwestii Ukrainy i Rosji.

Z kolei Nordstream 2 jest dla nas symbolicznym przykładem tego, jak nie powinny wyglądać stosunki rosyjsko-niemieckie. Przez tę historyczną symbolikę, wszyscy koncentrujemy się na tym jednym zagadnieniu. Uważam, że Nordstream 2, którego budowa było głęboko złą decyzją, co Niemcy chyba już rozumieją, został również nieco wyolbrzymiony. Sugeruje się, że w nim koncentruje się całość polityki Niemiec wobec Rosji. Wierzę, że polityka Niemiec ma jednak szersze horyzonty. Myślę, że ten rurociąg jest spisany na straty, chyba że okaże się jedynym zwycięstwem Putina. Potencjalnie, w zamian za wycofanie wojsk, Putin mógłby otrzymać gwarancję cofnięcia wszystkich zastrzeżeń co do funkcjonowania rurociągu. Wyobrażam sobie, chociaż nie życzę, że to mógłby być pewny uzysk Putina. Proszę pamiętać, że jeśli mamy osiągnąć jakieś porozumienie dyplomatyczne między Zachodem i Rosją, to zgodnie ze słynną maksymą Anthony’ego Edena, każda ze stron musi wstać od stołu negocjacji z poczuciem, że coś wygrała. Jeśli chcemy osiągnąć porozumienie i stabilność, musimy również pomyśleć o tym, co może Putin uzyskać. W tej chwili są na ten temat prowadzone rozmaite badania, dużo piszą tym Amerykanie. Pytanie, co mogłoby być polem do usatysfakcjonowania Rosji, tak żeby Putin mógł zachować twarz?

Wojciech Marczewski: Znamy odpowiedź?

Tomasz Orłowski: Tak jak mówiłem, na ten temat już obecnie prowadzona jest refleksja kilku think-tanków. Pisze o tym ostatnio RAND Corporation. Ponadto odbijają się też echa rozmów Macrona w Moskwie. Poza Nordstream 2 słyszy się przede wszystkim o trzech opcjach. Najlżejszą koncesją byłoby poszerzenie rozmów na temat broni jądrowej, powrotu do traktatu INF o likwidacji pocisków średniego zasięgu i budowa nowych środków zaufania w zakresie bezpieczeństwa jak choćby kwestia ćwiczeń wojskowych. Jeśli Rosja potrzebuje czuć się bardziej bezpieczna, to byłaby odpowiedź, ale wątpię, by ją zaspokoiła. Dla Rosji bardziej akceptowalne byłoby stworzenie regionalnego systemu bezpieczeństwa w strefie postsowieckiej. Mówi się, że powołane mogłyby zostać instytucje podobne jakby do OBWE. To jednak niosłoby groźbę ograniczenia decyzji suwerennych państw w sprawach bezpieczeństwa. Najdalej idącą opcją byłoby moratorium na zbliżenie Ukrainy do NATO, a może nawet finlandyzacja, czego nikt oficjalnie nie potwierdza, ale chyba sporo państw myśli. Oczywiście rozwiązanie wykluczone, bo nie zgodzi się na to Ukraina. Ponadto w mojej opinii tak daleko idące koncesje mogłyby jedynie rozzuchwalić Rosję.

Jednak jestem sceptyczny wobec wszystkich tych teorii. Tak naprawdę, niczym najlepsi pokerzyści, liderzy nie mówią za dużo o potencjalnych elementach przetargu. Są to więc jedynie plotki lub spekulacje. Ja nie lubię spekulować. Powiem więcej — nie życzę nam, żebyśmy spekulowali. Proszę zauważyć, że już od kilku dni Zełenski i władze w Kijowie powtarzają prośby do przyjaciół na zachodzie, żeby przestać snuć scenariusze wojenne, żeby przestać straszyć ludzi. Starajmy się patrzeć racjonalnie na to, co się dzieje, starajmy się rozumieć co się dzieje, ale nie starajmy się robić jakichś filmów katastroficznych na oczach ludzi. Mnie, jako dyplomatę, mierzi takie łatwe wyrokowanie. Troszkę skromności. Patrzmy na to co się dzieje, starajmy się dołożyć do tego mądrość, doświadczenie, umiar i rozsądek, a nie zaskakiwać opinię publiczną jakimiś scenariuszami, z której strony będą atakować Rosjanie. Naprawdę to nie jest właściwa forma badań w zakresie polityki międzynarodowej. Bądźmy więc bardziej pokorni, dobrze nam to zrobi.

Tomasz Orłowski – wieloletni ambasador Polski we Francji i Włoszech, dyrektor protokołu dyplomatycznego MSZ, wiceminister spraw zagranicznych. Z wykształcenia archeolog i mediewista. Wykładowca na Sciences Po i licznych polskich uczelniach. Autor wielu książek oraz publikacji naukowych z dziedziny stosunków międzynarodowych oraz historii.

Autor zdjęcia: Oliver Cole

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Relacje niemiecko-chińskie – historia partnerstwa z rozsądku :)

W ostatnich latach, w związku z postępującą globalizacją, zwiększającą się konkurencją międzynarodową, ale także rosnącym znaczeniem współpracy między krajami, dużą wartość przypisuje się dwustronnej kooperacji niemiecko-chińskiej. Historia tej relacji jest o tyle barwna, co pokazująca, jakie interesy i cele przyświecały środowiskom politycznym i gospodarczym obu krajów na przestrzeni lat.

Intensywne relacje obu państw mają dość krótką, choć ciekawą historię. Pierwsze stosunki niemiecko-chińskie sięgają połowy XVII wieku – były to relacje utrzymywane pomiędzy Chinami a poszczególnymi krajami niemieckimi, a dużą rolę w ich kształtowaniu odgrywali misjonarze, jak choćby jezuita Johann Adam Schall von Bell który został nawet doradcą cesarza Shunzhi z dynastii Qing. W większości stosunki te miały wyłącznie handlowy charakter a chińskie towary, takie jak porcelana czy jedwab, docierały do ​​Niemiec za pośrednictwem portugalskich i hiszpańskich przewoźników. Królewsko-Pruska Kompania Azjatycka wysłała swój pierwszy statek do Chin dopiero w połowie XVIII wieku.

W kolejnym stuleciu zainteresowanie Niemiec rynkiem azjatyckim było nadal niewielkie. Zaangażowane w budowę własnego silnego państwa Prusy zwróciły uwagę na otwierające się w Chinach możliwości dopiero pod koniec XIX wieku. Dla ówczesnych Chin, zmagających się z wieloma problemami wewnętrznymi i zewnętrznymi, Niemcy były synonimem stabilnego i godnego zaufania partnera, zatem pierwsza misja gospodarcza niemieckich przemysłowców do Państwa Środka zakończyła się sporym sukcesem. Pod koniec stulecia Niemcy objęły znaczne wpływy w prowincjach Shandong i Jiaozhou, a miasto Qingdao stało się wkrótce niemiecką koncesją. Doskonale rozwijała się współpraca o charakterze militarnym, która nie ustała mimo klęski II Rzeszy Niemieckiej w 1918 roku. W latach następujących po Wielkiej Wojnie polityka zagraniczna Republiki Weimarskiej uwarunkowana była chęcią odzyskania wpływów na Dalekim Wschodzie m.in. poprzez odbudowę stosunków dyplomatycznych i obecność niemieckich doradców wojskowych. Co ważne, w młodej niemieckiej republice działało bardzo silne lobby prochińskie, szczególnie aktywne wśród kół gospodarczych, a jego najważniejszymi animatorami byli właściciele koncernów takich jak Krupp, AEG czy Siemens. To dzięki ich staraniom niemieckie firmy realizowały m.in. ogromne kontrakty na budowę kolei w Chinach. Dojście do władzy nazistów w 1933 roku zmieniło tę optykę, a za kluczowego partnera w Azji uznano Japonię, choć w pierwszych latach rządów Hitlera nadal utrzymywano silne relacje gospodarcze. Dość powiedzieć, że III Rzesza Niemiecka w połowie lat 1930-tych przyjmowała aż 17% chińskiego eksportu.

Powstanie bipolarnego świata po zakończeniu II wojny światowej odbiło się na relacjach niemiecko-chińskich i straciły one na znaczeniu. Podział zarówno Niemiec, jak i Chin, stał się egzemplifikacją zimnowojennej rzeczywistości, choć powody powstania RFN i NRD, oraz ChRL i Republiki Chińskiej na Tajwanie były zupełnie odmienne. Przez kolejne 20 lat utrzymywanie relacji dyplomatycznych pomiędzy tymi podmiotami było decyzją wyłącznie polityczną, zależną nie tyle od zainteresowanych stron, co bardziej od supermocarstw: USA i ZSRR. Ze względów ideologicznych relacje z Pekinem przez pierwsze powojenne lata utrzymywała wyłącznie Niemiecka Republika Demokratyczna, choć należy wskazać że maoistowskie Chiny wyszły z inicjatywą nawiązania relacji także z RFN. Miało to miejsce w połowie lat 1950-tych, jednak władze w Bonn odrzuciły tę propozycję zarówno ze względu na obowiązującą wówczas doktrynę Hallsteina (mówiącą o nieutrzymywaniu stosunków dyplomatycznych z państwami utrzymującymi stosunki dyplomatyczne z NRD, za wyjątkiem relacji z ZSRR), jak i z obawy przed negatywną reakcją amerykańskiego sojusznika. To wówczas wymyślono określenie tzw. dylematu chińskiego, oznaczającego różnicę zdań kół politycznych i gospodarczych co do nawiązywania kooperacji z ChRL. Podczas gdy kolejne rządy kanclerza Adenauera unikały współpracy z Mao Zedongiem na płaszczyźnie politycznej, o tyle kręgi przedsiębiorców poszukiwały możliwości nawiązywania relacji gospodarczych. Efektem ich zabiegów było podpisanie w 1957 roku pierwszej umowy handlowej RFN-ChRL.

Sytuacja diametralnie zmieniła się pod koniec lat 1960-tych, gdy kanclerzem Zachodnich Niemiec został energiczny socjaldemokrata, Willy Brandt. Jego koncepcja polityki zagranicznej zorientowanej na Wschód (Ostpolitik) zakładała unormowanie relacji ze Związkiem Radzieckim oraz z państwami bloku wschodniego. Brandt zdawał sobie sprawę, że jeśli chce się zmienić status quo, to najpierw trzeba je uznać. Na fali podpisywanych kolejnych układów normalizujących relacje z krajami zza żelaznej kurtyny, oraz przy sprzyjającej koniunkturze międzynarodowej, także i RFN nawiązała oficjalne stosunki z Państwem Środka. Następująca od roku 1972 intensyfikacja więzi z Chinami była niejako kalką prowadzonej przez Waszyngton polityki odprężenia wobec Pekinu.

Niemalże dwie dekady następujące po wzajemnym uznaniu RFN i ChRL przyniosły ogromny wzrost dynamiki interesów niemieckich na kontynencie azjatyckim, a poprzez liczne długoterminowe inwestycje i projekty wielowymiarowej współpracy RFN utwierdziła swoją pozycję na rynku chińskim.

Następca Brandta, Helmut Schmidt, był wręcz zafascynowany Chinami i widział to państwo jako kluczowego gracza na arenie międzynarodowej. Ten „niemiecki Kissinger” – jak go nazywano – częstokroć w czasie swego kanclerstwa, ale i po odejściu z urzędu (był wieloletnim współredaktorem opiniotwórczego tygodnika „Die Zeit”) wskazywał, że „Chiny są przyszłością”.

Podobnie uważał Helmut Kohl. Sprawujący urząd w latach 1982-1998 kanclerz nie krył swojego podziwu dla tego państwa. To za jego czasów mocno przyspieszyła współpraca gospodarcza, mówiono wręcz o „chińskiej euforii” wśród kręgów politycznych i biznesowych. Zbiegło się to oczywiście w czasie z reformami Deng Xiaopinga, które doprowadziły do bardzo szybkiego rozwoju gospodarczego Chin i ich modernizacji w bezprecedensowej skali. Kohl umiał wykorzystać to „okno możliwości” – gdy w 1984 roku udał się do ChRL by tam doglądać budowę pierwszej fabryki Volkswagena w Szanghaju, podkreślał, że Chiny czeka „stuletni wysiłek modernizacyjny”. Jednocześnie po powrocie do RFN mówił w Bundestagu, że Niemcy i Chiny powinny „zbudować stabilne, długotrwałe partnerstwo”. W tym samym czasie powołano Zagraniczną Izbę Handlową w Chinach (AHK Greater China), która swoje biura otworzyła w Pekinie, Szanghaju, Kantonie oraz w Hongkongu, a jej celem stało się wspieranie niemieckich firm we wchodzeniu na chiński rynek, poszukiwanie partnerów biznesowych, pomoc w szkoleniach i dalszej edukacji oraz prowadzenie wydarzeń biznesowych. Obecnie Izba opiekuje się ponad 2500 niemieckich przedsiębiorstw aktywnych w Państwie Środka.

Ważnym punktem relacji obu krajów stała się także współpraca regionów i miast – w 1982 roku doszło do oficjalnego zawarcia partnerstwa między Wuhan, stolicą prowincji Hubei, a Duisburgiem, miastem w zagłębiu Ruhry w Nadrenii Północnej-Westfalii. To był początek intensywnej kooperacji między podmiotami subpaństwowymi – za czasów kanclerstwa Kohla podpisano prawie 40 takich porozumień. I choć niemiecki system polityczny gwarantuje szeroką swobodę i niezależność działania regionów, to niewątpliwie ta intensyfikacja relacji paradyplomatycznych w obszarze edukacji, kultury czy turystyki stała w zgodzie z priorytetami władz w Bonn, a – po zjednoczeniu Niemiec – w Berlinie.

Niewątpliwie wzajemne relacje ochłodziły się po wydarzeniach czerwcowych 1989 roku na placu Tiananmen, choć relatywnie szybko wróciły do poprzedniej temperatury. W 1993 roku gabinet Kohla przedstawił „Azjatycki Dokument Strategiczny”, szczegółowo opisujący strategię niemieckiej polityki zagranicznej wobec krajów kontynentu azjatyckiego. Ze względu na ogromną dynamikę wzrostu gospodarczego w Chinach od lat 1990-tych a także znaczenie eksportu dla rozwoju niemieckiej gospodarki, zwiększanie współpracy handlowej między ChRL a Niemcami stał się celem o wysokim priorytecie.

Tę „chińską euforię” kontynuował także Gerhard Schröder, który wspólnie z premierem Wen Jiabao podpisał „Strategiczne partnerstwo w globalnej odpowiedzialności”. Dokument ten umożliwił zwiększenie dynamiki relacji handlowych, inwestycyjnych, współpracy w zakresie ochrony  środowiska czy współpracy kulturalnej i naukowej. To Schröder zainicjował także powołanie niemiecko-chińskiego dialogu na rzecz praworządności.

Mimo wszystko – podobnie jak w przypadku jego poprzedników – dyplomacja  tego socjaldemokratycznego kanclerza charakteryzowała się wysokim pragmatyzmem, co powodowało, że problemy praw człowieka, Tajwanu i Tybetu, często komplikujące stosunki ChRL z innymi krajami zachodnimi, nie odgrywały znaczącej roli. Wynikało to z dominującego przywiązania Berlina do ekonomicznego charakteru tych relacji i wzajemnego uznania roli partnerów na świecie. W Niemczech przez wiele lat panowało przeświadczenie, że aby prowadzić skuteczną politykę względem Chin konieczne jest zrozumienie i uwzględnienie lokalnych uwarunkowań oraz ogromnej różnorodności tego kraju, który – jak niemieckie MSZ podkreślało w oficjalnym dokumencie z 2002 roku – „oferuje wiele możliwości i stawia ważne zadania”. Tym samym niemiecka polityka wobec ChRL rozwijała się przez lata jako strategia tzw. milczącej dyplomacji, czyli nieporuszania drażliwych dla Pekinu tematów, nastawiona wyłącznie na budowanie intensywnej współpracy gospodarczej, także w wymiarze wielostronnym, w tym w ramach grup G20 i G8+5. Jednocześnie strona niemiecka miała nadzieję, że poprzez ścisłą współpracę gospodarczą z krajami zachodnimi nastąpi w Chinach demokratyczna przemiana. Zresztą ten znany paradygmat „zmiany poprzez handel” dopiero w ostatnich latach został oceniony jako nieskuteczny.

Za czasów rządów Angeli Merkel relacje niemiecko-chińskie weszły na jeszcze wyższy poziom. Było to efektem kilku splatających się zdarzeń. Po pierwsze Niemcy wysunęły się na czoło Unii Europejskiej w wyniku perturbacji, jakie dotknęły Wspólnotę po wybuchu kryzysu gospodarczego w 2008 roku i kryzysu strefy euro od 2010 roku. Niewątpliwie Niemcy jako jedyne państwo mogły (chciały) wziąć na siebie odpowiedzialność za losy UE. Po drugie, te „europejskie buty” były dla Niemiec za małe – zaczęto rozglądać się za nowymi partnerami poza Starym Kontynentem, a chęć zwiększenia roli Niemiec w Azji była duża. Po trzecie wreszcie, przeżywające bezprecedensowy okres prosperity i coraz częściej zaangażowane w sprawy międzynarodowe Chiny wydawały się idealnym kandydatem do zacieśniania współpracy w odpowiedzi na nowe wyzwania.

W 2011 roku wdrożono więc niemiecko-chińskie konsultacje rządowe, czyli mechanizm komunikacji dwustronnej zarezerwowany dla kluczowych partnerów RFN – konsultacje odbywają się regularnie co dwa lata umożliwiając rozwijanie dialogu w sprawach tożsamych dla obu rządów w wymiarze polityki wewnętrznej i międzynarodowej. W tym samym roku także rząd chiński wydał „Białą Księgę o osiągnięciach i perspektywach współpracy chińsko-niemieckiej”, pierwszą tego rodzaju dla kraju europejskiego.

Trzy lata później, podczas wizyty państwowej przewodniczącego Xi Jinpinga w Niemczech, podniesiono formułę współpracy do „Kompleksowego Partnerstwa Strategicznego”. Obecnie, na poziomie międzyrządowym istnieje ponad 80 mechanizmów dialogu między ministrami, sekretarzami stanu, szefami departamentów i szefami agencji rządowych. Kluczowe formaty obejmują dialog strategiczny ministrów spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa oraz dialog fiskalny wysokiego szczebla ministrów finansów i dyrektorów banków centralnych. Ponadto istnieje przeszło 1000 partnerstw kooperacyjnych między uczelniami i ośrodkami badawczymi, coraz częściej współpracują ze sobą fundacje. Istnieje przeszło 130 partnerstw między regionami, miastami i gminami. Większość z nich aktywnie się rozwija – nawet teraz, w czasie trwania pandemii. To pokazuje, że wielowymiarowość relacji niemiecko-chińskich jest faktem.

Bezsprzecznie motorem tej dwustronnej współpracy jest gospodarka. Aktualnie Niemcy są najważniejszym partnerem handlowym Chin na kontynencie europejskim – już w 1978 roku Republika Federalna znalazła się na czwartym miejscu wśród światowych i na pierwszym miejscu wśród europejskich partnerów handlowych dla Chin. Dziś Niemcy są zdecydowanie najważniejszym partnerem handlowym Chin w Europie. Z drugiej strony Chiny są kluczowym partnerem gospodarczym Niemiec, zarówno w Azji, jak i na świecie, ponieważ w 2016 roku ChRL wyprzedziła Stany Zjednoczone i Francję, i zajęła wiodącą pozycję w stosunkach handlowych z RFN, a w 2020 roku Niemcy i Chiny osiągnęły rekordowe obroty w wysokości 212 mld EUR. Dość powiedzieć, że wymiana handlowa z Chinami odpowiada za 3% niemieckiego PKB, a niemieccy producenci samochodów sprzedają w Chinach więcej pojazdów niż gdziekolwiek na świecie.

Prócz relacji dwustronnych Berlin przez lata także bardzo aktywnie kształtował stosunki pomiędzy Unią Europejska a Chinami, m.in. wspierał wysiłki Europejskiego Banku Inwestycyjnego w zakresie zapewnienia wsparcia technicznego dla Azjatyckiego Banku Inwestycji Infrastrukturalnych (AIIB); sprzyjał pracom prowadzonym w ramach wewnętrznej grupy roboczej Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych, której celem było opracowanie europejskiej wizji współpracy euroazjatyckiej; czy angażował się w projekty realizowane w ramach EU-China Connectivity Platform.

To Niemcy byli także głównymi architektami przyjętego na koniec grudnia 2020 roku Kompleksowego Porozumienia o Inwestycjach (CAI) pomiędzy UE a ChRL. Zresztą ten właśnie dokument miał stać się niejako ukoronowaniem niemieckiej wizji kształtowania relacji Unii z Chinami za czasów kanclerstwa Angeli Merkel. Jego podpisanie w przededniu zakończenia niemieckiej prezydencji w Radzie UE wywołało wiele kontrowersji. Niemcom zarzucano „wciśnięcie gazu do deski”, działanie pod presją czasu i oczekiwań strony chińskiej, a nadto nadmierną ambicję Merkel. Dla niemieckiej szefowej rządu to podpisanie dealu z ChRL stanowiło faktycznie domknięcie prowadzonych przez lata rozmów i konsultacji, i bez wątpienia mogło być traktowane jako jej osobisty sukces.

Choć w niestabilnym świecie niemiecka kanclerz jest symbolem politycznego zaufania, to i jej zarzucono jednak w tym względzie krótkowzroczność. Po ogłoszeniu CAI niemieckie media pełne były krytycznych uwag, wskazujących, że dotychczasowa „chińska euforia” powinna zostać zastąpiona „twardym pragmatyzmem”. Pisano, że to „porozumienie last minute” jest błędem, który obróci się przeciwko Unii, w tym także przeciwko samej Republice Federalnej. Mówiono, że nagłe zbliżenie chińsko-europejskie to afront dla administracji Joe Bidena. Podkreślano, że jeszcze niedawno Berlin zarzekał się, że konieczne jest wypracowanie nowej umowy transatlantyckiej, aby odnowić sojusz pomiędzy partnerami, teraz zaś promuje politykę „Europe first”. Mimo tego, że rozmowy nad podpisaniem porozumienia inwestycyjnego z ChRL trwały od 2013 roku, to tempo jakie narzucono podczas niemieckiej prezydencji nie miało sobie równych – to dążenie do podpisania porozumienia z ChRL za wszelką cenę odebrano jako rezygnację z twardego stanowiska UE czy osłabienie zapisów dokumentu z marca 2019 roku „EU-China – a strategic outlook”, gdzie wprost nazwano Chiny strategicznym partnerem, ale i systemowym rywalem. Politykę Berlina wobec Chin zaczęto postrzegać jako równię pochyłą.

Na wiosnę tego roku do historii wzajemnych relacji dopisano nowy rozdział – postępujące prześladowania mniejszości ujgurskiej w Xinjiangu, masowe tłumienie ruchu demokratycznego w Hongkongu, agresywna postawa Pekinu na Morzu Południowochińskim czy groźby wobec Tajwanu spowodowały zaognienie relacji zarówno między Unią i Chinami, jaki i pomiędzy Niemcami a Państwem Środka. UE nałożyła na Chiny sankcje za łamanie praw człowieka, a Pekin odpowiedział sankcjami odwetowymi – dotknęły one także kilku niemieckich polityków. Niemiecka prasa zaczęła bardzo krytycznie pisać o wydarzeniach w ChRL domagając się bardziej „trzeźwego patrzenia” na chińskiego smoka, który wkrótce może „pożreć całą Europę”. Jednocześnie zauważano, że „sytuacja nie ulegnie poprawie wraz z uchwalonymi sankcjami UE, bo dotyczą one zaledwie niewielkiej grupy osób. Jest to jedynie polityka symboli. Ale też więcej nie da się wyegzekwować w UE, bo Chiny są zbyt ważnym partnerem handlowym”.

Właśnie – współpraca handlowa okazała się znów priorytetowa. Gdy wydawało się, że sytuacja w relacjach UE-Chiny jest zbyt napięta by myśleć o ratyfikacji umowy CAI (Parlament Europejski i Komisja zawiesiły starania o ratyfikację w maju), w lipcu br. kanclerz Merkel wspólnie z prezydentem Macronem przekonywali Xi Jinpinga, że zatwierdzenie umowy musi nastąpić jak najszybciej. Czyli jednak business first – szefowa rządu chciała zrobić wszystko, by wesprzeć niemiecką gospodarkę, dla której Chiny są kluczowym rynkiem.

Ale generalnie dzisiejsi Niemcy nie tryskają już tą samą „chińską euforią” co jeszcze kilkanaście lat temu. Przede wszystkim dużo się zmieniło w świadomości społecznej – kiedyś Państwo Środka postrzegane było jako egzotyczne, ciekawe, tajemnicze imperium z przebogatą historią, kulturą i kuchnią. Dziś ten wizerunek łagodnego orientalnego mocarstwa uległ transformacji. Dużo w tym względzie zmieniła agresywna polityka chińskich firm, które w ostatniej dekadzie niemalże hurtowo zaczęły wykupywać niemieckie przedsiębiorstwa. Początkowo uważano to za zdrowe urozmaicenie dla gospodarki, ale gdy w 2016 roku  chińskie koncerny przejęły lidera w dziedzinie robotyki, firmę Kuka, oraz wykupiły akcje spółki przemysłu maszynowego Krauss-Maffei i akcje koncernu energii odnawialnej EEW Energy, stało się jasne, że Chińczycy prowadzą ostrą grę inwestycyjną.

Wywołało to szeroką dyskusję w niemieckich kręgach politycznych, gospodarczych ale i społecznych o potrzebie wypracowania nowej Chinapolitik – polityki, która nie ograniczałaby współpracy gospodarczej, ale nadawałaby jej konkretne ramy, zgodne z zasadami wolnego rynku, oparte na wolnej konkurencji, w odniesieniu do prawa i poszanowania własności prywatnej, obowiązujących w Niemczech i we Wspólnocie Europejskiej. Znalazło to także swój wydźwięk w dokumencie przygotowanym przez Federalne Stowarzyszenie Przemysłu Niemieckiego (BDI) w 2019 roku, w którym wyraźnie podkreślano potrzebę nowego, realistycznego podejścia niemieckiego biznesu do chińskiej aktywności inwestycyjnej. Argumentowano, że chiński rynek pozostaje dla niemieckich firm trudny, i czas aby także strona niemiecka stała się bardziej wymagająca, a mniej naiwna.

Sytuacja z 2016 roku zmieniła postrzeganie Państwa Środka przez Niemców, podobnie jak następujące potem pandemia oraz wydarzenia z Hongkongu czy Xinjiangu – widać to wyraźnie w prowadzonych cyklicznie badaniach opinii publicznej, które wskazują, że niemieckie społeczeństwo jest obecnie dużo bardziej krytycznie nastawione do chińskich inwestycji i zwiększającej się sharp power. Nie ma to jednak wpływu na kontakty międzyludzkie, które pozostają serdeczne i otwarte – nic dziwnego, przecież Chińczycy stanowią potężną grupę turystów, którzy corocznie odwiedzają RFN, a takie miasta jak Monachium, Berlin, Hamburg czy zamek w Neuschwanstein są na top liście wszystkich zwiedzających. Dla Chińczyków obowiązkowym punktem wizyty jest także Trewir – miasto urodzenia Karola Marksa.

W dzisiejszych Niemczech Chiny są ważnym tematem. W księgarniach półki uginają się pod ciężarem publikacji dotyczących tego kraju – jego historii, polityki, kultury, kuchni, rozwoju gospodarczego, nowych technologii. Nie brakuje też wspomnień i osobistych opowieści o Państwie Środka napisanych przez podróżników, dziennikarzy, menedżerów. Każde z poczytniejszych pism ma wkładkę dotyczącą Chin. Sporo jest także dyskusji w telewizji czy w Internecie. Wiele think tanków zajmujących się Chinami, jak choćby berliński MERICS czy hamburski GIGA, to znane i opiniotwórcze instytucje, z których analizami liczą się kręgi polityczne, gospodarcze czy naukowe na całym świecie.

Niewątpliwie rosnące zainteresowanie niemieckiego społeczeństwa Chinami, w tym również bardziej krytyczne postrzeganie wydarzeń w ChRL, ale i pogłębiające się zależności gospodarcze pomiędzy oboma krajami zwiększają potrzebę bardziej realistycznego podejścia w dwustronnych kontaktach – szczególnie na poziomie politycznym. W Niemczech nie brakuje chińskich pieniędzy i generalnie panuje przekonanie, że mimo problemów takich jak nierównomierny dostęp do rynku czy nieposzanowanie praw własności intelektualnej przez chińskie koncerny, właściwie nie ma alternatywy dla kontaktów handlowych z Chinami. Rośnie jednak świadomość, że konieczne jest dostosowanie reguł współpracy do potrzeb, ale i pozycji i znaczenia obu państw w XXI wieku.

Dziś to niemiecko-chińskie partnerstwo znajduje się więc w ciekawym punkcie – z jednej  strony osiągnięto w jego ramach tak wiele, ale z drugiej strony trudno ruszyć do przodu, bo dużo jest pól konfliktowych. W niektórych obszarach polityki, takich jak ochrona klimatu, ChRL jest kluczowym dla Niemiec partnerem do współpracy. Jest ponadto istotnym partnerem negocjacyjnym, z którym można równoważyć międzynarodowe interesy innych wielkich graczy. Ale Chiny są również ambitnym konkurentem gospodarczym, w szczególności w obszarze przyszłych technologii, takich jak sztuczna inteligencja. Ten związek opiera się dziś więc głównie na rozsądku. Ale takie relacje w polityce często okazują się trwalsze niż te oparte na euforycznej miłości.

 

Autor zdjęcia: Javier Quiroga

Nowa umowa społeczna potrzebuje kultury :)

Nowa umowa społeczna ma być odpowiedzią na ważkie pytania: Jakie mamy ambicje i aspiracje? Co przed nami? Jak chcemy żyć razem? Z jakiej opowieści przychodzimy i jaką opowieść konstruujemy? Od tego, jak włączająca, angażująca i przekonująca będzie nasza opowieść zależy nasze jutro. Nie ma mowy o nowej umowie społecznej bez kultury – to ona jest przestrzenią opowieści, to tam znajdujemy odpowiedzi na to skąd przyszliśmy, jacy jesteśmy i dokąd zmierzamy.

Myśląc o nowej umowie społecznej przyglądamy się wartościom, na jakich zasadzać się ma nowy kontrakt. Kultura jest jedną z takich wartości – wartością autoteliczną i jako taka powinna stanowić jeden z priorytetów nowej umowy społecznej, zawierającej wizję naszej wspólnej przyszłości. Spojrzenie w przyszłość jest zawsze ćwiczeniem z wyobraźni, empatii i śmiałości. Nowa umowa społeczna ma być odpowiedzią na ważkie pytania: Jakie mamy ambicje i aspiracje? Co przed nami? Jak chcemy żyć razem? Z jakiej opowieści przychodzimy i jaką opowieść konstruujemy? Od tego, jak włączająca, angażująca i przekonująca będzie nasza opowieść zależy nasze jutro. Nie ma mowy o nowej umowie społecznej bez kultury – to ona jest przestrzenią opowieści, to tam znajdujemy odpowiedzi na to skąd przyszliśmy, jacy jesteśmy i dokąd zmierzamy.

Kultura jest ważna, bo ważna jest demokracja. W czasie wzmożenia populizmu i politycznej polaryzacji, które dotykają państwa, regiony, społeczności lokalne, a nawet rodziny, walka o wartości demokratyczne nabrała nowego wymiaru. Obserwujemy powstawanie reżimów autorytarnych i sukcesy partii populistycznych w Europie i poza nią. Te trendy osłabiają spójność społeczną i stanowią wyzwanie dla demokratycznych rządów. Demokracja stała się niezwykle krucha. Zamiast stawiać czoła współczesnym wyzwaniom, jesteśmy podzieleni, powodowani silnymi emocjami, poróżnieni w sprawach wielkich i tych najmniejszych. Staliśmy się zakładnikami podziałów, a zakleszczeni na polu bitwy spolaryzowanych narracji szukamy sposobów wyjścia z pułapki.

Trudno nam osiągnąć porozumienie, trudno ze sobą rozmawiać. Nawet wspólny język nie jest w pełni wspólny, bo wśród zwaśnionych stron te same słowa niosą inne znaczeń, służą narracjom o radykalnie różnych intencjach. Żyjemy w jednym kraju, ale nie mamy wspólnej opowieści o nas samych. Laureatka Literackiej Nagrody Nobla w 2019 roku, Olga Tokarczuk w przemówieniu noblowskim mówiła: „[Ś]wiat jest stworzony ze słów. To, jak myślimy o świecie i – co chyba ważniejsze – jak o nim opowiadamy, ma więc olbrzymie znaczenie. […] Wiedzą o tym bardzo dobrze nie tylko historycy, ale także (a może przede wszystkim) wszelkiej maści politycy i tyrani. Ten, kto ma i snuje opowieść – rządzi”. Na szczęście wiedzą o tym również artyści, którzy na różne sposoby snują opowieść o nas, naszej rzeczywistości i przyszłości. Jeśli zgodzić się z popularnym sloganem, że „jutro jest już dzisiaj”, lub powtórzyć za Marcinem Świetlickim, że „Jest później, niż myślicie”, potrzebujemy właśnie kultury – literatury, sztuki, teatru, muzyki, filmu, języka obrazu, żeby zobaczyć, co nas otacza i co chcemy zmienić.
Popularna anegdota głosi, że Winston Churchill, w reakcji na radykalne cięcia finansowania kultury w związku z wydatkami wojennymi, wykrzyknął: „Skoro nie ma kultury, to o co walczymy?”. Anegdota nie znajduje potwierdzenia w żadnych dostępnych i wiarygodnych źródłach, ale jakże celna to opowieść! Warta powtórzenia właśnie teraz, kiedy rozmawiając o nowej umowie społecznej znowu spieramy się o to, jakiej Polski chcemy, do czego aspirujemy, o jakiej przyszłości marzymy. Warto zadać pytanie o kulturę w kontekście edukacji – jak ważne i połączone są obie. Czesław Miłosz po powrocie do Polski nie mógł się nadziwić, że ministerstwa kultury i edukacji to osobne urzędy. Czas zrozumieć, że to naczynia połączone. Tymczasem w Polsce edukacja kulturalna kuleje – w ciągu 8 lat w powszechnym systemie edukacji uczniowie spędzają na lekcjach poświęconych sztuce (głównie plastyce i muzyce) zaledwie ok. 200 godzin. Dla porównania, w większości państw europejskich liczba zajęć artystycznych w cyklu kształcenia ogólnego mieści się w przedziale 800-1200 godzin, do nawet 2300 lekcji w maleńkim Lichtensteinie.

Pogląd, że kultura stanowi gałąź gospodarki został już dawno obalony – wprost przeciwnie – to gospodarka jest częścią kultury. Na forach ekonomicznych dyskutuje się już nie tylko o wskaźnikach i wektorach wzrostu, o PKB, procentach, statystykach i czynnikach gospodarczych, ale o kompetencjach przyszłości, dzięki może dokonać się istotna zmiana społeczna, a których rozwojowi sprzyja edukacja przez kulturę – obcowanie ze sztuką, muzyką, literaturą. Edukacja kulturalna jest niezbędnym elementem ogólnego kształcenia i oznacza wychowanie do świadomego uczestnictwa w kulturze, zaś uczestnictwo w kulturze pozwala na pełny udział w społecznym życiu wspólnoty. Jest zarazem sposobem na tworzenie i wzmacnianie wspólnoty, jak i kultywowanie jednostkowej indywidualności i w tym sensie warunkuje spełnione życie w jego osobistym i społecznym wymiarze.

Otwarte społeczeństwo nie może funkcjonować bez kultury. To dzięki niej jesteśmy w stanie lepiej zrozumieć coraz bardziej skomplikowany świat i budować oparte na zaufaniu więzi społeczne. Poza dostarczaniem przeżyć czysto estetycznych, sztuka pobudza kreatywność i wyobraźnię, kształci i inspiruje do refleksji. Tworząc wspólne doświadczenia i zachęcając do uczestnictwa, sztuka i kultura rozwijają społeczności w rozdrobnionej sferze publicznej. Świadomi i aktywni obywatele są niezbędni do utrzymania i wzmacniania demokracji.
Znajdujemy się w momencie krytycznym, dotychczasowy porządek się wyczerpał, dotarliśmy do granic wzrostu w dotychczasowym modelu, nie nadążamy za dynamicznie zmieniającą się rzeczywistością społeczną, polityczną, gospodarczą i technologiczną. Czy w ogóle wypada mówić o kulturze, gdy mierzymy się z kolosalnymi wyzwaniami? Tak, ponieważ kultura stanowi niezbędny element społecznej układanki. Bez niej nie pojmiemy zmian ani nie poradzimy sobie z emocjami, jakie zmianom towarzyszą. Jako sfera sensu i wartości, wyobraźni i twórczego podejścia do otaczającego nas świata, wyposaża nas ona w narzędzia komunikacji, interpretacji i zrozumienia, które pozwalają nam funkcjonować społecznie, rozwijać się i tworzyć przestrzeń do dalszego rozwoju. Przygotowuje nas do budowania opowieści, która spaja, włącza i angażuje. Dlatego tak bardzo potrzebujemy kultury, właśnie teraz, by oswoić i pojąć, co się wokół nas dzieje i porozumieć się co do sposobów wyjścia z kryzysu i poukładania świata na nowo.

Kultura i sztuka pozwalają pielęgnować wrażliwość, w której pokładam nadzieję na ratunek dla naszego gatunku. Potrzebujemy być wrażliwi, by wyjść poza jednostkowe egoizmy i zatroszczyć się o to, co wspólne. By zauważyć i poczuć innych, różnych od nas ludzi, dostrzec groźbę kataklizmu ekologicznego, zacząć działać na rzecz dobra wspólnego. Potrzebujemy sojuszu ludzi myślących, czujących i wrażliwych, żeby wyobrazić sobie wspólną przyszłość i zacząć ją według tego wyobrażenia budować. Mogą się oni spotkać w przestrzeni kultury, która wzmacnia i pielęgnuje empatię, wrażliwość, otwartość, krytyczne myślenie. Te zaś zdecydują o tym, jak będziemy wspólnie kształtować nasze jutro. Przez kulturę możemy uczyć się wolności i dialogu, słyszeć wielogłos doświadczeń, wreszcie – spotkać innych – nam podobnych, ale, co istotne, także różnych od nas, od których możemy się uczyć i tym samym poszerzać granice swojego świata.
Kultura to narzędzie zmiany, zasób i potencjał, inkubator porozumienia i zrozumienia. Nasz zbiorowy i indywidualny dobrostan, rozwój, nasze przetrwanie zależą od jakości i złożoności kultury, od pojemności naszej wyobraźni, zdolności do abstrakcyjnego i krytycznego myślenia, innowacyjności i kreatywności, które pozwolą znaleźć drogi i sposoby wychodzenia z nękających nas kryzysów, które sami na siebie ściągnęliśmy: zagrożenie klimatyczne, społeczne nierówności, erozję relacji międzyludzkich, polityczne konflikty, wzmożenie populistyczne, gospodarczą recesję. Kultura jest narzędziem konstruowania opowieści o tym, jak chcemy żyć razem. Trzeba się więc jej uczyć, przygotowywać do konfrontacji ze złożonością rzeczywistości, by nie ulegać duchowemu i intelektualnemu lenistwu – zastane hierarchie nieustannie poddawać krytycznej refleksji, uczestniczyć nieustannej wymianie sensów, znaczeń, sposobów ekspresji, symboli, kodów, interpretacji, które stanowią istotny budulec tożsamości indywidualnych i zbiorowych.

Jest rok 2021. Czy o istocie i głębokim sensie kultury nadal musimy się przekonywać? O tym, że jest platformą społecznego kontaktu, że kierunkuje ludzkie działania, nadaje im sens i wartość, że pomaga oswajać, opisywać i tłumaczyć otaczający świat w całej jego złożoności, że jest probierzem kompetencji miękkich koniecznych do współistnienia we wspólnocie różnych od siebie ludzi – zaufania, solidarności, empatii, dialogu?

Dzisiaj spotykamy się pod hasłem „Nowa umowa społeczna”, mówimy o wartościach naszego pokolenia. Niech więc głośno to wybrzmi, że kultura jest wartością samą w sobie, przedmiotem szczególnej troski i odpowiedzialności – obywateli i władzy. Bez niej nic by nam się nie udało – nie potrafilibyśmy ze sobą rozmawiać, siadać do wspólnego stołu, organizować politycznego, społecznego i gospodarczego porządku. Deliberując nad nową umową społeczną, nad wszystkimi jej wymiarami, musimy wykonać ćwiczenie na wyobraźnię – odpowiedzieć na pytanie jaki jest koszt niedoceniania kultury i niestawiania jej wysoko na liście priorytetów. Bo to jej jakość warunkuje jakość wszystkich wymiarów naszego życia społecznego, politycznego i gospodarczego, wreszcie – jakość naszego życia.

Pieniądze to nie wszystko: Gospodarcze aspekty odbudowy w kontekście funduszu NextGenerationEU – na przykładzie Polski :)

Wychodząc z założeń zaproponowanych przez UE w ramach funduszu NextGenerationEU, należałoby poddać bliższej analizie procesy, które się za nimi kryją. Zauważalne dziś jest ukierunkowanie pożądanych działań UE w kontekście wykorzystania nowego strumienia wsparcia finansowego dla państw członkowskich. Może to oznaczać wybór jednej z dwóch potencjalnych ścieżek – wzmocnić działania tam gdzie to pożądane lub wywołać pytanie: co przyniesie przyszłość sektorom gospodarki, które nie otrzymają wsparcia? Wykorzystując dostępne dane o sytuacji gospodarczej w Polsce, autor podejmuję próbę odpowiedzi na powyższe pytanie. Pierwsza część niniejszej publikacji przedstawia polityczne osadzenie ekonomicznych aspektów programu. W drugiej omówiono mocne i słabe strony polskiej gospodarki w czasie pandemii. Trzecia część, zakończona podsumowaniem, przedstawia potencjalne, pożądane reakcje gospodarki na fundusz.

  1. Podejście liberalne – czy program NextGenerationEU podąża tą ścieżką?

W dzisiejszych czasach wielu ekonomistów uważa liberalny (a zwłaszcza neoliberalny) sposób myślenia za główne źródło wielu kryzysów[1]. Tak było w przypadku publicznie wypowiadanych opinii na temat przyczyn kryzysu z lat 2007-2008, ale jak to jest w przypadku pandemii COVID? Wygląda na to, że zintensyfikowana i dalece aktywniejsza rola państwa staje się przedmiotem zainteresowania UE. Po raz pierwszy UE zdecydowała się „zaciągnąć pożyczkę” na rynku długu, kierując pozyskane środki głównie na potrzeby nowego funduszu NextGenerationEU. Uzasadnienie tej bezprecedensowej decyzji opiera się na założeniu, że to rządy krajowe najlepiej wiedzą, czego ich gospodarki naprawdę potrzebują aby odbudować się po pandemii i jej skutkach, a UE powinna je w tym wspierać. Wydaje się to przeciwne liberalnemu sposobowi myślenia, ponieważ przynajmniej częściowo oddziela przedsiębiorców, wolne rynki i wolną wolę od procesów decyzyjnych. Z drugiej strony, polski premier zgłosił niedawno potrzebę dyskusji i konsultacji na temat tego, jak pokierować napływem dość niespodziewanych i wcześniej nieplanowanych funduszy oraz jak uczynić ten proces skutecznym z perspektywy alokacji czasu do 2023 r. i nakładów finansowych do 2026 r.

Pożądany program odbudowy opiera się na sześciu fundamentach ustanowionych przez Komisję Europejską na lata 2019-24. Po pierwsze, UE chce aby Europa została pierwszym kontynentem neutralnym klimatycznie, dlatego czyni swoją gospodarkę nowoczesną i zasobowo oszczędną – ułatwiając inwestowanie w przyjazne środowisku technologie, innowacyjny przemysł i zdrowsze formy prywatnych i publicznych systemów transportu; przewiduje rezygnację z węgla w sektorze energetycznym, energooszczędne budownictwo i współpracę z międzynarodowymi partnerami w celu polepszenia światowych norm środowiskowych. Po drugie, strategia cyfryzacji została zaprojektowana tak, aby wprowadzić nową generację technologii, która zwiększy możliwości obywateli. Po trzecie, UE musi stworzyć bardziej atrakcyjne i przyjazne inwestorom środowisko, które zwiększyłoby jakość dostępnej pracy, szczególnie dla młodych Europejczyków i MŚP. Po czwarte, jej głos na świecie musi być mocniejszy, wprowadzać multilateralizm i opierać się na solidnych zasadach współtworzących porządek na świecie. Po piąte, musi chronić praworządność, jeśli sama ma bronić sprawiedliwości i głównych wartości UE; a po szóste, planuje częściej oddawać głos Europejczykom, chroniąc tym samym europejską demokrację przed dezinformacją i nienawiścią w sieci.

Program NextGenerationEU to 750-miliardowy zestaw instrumentów, które są ograniczone czasowo i stworzone w celu naprawy szkód wyrządzonych społecznemu i gospodarczemu dobrobytowi państw członkowskich z powodu i w związku z pandemią koronawirusa. Jego cel i zadania są jasne. W przyszłości UE powinna być bardziej zielona, odporna i zdecydowanie bardziej cyfrowa, aby sprostać nie tylko dzisiejszym, ale i przyszłym wyzwaniom. NextGenerationEU składa się faktycznie z siedmiu sub-programów, z których najważniejszym jest Europejski Instrument na rzecz Odbudowy i Zwiększania Odporności. Zapewnia on większość zasobów finansowych NextGenerationEU – bo aż 672,5 miliarda euro, podzielone na pożyczki warte 360 miliardów euro i granty o wartości 312 miliardów euro – przeznaczonych na pomoc państwom członkowskim w realizowanych programach naprawczych i inwestycjach. Głównym celem jest zminimalizowanie gospodarczego i społecznego wpływu pandemii, a jednocześnie aby zwiększyć poziom przygotowania Europejczyków na wyzwania i szanse związane z zieloną oraz cyfrową transformacją, poprzez uczynienie ich gospodarek i społeczeństw bardziej zrównoważonymi i odpornymi na wydarzenia takie, jak pandemia. Druga część programu obejmuje Wsparcie na rzecz odbudowy służącej spójności oraz terytoriom Europy (REACT-EU). Ten nowy instrument w ramach NextGenerationEU może pochwalić się budżetem w wysokości 47,5 miliarda euro. NextGenerationEU zapewni łącznie 750 miliardów euro dodatkowych, potencjalnych środków finansowych, także w ramach innych europejskich programów i funduszy, takich jak Horyzont 2020 (5 miliardów euro), InvestEU (5,6 miliardów euro), programy rozwoju obszarów wiejskich (7,5 miliarda euro), czy Fundusz na rzecz Sprawiedliwej Transformacji (10 miliardów euro). Przewiduje się, że Polska otrzyma 57 miliardów euro (Europejski Instrument na rzecz Odbudowy i Zwiększania Odporności), z czego granty będą stanowiły około 24 miliardy euro, a możliwe pożyczki – 33 miliardy euro (jako 6,8% dochodu narodowego), plus pozostałe programy – łącznie 64 miliardy euro. To czyni Polskę trzecim największym beneficjentem programu NextGenerationEU, zaraz po Włoszech i Hiszpanii, oraz prawie na równi z Francją. Biorąc pod uwagę tę wiedzę oraz dostępne statystyki, należy zadać pytanie: jak bardzo to wsparcie finansowe wpłynie na polską gospodarkę?

  1. Polska gospodarka w czasie pandemii koronawirusa

Z łatwością można zaobserwować, iż polska gospodarka jest mocno zróżnicowana. Można przyjąć, iż jednym z powodów istnienia wielu przedsiębiorstw jest znaczny rozmiar i populacja kraju, dlatego też nie brak tu większości światowych gałęzi przemysłu czy usług, co potwierdzają oficjalne statystyki. Gdy spojrzeć na dane statystyczne, to znacząca dynamika procesów gospodarczych jest obserwowalna zarówno pod względem poziomu płac, jak i liczby zatrudnionych, ale także wpływu pandemii na zatrudnienie, poziom zarobków i ich dynamikę, oraz bardziej ogólnych zmian w wydajności poszczególnych sektorów gospodarki.

Z punktu widzenia makroekonomii, warto nieco bliżej poddać analizie dwa aspekty gospodarki, czyli PKB (produkt krajowy brutto) i stopę bezrobocia. Na Rysunku 1 przedstawiono dane dotyczące dynamiki polskiego PKB. Po raz pierwszy od przejścia na gospodarkę rynkową, Polska musiała się zmierzyć z tak dużym spadkiem PKB (minus 2,8%). Choć jednocześnie warto podkreślić, że spadek polskiego PKB jest jednym z najmniejszych w Europie, gdzie średni spadek PKB szacuje się na ok. 8%.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rysunek 1. Dynamika PKB w Polsce w latach 1996-2020 (poprzedni rok = 100)

Źródło: opracowanie własne danych statystycznych (dane za 2020 oszacowane na dzień 15.02.2020)

Stopa bezrobocia dostarcza zestawu informacji o aktualnej sytuacji na rynku pracy i niektórych trendach na przyszłość. Na samym początku pandemii eksperci przewidywali, że bezrobocie wskutek oddziaływania efektów pandemii może przekroczyć 10% na koniec 2020 roku. Na szczęście dla polskiego rynku pracy, stopa bezrobocia na zakończenie roku 2020 sięgnęła 6,2%, co oznacza, że 1046,4 tys. pracowników było niezatrudnionych, a od grudnia 2019, liczba ta wzrosła o 180 tys.[2] Stopa bezrobocia waha się od 3,7% w Wielkopolsce do 10,1% w województwie warmińsko-mazurskim. Występują również znaczące różnice pomiędzy branżami, jak pokazuje Rysunek 2.

 

Rysunek 2. Dynamika zatrudnienia w branżach (2019 = 100)

Źródło: Comiesięczny przegląd sytuacji gospodarczej w branżach. Krajowa Izba Gospodarcza, str.5, Warszawa 2021.

Co ciekawe, nawet w czasie kryzysu płaca w większości branż wzrosła. Na Rysunku 3, przedstawiono szczegóły dotyczące dynamiki płac w poszczególnych sektorach. W 2020 roku płace w przemyśle wzrosły średnio o 4,5%.

Rysunek 3. Dynamika płac w branżach (2019 = 100)

Źródło: Comiesięczny przegląd sytuacji gospodarczej w branżach. Krajowa Izba Gospodarcza, str.5, Warszawa 2021.

Różnice pomiędzy branżami są doskonale widoczne przy porównaniu średnich płac (Rysunek 4). Najwyższe płace, znacznie przewyższające średnią polskiego sektora przedsiębiorstw, można znaleźć w: produkcji koksu i produktów rafinacji ropy naftowej (175% powyżej średniej), informacji i komunikacji (170% powyżej średniej), górnictwie węgla kamiennego i brunatnego (160% powyżej średniej). O ile taki poziom płac w branży informacji i komunikacji nie jest zaskakujący, pozostałe dwie kategorie o najwyższych średnich płacach należą do branż tradycyjnych. Ma to poważne potencjalne implikacje dla powodzenia wprowadzenia w Polsce Europejskiego Zielonego Ładu.

Rysunek 4. Porównanie poziomu płac w branżach (średnia dla sektora przedsiębiorstw = 100)

Źródło: Comiesięczny przegląd sytuacji gospodarczej w branżach. Krajowa Izba Gospodarcza, str.5, Warszawa 2021.

Według oficjalnych danych sytuacja gospodarcza w Polsce oraz sytuacja polskich przedsiębiorców i pracowników zdaje się być dobra. Czy jest tak w rzeczywistości? Większość z nas zna powiedzenie, że w prawdziwej gospodarce „nie istnieje coś takiego, jak darmowe obiady”. Odpowiedzią polityki gospodarczej na pandemię była mieszanka programów budżetowych i działań podejmowanych przez bank centralny oraz polskie władze. Aktualna sytuacja jest rezultatem bezprecedensowych wydatków budżetowych, które doprowadziły do dramatycznego wzrostu deficytu budżetowego (polski budżet na rok 2019 miał być w pierwotnej wersji nawet zrównoważony). Dług publiczny również osiągnie rekordowo wysoki poziom, co oznacza poważne konsekwencje dla przyszłych pokoleń Polaków.

  1. Perspektywy dla Polski w kontekście wprowadzenia NextGenerationEU

Ogromny kryzys, z którym musiała zmierzyć się Polska, okazał się bezprecedensowym wyzwaniem. Bez wątpienia obie transformacje: zielona i cyfrowa powinny mieć priorytet podczas odbudowy i modernizacji polskiej gospodarki. Inwestowanie w zielone i cyfrowe technologie oraz możliwości, razem z gospodarką o zamkniętym obiegu, powinny doprowadzić do powstawania nowych miejsc pracy i pozwolić Polakom w pełni skorzystać z NextGenerationEU podczas światowego wyścigu do odbudowy.

Struktura gospodarcza sytuuje Polskę w dość dobrej pozycji wyjściowej z kilku powodów. Polskie PKB nie jest w tak dużej mierze zależne od turystyki (w zasadzie jedynie Luksemburg generuje mniej PKB z turystyki). Co więcej, polski przemysł nie jest tak bardzo uzależniony od światowego przemysłu samochodowego (podczas pierwszego lockdownu zakłócenia w łańcuchu dostaw i spadający popyt były w Europie szczególnie widoczne). Największą słabością Polski w następstwie pandemii jest stan jej służby zdrowia. Problemy w tym obszarze trwają już od kilku lat – pod względem rozmiaru nakładów państwa (4,8% PKB w 2018 vs 7,1% – średnia UE) i jej wydolności. Wydajność służby zdrowia jest ograniczona, co pokazuje niska liczba lekarzy przypadających na pacjenta (PL 238 vs EU27 361 lekarzy na tysiąc obywateli). Słabość biurokracji i skomplikowane zasady również mogą znacząco ograniczać możliwości rządu w skutecznym wprowadzeniu i zarządzaniu funduszami z NextGenerationEU.

Fundusz NextGenerationEU jest obiecującym źródłem dodatkowych środków finansowych w czasie kryzysu wywołanego pandemią, ale jak stwierdziła UE, Polska musi spełnić kilka ściśle określonych wymagań. Zgodnie z wytycznymi, 37% funduszy musi zostać przeznaczone na zieloną transformację, a minimum 20% zainwestowane w transformację cyfrową. To pokazuje, jak wielkim wyzwaniem może być odbudowa realizowana z jego wykorzystaniem. Poczynając od deklaracji o osiągnięciu neutralności emisyjnej do 2050, której polski rząd nie podpisał do dziś. Ciężko sobie wyobrazić, że będzie to możliwe bez zdecydowanego sprzeciwu ze strony związków zawodowych w kraju, w którym 80% energii pochodzi z węgla. Związki będą zainteresowane utrzymaniem stałego poziomu wydobycia węgla, gdyż oznacza to stabilne i dobrze płatne zatrudnienie (patrz Rysunek 4). Kolejną komplikacją jest fakt, że w przypadku przemysłu górniczego, około 73 tys. górników mieszka w województwie śląskim (dane na grudzień 2020). Zielona transformacja powinna była rozpocząć się co najmniej na początku nowego millenium – tak się niestety nie stało, głównie z przyczyn społecznych. Obecne działania będą bardziej kosztowne i potencjalne środki finansowe z funduszu NextGenerationEU mogą mieć znaczący wpływ na tę sytuację. Stopę bezrobocia w województwie śląskim szacuje się na 91 tys. pracowników, co oznacza poziom bezrobocia na poziomie 4,9%, czyli jest dość niska (średnia dla kraju wynosi 6,2%, dane na grudzień 2020). Ale potencjalne konsekwencje dla całego regionu, w którym planuje się zamknięcie wszystkich kopalni węgla do 2049, mogą być krytyczne[3]. Wpływ programu na sukces transformacji energetycznej będzie w pełni zależny od dobrze zaplanowanych i wprowadzonych działań na rynku pracy.

Drugim obszarem, na który fundusz może mieć pozytywny wpływ, jest służba zdrowia. Ciężko jest zwiększyć liczbę lekarzy w tak krótkim czasie, ale szacuje się, że niektóre usługi medyczne staną się cyfrowe, lub będą bardziej dostępne cyfrowo, tym samym zwiększając dostęp do ograniczonych zasobów. Poczynając od pierwszego kontaktu z lekarzem, który nie w każdym przypadku musi być bezpośredni. Ten proces rozpoczął się już podczas pandemii, ale nadal wiele brakuje mu do osiągnięcia wydajności niezbędnej dla pozytywnej oceny takiej zmiany. Zdecydowanie powinien być przyśpieszony w ramach dalszego rozwoju cyfrowego zarządzania receptami lub zapewnienia wglądu do danych medycznych poprzez ich digitalizację i dostęp online. Cyfryzacja procesu wystawiania skierowań do lekarzy lub na badania byłaby kolejnym krokiem łączącym cyfryzację ze służbą zdrowia.

Wsparcie inwestycji i reform powinno skutkować długotrwałym wzrostem PKB – takie jest założenie. Komisja Europejska przygotowała kilka potencjalnych scenariuszy absorbcji  funduszy. W każdym z nich najważniejszym pytaniem pozostaje czy prywatne inwestycje podążą za zasobami pochodzącymi z unijnego funduszu. Pod względem skuteczności, kluczową rolę będą odgrywały dodatkowa wartość prywatnych inwestycji i rodzaje inwestycji, które wykorzystają wsparcie funduszu. Należy zatem pogodzić wzrost PKB z nowoczesnością planowanych inwestycji. Czy istniejące przedsięwzięcia, oparte o niewydajne technologie otrzymają wsparcie – tylko po to, aby wydać dodatkowe pieniądze – czy też skupimy się na innowacyjności i użyteczności na poziomach lokalnych, regionalnych i krajowym?

Polska należy do grupy krajów, które Unia wyróżnia jako nisko zadłużone i z PKB na mieszkańca poniżej europejskiej średniej. Zakłada się, że kraje z tej grupy mają największą szansę na skuteczne wykorzystanie funduszy. Według najbardziej optymistycznego scenariusza szacuje się, że stopa wzrostu PKB w ostatnim roku wdrożenia funduszu (po sześciu latach absorbcji środków) powinna być nawet o 3,5% wyższa (w porównaniu do sytuacji bez funduszu). Scenariusze na przyszłość przewidują stabilny wzrost PKB nie tylko w oparciu o model konsumpcyjny, ale również dzięki skutecznym i rozsądnym inwestycjom, które długofalowo wzmocnią podaż w polskiej gospodarce. Dziś dodatkową wartość PKB wytworzoną przez fundusz szacuje sięna 168 miliardów euro do końca 2030, co oznacza 2,2% wzrost stopy PKB do tego czasu[4]. Warto o to zawalczyć.

Podsumowanie

Polski rząd jest zobligowany dostarczyć plany na wykorzystanie funduszy z NextGenerationEU do końca kwietnia 2021 roku. Do tego czasu powinny odbyć się szeroko zakrojone dyskusje pomiędzy ekspertami i to w wielu obszarach. Chociaż aktualna polityka gospodarcza wydaje się pomagać niektórym podmiotom przetrwać okres pandemii, to ogólnie formułowany zarzut podnoszony dziś przez ekonomistów, wskazuje, że pomoc ta jest w znacznej mierze źle ukierunkowywana. Jest jeszcze za wcześnie aby ocenić całościowo skuteczność dotychczas realizowanych programów wsparcia dla podmiotów gospodarczych na poziomie centralnym. Bez wątpienia polska gospodarka pozytywnie wyróżnia się na tle, zwłaszcza krajów południa Europy, ale nie dzieje się to bez kosztowo. Pojawiają się trudne pytania, co do przyszłości w horyzoncie kilkunastu lat. Wydaje się, że NextGenerationEU powinien pozwolić Polsce na inwestycje, które znacząco przyspieszą odbudowę i zmianę profilu gospodarki. Jak skuteczne będzie to działanie, zwłaszcza w kwestii Europejskiego Zielonego Ładu, to jedno z ważniejszych pytań stojących przed zarządzającymi polską gospodarką. Kryzys wywołany pandemią można przemóc drogą rozważnych i przemyślanych decyzji inwestycyjnych w kluczowych obszarach: rozwoju cyfryzacji, infrastruktury i postępu technologicznego. Ale najpierw, polski rząd musi zdecydować, jak dalece jest skłonny zmienić swoje spojrzenie na kierunki odbudowy polskiej gospodarki by te uwzględniały rozwiązania zawarte w NextGenerationEU.

 

[1] Harvey D., Neoliberalism as Creative Destruction, American Academy of Political and Social Science, Philadelphia 2007.

[2] Dane są oparte o metodologię GUS, której wyniki nieznacznie różnią się od obliczeń uzyskanych z wykorzystaniem metodologii BAEL. W większości przypadków metodologia BAEL wykazuje jeszcze niższą stopę bezrobocia w Polsce niż GUS.

[3] Szacuje się, że praca jednego górnika tworzy prawie dwa dodatkowe stanowiska w powiązanych branżach.

[4] www.pracodawcyrp.pl (dostęp: 15.02.2021)

 

Tekst jest tłumaczeniem artykułu, który ukazał się w języku angielskim w publikacji „Next Generation EU. A Southern-Northern Dialogue” (wyd. European Liberal Forum 2021). Tłumaczenie: Natalia Czekalska.

 

Autor zdjęcia: Micheile Henderson

 

___________________________________________________________________________________

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

Obywatelskość à la carte. Autor „Antropocenu dla początkujących” czyta „Zmienić świat raz jeszcze” Tomasza S. Markiewki :)

Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat to książka kreśląca swą argumentację ambitnie. Napisana przystępnie i energicznie. Potrzebna, ważna, cenna. Ale niewykorzystująca w pełni swojego potencjału do zmierzenia się z zadaniem, jakie wyznaczył jej – i sobie – autor.

A jest to zadanie nie byle jakie. Markiewka dąży otóż ni mniej, ni więcej, tylko do zmiany kulturowej. I bardzo dobrze. I najwyższy czas. Zbyt wiele mamy w debacie publicznej głosów szerzących krzepiące acz niewystarczające wizje sposobów zażegnania wiszącej nad nami katastrofy klimatyczno-ekologicznej, minimalizujących skalę wyzwania, unikających konfrontacji z rzeczywistością. Markiewka rozprawia się z nimi sprawnie i bezlitośnie, pokazując, jak w istocie pragmatyczne i potężne – wbrew sarkaniom cynicznych krytyków – jest podejście oparte na wartościach: na rozważaniu tego, czym należy się kierować, co warto poświęcić, czemu trzeba się oprzeć. Przekonanie o sile ideałów i mocy angażowania się w ich realizację już nie raz i nie dwa w dziejach zmieniło losy ludzkości. Obezwładnieni demobilizującymi narracjami epoki późnego kapitalizmu i zasiedzeni w szkodzących nam (choć tak wygodnych) rutynach, przestaliśmy wierzyć w podstawowe prawdy o świecie: że może się zmienić, że zawsze się zmieniał, i że ta zmiana zależy od nas.

Bez tej zmiany nie podołamy kryzysowi planetarnemu, który w swej arogancji i ignorancji rozpętaliśmy. Jak dotąd tzw. zachodnia cywilizacja (rozpleniona dziś po całym świecie) czyni co tylko może, by przesłaniać rzeczywistość atrakcyjnymi iluzjami, odrzucając skuteczną politykę obywatelską na rzecz pozornie tylko bardziej pragmatycznych działań technokratycznych i rozwiązań rynkowych. Ale sztuczki i gadżety nie będą działać wiecznie. Markiewka stwierdza, że aby podołać wyzwaniu, musimy uczciwie rozliczyć się z naszych błędów, braków, uników. Przywołuje tu przykład pandemii koronawirusa: o ryzyku, jakie stanowią dla ludzkości nowe patogeny, mówiono od dawna, ale ostrzeżenia te były bagatelizowane, aż zrobiło się za późno na zapobieżenie temu, co nieuchronne i trzeba było – wciąż trzeba – reagować na bieżąco, z tragicznymi konsekwencjami takiej prowizorki. Jest to – stwierdza Markiewka – kluczowa przestroga w kontekście rosnących niebezpieczeństw związanych z załamaniem klimatu i degradacją środowiska, z których powagi wciąż nie chcemy jako ludzkość zdać sobie w pełni sprawy.

Wbrew baśniom technooptymistów, sama transformacja energetyczna sprawy nie załatwi. Wizja postępu technicznego jako uniwersalnego rozwiązania jest archaiczna i anachroniczna, a skupienie się na technologicznych innowacjach ignoruje aspekt społeczny oraz perspektywę ludzi, których skutki tych innowacji będą dotyczyć. Mało tego: Markiewka pokazuje, że masowe wdrażanie energetyki odnawialnej samo w sobie wiąże się z kolejnymi problemami środowiskowymi, jak gdyby obecnych jeszcze było nam mało. Bez zatem energii atomowej z jednej strony oraz ograniczenia konsumpcji z drugiej, nie damy sobie po prostu rady. Nie damy sobie rady także szukając jednej prostej magicznej recepty. Według Markiewki, ani zielony nowy ład, ani postwzrost osobno nie stanowią optymalnego rozwiązania, a zatem zamiast szukać rozwiązań totalnych, lepiej dostosowywać je do konkretnych sektorów gospodarki i obszarów życia: w niektórych lepiej sprawdzą się rozwiązania rodem z zielonego nowego ładu, w innych zaś najlepszym wyjściem będą strategie postwzrostowe. W jakich, gdzie, kiedy? To rzecz do rozstrzygnięcia. Jedno jest pewne: od dylematów nie ma ucieczki.

Nie ma też ucieczki od konieczności docenienia naszego uwikłania w sieć geoekosystemowych powiązań. Bezrefleksyjnie – wytyka Markiewka – powtarzamy frazę o „efekcie motyla”, ale nader często są to puste słowa, nie rozumiemy bowiem w pełni zawartej w tej frazie prawdy: że każdy aspekt naszego życia w ten czy inny sposób wiąże się z każdym innym – i wszystkim innym. Tak: każdym i wszystkim, nawet tam, gdzie na pierwszy, drugi, czy nawet trzeci rzut oka nie widać powiązań. O ile jakoś tam jeszcze łapiemy związki np. gospodarki rolnej z warunkami przyrodniczymi, to już patrząc choćby na spekulacje finansowe ulegamy złudzeniu, że dokonują się one niezależnie od klimatu czy przyrody. Tymczasem dyskusja o zmianie klimatu to także dyskusja o systemie podatkowym, o nierównościach społecznych, o tym, jaką działalność należy wynagradzać. Jeśli pandemia powinna nas czegoś nauczyć, to na pewno tego, że trzeba w pełni uświadomić sobie wszechobecność powiązań na osi przyroda-społeczeństwo-polityka.

Musimy zatem zrozumieć – i wykorzystać – naszą rolę jako obywateli i zaangażować się w działania polityczne na rzecz wprowadzenia koniecznych zmian. Eksperci mają swoje ważne miejsce w społeczeństwie, ale nie rozwikłają za nas wszystkich dylematów: nawet nie powinni. Problemem nie jest brak wiedzy eksperckiej, tylko politycznego i społecznego zaangażowania obywateli. Kryzys klimatyczny to problem polityczny, bo polityczne były zaniedbania, polityczne będą konsekwencje, ale i polityczne są rozwiązania. Jak dotąd kluczowe decyzje nazbyt często podejmowane są w gabinetach i salach konferencyjnych, pod osłoną gładkich słów i ponad głowami ludzi, których życie od kierunku tych decyzji zależy najbardziej. Polityczne podejście obywatelskie pozwoli nam połączyć kwestie klimatyczne z socjalnymi, co zapewni, że konieczne reformy będą i skuteczne, i sprawiedliwe. Polityka to nie to samo co partyjność, precyzuje Markiewka: należy rozumieć ją jako zbiorowy wysiłek na rzecz urządzenia własnego domu, czyli społeczeństwa. Celem powinno być ni mniej, ni więcej, tylko dobro wspólne.

I nie ma w tym żadnego naiwnego idealizmu. Jeśli coś jest tu naiwne, to przekonanie, że ludzie są z zasady egoistami, którzy tylko dzięki cudowi kapitalizmu potrafią indywidualne samolubstwo przekuć w zysk dla całego społeczeństwa. Właśnie: to, jaki wyznajemy pogląd na naturę ludzką, przekłada się na społeczeństwo, które potem tę wizję promuje. Markiewka słusznie obnaża fałsz uproszczonych darwinistycznych tez o współzawodnictwie wszystkich ze wszystkimi. Wierząc w przyrodzony ludzki egoizm, budujemy wokół tego założenia struktury społeczne, stwierdzając potem triumfalnie, że pierwotne założenie musiało być prawdziwe, skoro społeczeństwo o nie oparte okazuje się funkcjonować zgodnie z owym założeniem. Wychodząc jednak od innego założenia – o przyrodzonym ludziom altruizmie i empatii – zbudowalibyśmy społeczeństwo funkcjonujące na bazie takich właśnie wartości, społeczeństwo sprawniejsze oraz bardziej satysfakcjonujące, bo pozostające w zgodzie z równie prawdziwym (jeśli nie prawdziwszym) wymiarem natury ludzkiej. Pośród innych zwierząt istnieją dobrze udokumentowane przykłady współzależności i współdziałania, a już nasi najdawniejsi przodkowie mieli zdolność do współodczuwania i współpracy. Słynna teza biologa ewolucyjnego Richarda Dawkinsa o samolubnym genie (o której Markiewka nie wspomina) nie postuluje bynajmniej wrodzonej samolubności Homo sapiens, jak to się często ku frustracji samego Dawkinsa twierdzi; przeciwnie, dążenie samolubnych genów do reprodukowania się generuje pośród budowanych przez te geny organizmów zachowania kooperatywne jako te, które zwiększają szanse przedłużenia gatunku. Powtarzanie pozornie realistycznych tez o rzekomym egoizmie człowieka to niemądra wymówka uzasadniająca najgorsze tendencje współczesnej kultury i cywilizacji – tendencje, które zostały wykreowane i które można zmienić.

Nie jest to bynajmniej optymizm. Jest to zwyczajnie i po prostu realizm. Inna formuła kulturowych realiów, w jakich żyjemy, jest możliwa (nie wspominając już o tym, że jest konieczna). Alternatywne sposoby budowania społeczeństw wydają się wielu z nas beznadziejnie niepraktyczne nie dlatego, że takie są, tylko dlatego, że brak nam właściwego języka i odpowiednich wzorców. Uwięzieni w ograniczonych dyskursach głównego nurtu, nie mamy pod ręką potrzebnego słownictwa i zasobu pomysłów, jak to ma już miejsce np. w przypadku transformacji energetycznej, dzięki czemu jest jej znacznie łatwiej przebić się do głównonurtowych dyskusji. Markiewka przestrzega przed fatalizmem esencjonalizmu kulturowego, za sprawą którego sądzimy, że ścieżka kulturowa naszych społeczeństw jest wytyczona, przez co z kolei zamykamy uszy na – lub wręcz wykpiwamy – alternatywy. Ale im częściej o tych alternatywach będziemy słyszeć i mówić, tym bardziej realne się one staną. Poszerzenie debaty o nowe, choćby pozornie „odjechane” pomysły, jest pragmatyczną metodą zwiększenia szansy, że uda nam się dokonać koniecznych zmian. Stąd też potrzeba odnowy języka, by z narzucającego określone działania i wartości słownictwa ekonomicznego przejść na słownictwo ekologiczne, co otworzy nam oczy na niedostrzegane dotąd problemy i niedoceniane wcześniej rozwiązania, umożliwiając działania skuteczniejsze i korzystniejsze.

Obejmuje to również emocje. Wbrew postawom zachowawczym, widzącym w emocjach zagrożenie dladecorum, w debacie publicznej jest miejsce na emocje, także (a może przede wszystkim) te „negatywne”, jak gniew czy żal. To one pozwalają i pomagają wywrzeć presję, wygenerować mobilizację, uświadomić skalę problemu. Markiewka niejako polemizuje tu z Billem Gatesem, zanim jeszcze technokratyczna książka tego ostatniego Jak ocalić świat od katastrofy klimatycznej ujrzała światło dzienne. I podkreśla, że dobry system gospodarczo-społeczny powinien być nie tyle wydajny (w sensie generowania PKB), ile przede wszystkim odporny (na kataklizmy i stresy). Inaczej ryzykuje rozpad pod naporem przeciwności, która to ewentualność wisi nad nami w tej właśnie chwili. Można by tu dodać, że – zgodnie ze słynną koncepcją Nassima Taleba (do której Markiewka nie nawiązuje) – najlepszy system byłby „antykruchy”, to znaczy zdolny nie tylko do wyjścia z opałów obronną ręką, ale i do samowzmocnienia. W obecnej wszelako sytuacji wystarczy nam system odporny, i proponowana w Zmienić świat raz jeszcze koncepcja zaangażowania politycznego obywateli na rzecz zwiększenia odporności systemu w obliczu katastrofy klimatyczno-ekologicznej jest absolutnie słuszna.

Jak dobrze byłoby móc zakończyć w tym miejscu niniejszą recenzję, przybić z Markiewką „piątkę” i zabrać się do roboty ku lepszej przyszłości. Ale niestety, nie da się. Bo właśnie: cóż to znaczy „zabrać się do roboty” w wersji przedstawionej w Zmienić świat raz jeszcze? Markiewka co i rusz nawołuje do działań zbiorowych, obywatelskiego zaangażowania, i tak dalej, i tym podobnie. Świetnie. Ale jest w tym całym nawoływaniu jakaś luka, by nie powiedzieć zionąca dziura, która w miarę lektury coraz bardziej się odsłania, by pod koniec książki wręcz krzyczeć o wypełnienie. I nie doczekuje się go.

By wyjaśnić naturę tej luki, zerknijmy na kilka cytatów z różnych miejsc książki: „Odpowiedzialna konsumpcja zasługuje na pochwałę”; jeśli ktoś podejmuje decyzję o zostaniu lepszym konsumentem, to „wypada się tylko cieszyć”; zmiana swoich wyborów konsumenckich „aby mniej szkodzić planecie” to rzecz wspaniała i „i takiej osobie należą się wyrazy szacunku”. Nic w tym zaskakującego – wszystko gra. Skoro bowiem konieczna zmiana kulturowa wymaga, byśmy stali się wszyscy świadomymi obywatelami, angażującymi się w działania na rzecz reform społecznych i politycznych koniecznych do przestawienia cywilizacji na lepsze, bezpieczniejsze, sprawiedliwsze tory, to trudno oczekiwać, by obywatelska świadomość kończyła się za drzwiami supermarketu. Nasza tożsamość konsumencka to coś, czym aktywnie określamy się niemal co dnia, zaś dominujące wzorce konsumpcji są jednym z głównych czynników przyczyniających się do kryzysu geoekosystemowego, a zatem oczywistym jest, że jako świadomi i zaangażowani obywatele powinniśmy brać pod uwagę także nasze indywidualne zachowania podczas zakupów. Prawda?

Nieprawda. Przywołane wyżej cytaty z Markiewki służą otóż nie podkreśleniu roli zachowań konsumenckich w ramach naszej szerszej tożsamości obywatelskiej, lecz ich lekceważeniu, umniejszeniu, deprecjonowaniu. Dlaczego? Bo ważkim problemem do rozwiązania na drodze ku lepszemu światu miałaby być zdaniem Markiewki tzw. demokracja konsumencka, w ramach której wybory konsumentów są ponoć w stanie wpływać na biznes, przekładając się na zdolność naszych decyzji podczas zakupów do samodzielnego ocalenia planety. A skoro takiej supermocy nasze zakupowe decyzje nie posiadają, to znaczy, że nie mają z zasady znaczenia i możemy je jako obywatele zignorować.

Gdybyż jeszcze ta teza pojawiła się w książce raz czy dwa, jako pewnego rodzaju retoryczny zabieg dla wyostrzenia narracji, w całości książki ustępując bardziej praktycznemu ujęciu całej kwestii (tzn. że wybory konsumenckie to jeden z elementów bycia odpowiedzialnym i zaangażowanym obywatelem), można by nad tym przejść do porządku dziennego. Ale Markiewka wraca do tematu nie tylko z zapałem godnym lepszej sprawy, ale wręcz z wyraźną lubością, cyzelując różne formy wyrażania tej samej myśli: że „samymi” decyzjami indywidualnymi świata nie uratujemy. Nie przeczę, dobrze się to wszystko czyta i trudno się nie zgodzić z wieloma przywoływanymi w tym wątku książki przykładami – sęk w tym, że koncepcyjna rama, w jaką Markiewka ujmuje te przykłady, jest zwyczajnie mylna, a w kontekście całej książki kontrproduktywna. Bo jak mamy się wziąć do roboty jako zbiorowość, jeśli nie ruszymy tyłków jako jednostki tę zbiorowość współtworzące?

Markiewka trafnie wskazuje na problem z krótkowzrocznym szufladkowaniem i kategoryzowaniem: patrzymy rozłącznie na to, co powiązane, rozdzielamy przyrodę od społeczeństwa, politykę od klimatu. A jednak zarazem sam uporczywie rozdziela działania indywidualne i zbiorowe, chociaż jego własna teza tylko by zyskała na uwzględnieniu czynnika indywidualnego. Bez niego zaś traci. Od słusznej krytyki przerzucania całej odpowiedzialności za świat na wybory konsumującej jednostki do podważenia wartości jakichkolwiek działań tejże jednostki nie jest w naszych spolaryzowanych czasach wcale daleka droga i Markiewka wykonuje na niej zbyt wiele kroków odmierzanych kolejnymi ironicznymi uwagami (np. „czy przywdziewając konsumencki strój i ruszając na podbój sklepów, naprawdę stajemy się bohaterami ratującymi świat za pomocą karty kredytowej”). Czemu służy ta ironia, co maskuje? Być może Markiewka próbuje w ten sposób zdystansować się od skarykaturyzowanej przez siebie wersji sensownego przecież postulatu, by nasze role konsumenta i obywatela współgrały; ba, by nasza rola konsumencka podporządkowana została roli obywatelskiej, zamiast zostać od niej odseparowana. Wielokrotnie podkreślając , że „same” wybory konsumenckie nie uratują planety, Markiewka sugeruje, że jedyne rozwiązania godne rozważenia to te, które są w stanie samodzielnie rozwiązać problem. Tymczasem – aż dziwnie musieć taką oczywistość artykułować – potrzebna jest konstelacja rozwiązań. „Same” elektrownie jądrowe nie uratują planety, jak i nie uratuje jej „sama” energetyka odnawialna, „samo” ukrócenie samowładztwa korporacji, „same” zielone miejsca pracy – długo by wymieniać. Nawet postulowane przez Markiewkę podejście polityczne nie jest przecież jednorodnym rozwiązaniem samym w sobie, tylko pakietem działań. Skala klimatycznego wyzwania jest tak wielka – stwierdza Markiewka – że potrzeba nam „każdego możliwego rozwiązania”, a zatem – jak wymienia – zarówno „zielonego wzrostu, jak i postwzrostu, zarówno ekspertów, jak i Młodzieżowych Strajków Klimatycznych, zarówno rozwoju technicznego, jak i programu szerokich inwestycji publicznych”. Brak w tej wyliczance decyzji konsumenckich i powiązań działań indywidualnych ze zbiorowymi – a zatem jednak najwidoczniej nie są nam potrzebne „każde możliwe rozwiązania”.

Na dodatek, chociaż Markiewka słusznie krytykuje indywidualistyczne narracje, skutkujące przerzucaniem całej odpowiedzialności za naprawę świata na barki jednostki, to jednocześnie zdaje się przyjmować ich radykalną puentę: że skoro jesteśmy niezależni od innych, to podczas zakupów odpowiadamy tylko za samych siebie. Produkty, które pakujemy do koszyków, biorą się z cierpienia niewidocznych za murami ferm i rzeźni zwierząt, z wyzysku i trucia mieszkających za horyzontem ludzi, z niszczenia krajobrazów, których przefiltrowane wizualizacje możemy podziwiać na ekranach naszych elektronicznych gadżetów – ale sam akt pakowania ich do koszyka ma nas nie obchodzić, jest bowiem indywidualny, a przez to pozbawiony znaczenia, nie wspominając o wymiarze moralnym. Markiewka pisze wprawdzie o budujących społeczeństwo i cywilizację niezwykle złożonych zbiorowych interakcjach w czasie i przestrzeni, które przenikają całe nasze życie do tego stopnia, że przestaliśmy je dostrzegać, ale wygląda na to, że interakcje te nie mają wstępu na teren sklepu. Zwracając uwagę na kwestię winy, w którą mieliby jakoby wpadać konsumenci chcący ratować świat, lecz nie będący w stanie sprostać własnym wysokim wymaganiom, stwierdza, że „zamiast pogrążania się w indywidualnym poczuciu winy – Dlaczego tyle jeździsz? Dlaczego kupujesz tak mało ekologicznych produktów? Dlaczego nie sadzisz drzew?” potrzebujemy pozytywnego zaangażowania zbiorowego w zmienianie świata na lepsze. Czy jednak decyzja o pozytywnym zaangażowaniu w działania zbiorowe nie bierze się m.in. z często trudnych odpowiedzi na takie właśnie niewygodne pytania? Oraz ze zrozumienia, że poczucie winy – także w sensie tego, co jesteśmy „winni” innym – jest ważnym komponentem poczucia (współ)odpowiedzialności? Wydawałoby się, że tak: w końcu sam Markiewka przywołuje definicję dobra wspólnego, na które miałyby się składać „podzielane przez nas wartości dotyczące tego, co jesteśmy sobie nawzajem winni jako obywatele zamieszkujący to samo społeczeństwo”. Ale sto stron później konstatuje, że potrzeba nam wiary w zbiorowe działania polityczne, a nie w indywidualną odpowiedzialność – jak gdyby zbiorowe działania polityczne były możliwe bez poczucia odpowiedzialności ze strony tworzących tę zbiorowość indywidualnych ludzi.

Piętrzą się pytania: Jak wygenerować działania zbiorowe, deprecjonując jednocześnie działania indywidualne, od których sumy i synergii działania zbiorowe zależą? Jak mamy być zaangażowanymi politycznie obywatelami, jeśli mamy owo zaangażowanie wyłączać w sobie przy każdej okazji, gdy wydajemy pieniądze? Jak obywatel, który uwierzy w niezależność i brak wymiaru moralnego swych wyborów konsumenckich, ma z pełnym zaangażowaniem oddać się walce o wartości, które często pozostają w sprzeczności z jego konsumencką tożsamością? Rozdzielając te obszary, Markiewka przeciwstawia je sobie, przygotowując grunt pod napięcia, które mogą podkopać lub wręcz rozsadzić całą jego – ogólnie przecież słuszną – wizję polityki.

Tymczasem bez naszych indywidualnych decyzji i działań się nie obędzie. Markiewka cytuje Jonathana Safrana Foera, autora książki Klimat to my. Ratowanie planety zaczyna się przy śniadaniu: „Zmiana społeczna, podobnie jak zmiana klimatu, jest skutkiem wielu reakcji łańcuchowych, które zachodzą jednocześnie. Obie zmiany są efektem sprzężenia zwrotnego i same do niego doprowadzają”. To jedyny cytat z Foera w całej książce i Markiewka wykorzystuje go, by podeprzeć swoje tezy o wartości działań zbiorowych. Nie informuje jednak czytelniczek i czytelników, że w Klimat to my Foer oręduje za praktycznym znaczeniem i moralnym wymiarem ni mniej, ni więcej, tylko właśnie indywidualnych wyborów konsumenckich (ze zmniejszeniem ilości mięsa w diecie na czele – stąd podtytuł), jako kluczowego składnika rzeczonych reakcji łańcuchowych: nasze indywidualne, jednostkowe wybory odbijają się szerokim echem w naszym otoczeniu, działania zbiorowe biorą się z działań indywidualnych, są przez nie inspirowane i katalizowane – oraz na odwrót. To więcej, niż ulica dwukierunkowa: to sprzężenie zwrotne, jak w tym zacytowanym przez Markiewkę fragmencie.

Przywołując przykłady na poparcie swojej tezy, Markiewka nie zawsze najlepiej je dobiera. W połowie książki przeciwstawia ekologiczne zakupy protestom przeciwko budowie gazociągu – i jednoznacznie opowiada się za tymi drugimi. Zostawiając już na boku fakt, że nie każdy i nie każda z nas może brać udział w tego rodzaju aktywizmie, czy tak trudno zaakceptować fakt, że blokowanie szkodliwych inwestycji nie stoi w sprzeczności z robieniem odpowiedzialnych zakupów? Przy tym całym nawoływaniu do działania może dziwić, że Markiewka aż tyle miejsca poświęca wyłuszczaniu tego, co nie działa. Gotów jestem się założyć, że większość czytelniczek i czytelników Zmienić świat raz jeszcze chciałaby jednak usłyszeć kilka praktycznych porad, jak może tu i teraz włączyć się w ową zmianę świata, choćby właśnie podczas codziennych zakupów, z braku zdatnych do blokowania rurociągów pod ręką. Nie zdziwiłbym się, gdyby większość z nich nie raz i nie dwa uniosła brwi, widząc, do jakiego stopnia Markiewka skupia się na tym, jak decyzje konsumenckie nie mogą „same” ocalić świata, zamiast pokazać, jak mogą być częścią pakietu działań nakierowanych na tego świata ocalenie, jak mogą się przyczyniać do całościowej zmiany, jak mogą wspierać zbiorowe inicjatywy – jak mogą być jednym z elementów układanki. Tak napisana książka byłaby skuteczniejszym podręcznikiem sprawczego działania dla ludzi dążących do lepszego świata, pomogłaby włączać się w wysiłki na różnych szczeblach, zarysowałaby kompleksowe podejście do problemów ekologicznych, społecznych, politycznych. Nawołując do działań zbiorowych przy jednoczesnym lekceważeniu całego spektrum wiodących do nich działań indywidualnych, Markiewka traci jedną za drugą (i za trzecią, i za czwartą…) szansę wzmocnienia i skonkretyzowania własnej – powtórzę, że ogólnie słusznej – wizji.

Zastanówmy się nad efektem rozdzielania roli obywatela (namawianego przez Markiewkę, by angażować się w działania zbiorowe, myśleć przyszłościowo, być decyzyjnym i sprawczym) od konsumenta (lekceważonego przezeń jako samotnego, pozbawionego sprawczości, odpowiedzialności, znaczenia) – zawartych obu w jednym ciele. Czy nie spowoduje to, że konsumpcja stanie się azylem, „bezpieczną przestrzenią”, miejscem, gdzie można odsapnąć od wymogów zaangażowanej obywatelskości? Jaki może być efekt takiego przedstawiania konsumpcji jako enklawy spokoju i wolności od myślenia o dobru publicznym? I jak to wpłynie na te działania obywatelskie, polityczne, aktywistyczne, których celem będzie ingerencja w ten azyl? Markiewka igra z ogniem, tworząc taką wydzieloną strefę egoistycznego komfortu. Tu naprawdę nie chodzi wyłącznie o tę konkretną kiełbasę czy zabawkę, którą dany konsument kupi lub nie (tak samo, jak w demokracji nie chodzi wyłącznie o pojedynczy oddany lub zmarnowany głos), w oderwaniu od wszystkich innych kiełbas i zabawek kupionych przez innych konsumentów. Indywidualne wybory (i te konsumenckie, i te demokratyczne) eskalują i rezonują na wiele sposobów. Spójrzmy na jeden z nich: efekt „Znam kogoś, kto…”, dzięki któremu kwestie, które mogłyby w innych okolicznościach zdawać się abstrakcyjne (cierpienie zwierząt hodowlanych, rabunkowa eksploatacja surowców), nabierają realności, jeśli w otoczeniu mamy kogoś, kto podejmuje na ich rzecz decyzje indywidualne. Siła znanego osobiście przypadku jest większa niż wykresów i statystyk.

Według Markiewki, polityki powinno być więcej – ale jednocześnie stwierdza, że to „obywatele, a nie konsumenci są współczesnymi bohaterami, którzy mogą uratować nasz świat. Ich polem działania jest zaś polityka, nie rynek”. A zatem z jednej strony mamy walczyć z systemem jako obywatele, z drugiej zaś korzystać na nim jako konsumenci. Kwestionując sens przywdziewania konsumenckiego stroju i ruszania „na podbój sklepów” w roli bohaterów demokracji konsumenckiej, Markiewka jednocześnie de facto wymaga, by ludzie chodzący wszędzie w obywatelskich szatach, po przejściu przez drzwi supermarketu przebierali się w takie konsumenckie kostiumy, jakie uszyje im wielki biznes, i tańczyli, jak im marketing zagra – tracąc w ten sposób szansę wywierania urealniającego wpływu na otoczenie. Bardzo chciałbym wiedzieć, ilu przedstawicieli wielkiego biznesu – jeśli przeczytają książkę Markiewki – przyklaśnie takiej dychotomii obywatel-konsument.

Niejako mimochodem Markiewka wspomina o dostępie do lepszej opieki zdrowotnej jako swego rodzaju rekompensacie za „pewne wyrzeczenia, na przykład obniżenie konsumpcji niektórych produktów, jak mięso”. To tylko pokazuje, jak bardzo nie warto udawać, że zaangażowanie polityczne nie obejmuje naszych indywidualnych zachowań konsumenckich. Polepszenie opieki zdrowotnej i inne „rekompensaty” to świetny pomysł, ale już dziś każdy i każda z nas może zacząć przygotowywać grunt pod konieczne zmiany poprzez oswajanie ludzi w naszym bezpośrednim otoczeniu z bardziej odpowiedzialnymi zachowaniami konsumenckimi i mniej eksploatacjonistycznymi stylami życia. Kilka prostych pytań: Czy włączenie aspektu konsumpcyjnego w nasze działania obywatelskie wzmocni te działania, czy przeciwnie? Czy na zbiorowość należy patrzeć jak na anonimową masę, czy też jak na zespół złożony z ludzi o konkretnych imionach i twarzach, których indywidualne decyzje wzajemnie katalizują się i kumulują? Czy nieuwzględnianie wagi i znaczenia tychże indywidualnych decyzji utrudni czy ułatwi społeczeństwu zaakceptowanie zmian, kiedy ich konieczność będzie coraz mocniej akcentowana w debacie? Czy osoba, której się powie, że jej podstawowa codzienna działalność w postaci zakupów nie ma znaczenia, jest bardziej czy mniej skłonna zwracać uwagę na kwestie ekologiczne ze świadomością, że to nie coś odległego w czasie i przestrzeni, lecz coś, co i ją bezpośrednio dotyczy, i w co warto angażować się obywatelsko? Ilu ludzi, przekonywanych przez wyrachowany i amoralny biznes z jednej strony, a przez powodowanych dobrymi intencjami intelektualistów z drugiej, o tym, że ich indywidualne decyzje są niezależne od niczego, oburzy się i stanie okoniem, kiedy konieczne a trudne decyzje przekładające się na konsumpcję zostaną wprowadzone odgórnie? Ile będziemy słyszeć skarg w rodzaju “Ale jak to, przecież była mowa, że moje indywidualne wybory nie mają znaczenia!”? Bo tak na zdrowy rozum: skoro sam planety swoimi decyzjami nie ocalimy, bo o wszystkim zdecyduje zbiorowość, to po co się spinać, może lepiej poczekać, zdać się na innych – i skoro wartości wynikające z troski o społeczeństwo i środowisko nie są absolutne, lecz wolno z nich bez mrugnięcia okiem rezygnować podczas zakupów, to dlaczego ograniczać się do czynienia wyjątkiem wyłącznie tychże zakupów? Markiewka przestrzega przed błędami poznawczymi, wypaczającymi nasze postrzeganie rzeczywistości i utrudniającymi działanie, ale sam ryzykuje uruchomienie mechanizmów racjonalizowania postawy obywatelskości à la carte, która może doprowadzić do podmycia całego projektu.

Na domiar złego, efekt „Znam kogoś, kto…” ma też lustrzane odbicie: „Znam takiego jednego niby ekologa, który ma gębę pełną frazesów, ale jak widzę go w sklepie, to kupuje wszystko to, co według niego niszczy środowisko”. Rozwiązaniem według Markiewki byłaby zapewne w tym miejscu podparta statystykami przemowa na temat tego, jak to liczy się tylko system, a pojedyncza decyzja owego „ekologa” nie ma znaczenia, i tak dalej, i tym podobnie. Ale kogo to przekona i jak się przełoży na decyzje, rozmowy, działalność? Tu dochodzimy do kwestii hipokryzji, obłudy, dwulicowości. Kto angażuje się w jakiekolwiek działania proklimatyczne czy proekologiczne, ten staje się celem inspekcji ze strony tych, którzy w żadne podobne działania nie chcą się angażować (mniejsza o powody – to temat na inny tekst). Zaglądanie w talerz, rozliczanie z podróżowania, wytykanie nabytków, to chleb powszedni tych z nas, którzy próbują w tym sformatowanym pod niszczenie świata systemie podejmować odpowiedzialne decyzje. Życie jest skomplikowane, jesteśmy wszyscy w ten czy inny sposób uwikłani w destrukcję wpisaną w logikę eksploatacjonistycznego systemu, miewamy słabsze dni, brakuje nam czasu i pieniędzy, jesteśmy tylko ludźmi. Takie są fakty i czynienie komukolwiek zaangażowanemu po „zielonej” stronie zarzutów z niedostatku ekologicznej „czystości” więcej mówi o zarzucających, niż o tych, którym ów niedostatek się zarzuca. Ale to nie znaczy, że zaangażowani mogą wzruszyć ramionami i powiedzieć, że w takim razie nic nie ma znaczenia i mogą olać całą sprawę. Zajeżdżanie na protest przeciwko ropociągowi w dieselowym SUV-ie czy pikietowanie pod gwałcącą prawa zwierząt fermą kurczaków tylko po to, by po pikiecie pójść sobie do KFC pałaszować kawałki ciała takich samych (może wręcz tych samych) kurczaków – to zła polityka. Oczywiście można w konfrontacji z wytykającymi hipokryzję oponentami mieć na podorędziu całą przywołaną wyżej tyradę o tym, jak to nasze indywidualne wybory się nie liczą i dlatego w takim dojeżdżaniu czy pałaszowaniu nie ma nic złego, ale sprawie to bynajmniej nie pomaga. Po co dawać oponentom więcej amunicji, niż już mają? A to właśnie proponuje Markiewka, udzielając zaangażowanym obywatelom carte blanche na przedzierzgnięcie się w bezrefleksyjnych konsumentów, gdy tylko zamkną się za nimi przesuwne drzwi supermarketu.

Normalizowanie ekologicznej hipokryzji i obywatelskiej obojętności w zakresie indywidualnej konsumpcji to jednak więcej, niż tylko zła polityka – to także wątpliwa etyka. Wielu zagonionych ludzi naprawdę nie jest w stanie do wszystkich wyzwań, z jakimi w codziennym życiu się borykają, dorzucić jeszcze spraw klimatycznych i ekologicznych. Zasługują oni na dyspensę (oraz na poprawę sytuacji życiowej, tak, aby mogli znaleźć czas i siły na poświęcenie tym sprawom uwagi), podobnie jak ci, którym uwikłania społeczne, rodzinne, zawodowe rzucają innego rodzaju kłody pod nogi. Ale rozszerzanie owej dyspensy na wszystkich dewaluuje ją i roztacza wokół niej nieprzyjemny zapaszek. Korzystają bowiem z takiego rozszerzenia i ci lepiej sytuowani, którzy z przekonania o katastrofie nadchodzącej za sprawą przewin plebsu wyciągają wniosek, że im już wszystko wolno, jak i ci bardziej uprzywilejowani, którzy swoje destrukcyjne postępowanie w jednych obszarach życia uzasadniają konstruktywnym działaniem gdzie indziej. Wszyscy oni mają wybór – ale zasłaniają się tymi, którzy wyboru nie mają. Najgorsze jednak, że czynią z tego cnotę.

We wnikliwym tekście na łamach „Krytyki Politycznej” Darek Gzyra rozważa sposób, w jaki przeciwstawianie się tezom o samostanowieniu i niezależności jednostki może w skrajnej postaci prowadzić do całkowitego zdjęcia odpowiedzialności z niej i jej otoczenia. „Tak, to prawda, że samodzielny, stanowiący sam o sobie, samorządny, jednorodny i konsekwentny podmiot nie istnieje. Taki człowiek to złuda. Jednak to właśnie takie cechy, jak współstanowienie w relacjach, porowatość granic, powszechna współzależność, potencjalna zmienność nadają ludziom głęboki wymiar moralny. Rodzą współodpowiedzialność. A co, jeśli pomyśleć, że ten rodzaj osobistej, podmiotowej odpowiedzialności – niepełnej, bo dzielonej z innymi – jest w rezultacie większy niż odpowiedzialność dająca się całkowicie przyporządkować zatomizowanej jednostce?” pyta Gzyra i stwierdza: „Jesteś odpowiedzialny nie tylko za siebie, ale i za innych. Odpowiedzialna za to, co sama myślisz i robisz i co myślą i robią inni. Twoja wina pociąga za sobą winę innych. Etyczne sprawstwo twoich dobrych wyborów, nawet w sklepie spożywczym, zostawia ślady postępu we wspólnocie i przekształca ją.” Tymczasem internalizacja półprawd o dychotomii jednostka-system przynosi eskapistyczną ulgę – winni są zawsze jacyś „oni” – i skłania, by zająć się swoimi sprawami, decyzje zostawiając silniejszym graczom. Takie sprytne „lewe alibi”, jak ujmuje to Gzyra, utrudnia tworzenie sprawczej wspólnoty zbudowanej na „nieuchronnej odpowiedzialności i zbiorowej sile”, a przez to zdolnej do przeciwstawienia się systemowi. Ceną za moralne ulżenie ciemiężonej jednostce jest potwierdzenie i podtrzymanie tego uciemiężenia.

Osobiście doskonale rozumiem niechęć i frustrację Markiewki wobec przerzucania całej odpowiedzialności na zwykłego człowieka, wobec cwaniactwa biznesu, który chce się wybielić, wobec krótkowzroczności decydentów, którzy próbują zrzucić z siebie odpowiedzialność. Warto jednak wznieść się ponad te rozrachunki i poszukać punktów synergii między rolą konsumenta i obywatela, pokonując przy tym system jego własną bronią. Polemizując w OKO.press z opiniami przedstawiającymi ideę tzw. śladu węglowego jako ekościemę przemysłu paliwowego, Michał Czepkiewicz pokazuje, jak badacze przechwycili ten trik marketingowy koncernu naftowego i wykorzystali go dla wspólnego dobra. Zmiany systemowe i polityki klimatyczne są niezbędne, pisze Czepkiewicz, ale ich wprowadzenie „wymaga powszechnego przekonania, że są one potrzebne. Podstawą dla tego przekonania może być refleksja, że żyjemy ponad stan, a planeta nie udźwignie naszego sposobu życia. Refleksję taką może wywołać obliczenie swojego śladu węglowego i zauważenie, że jest on dwu- czy czterokrotnie zbyt wysoki byśmy mogli chronić klimat przed ociepleniem i destabilizacją”. Zamiast odrzucać w całości tezę o indywidualnych wyborach konsumenckich jako wystarczających do zbawienia planety, lepiej w podobny sposób ją przechwycić i uczynić z tychże wyborów element zaangażowanej obywatelskości. Inaczej pozbywamy się jednego z narzędzi wspomożenia koniecznych zmian.

Markiewka podkreśla, że wiele rzeczy, które wydają nam się dziś oczywiste, jak na przykład prawa wyborcze kobiet czy opieka społeczna, nie wzięły się z samego postępu historii czy decyzji ekspertów i polityków: za takimi uproszczonymi narracjami kryje się wieloletnia niewdzięczna praca ruchów społecznych czy związków zawodowych. Ale z kolei za tą głębszą prawdę o pochodzeniu kształtu naszego świata kryje się jeszcze jedna głębsza prawda: ta o każdej indywidualnej kobiecie czy każdym indywidualnym mężczyźnie, przecierających rankiem zaspane oczy i podejmujących osobistą decyzję o tym, co zrobić z dniem, czy warto, po co, dla kogo, i tak dalej. Pisząc o pewnej ekologicznej inicjatywie w Indiach, Markiewka konstatuje, że „Jeśli ten plan ma jakąkolwiek szansę się powieść, to tylko dlatego, że opiera się na skoordynowanym i zbiorowym wysiłku, a nie indywidualnych decyzjach pojedynczych rodzin.” No dobra – ale czy to nie pojedyncze rodziny podejmują decyzje o włączeniu się w owo koordynowanie, w zbiorowy wysiłek? I kiedy już wygenerują odpowiednią masę krytyczną, czy nie przekonuje ona kolejnych pojedynczych rodzin, że warto podjąć osobistą decyzję włączenia się w zbiorowość, co z kolei zwiększa jeszcze ową masę, i tak dalej? Temu kluczowemu sprzężeniu zwrotnemu książka nie oddaje sprawiedliwości.

Markiewka niepotrzebnie angażuje się też w firmowanie kampanii obalania chochoła, jakim jest tzw. „ekologiczna asceza”, jak gdyby coś takiego w ogóle istniało jako wpływowy i niebezpieczny nurt w debacie. Tymczasem to ludzie wrodzy koniecznym acz niełatwym zmianom proklimatycznym często karykaturyzują jako ascezę wszelkie wysiłki na rzecz zmiany kulturowej potrzebnej do uniknięcia katastrofy klimatycznej. Markiewka, który przecież chce zmiany kulturowej właśnie, tylko żyruje w ten sposób wrogą swojemu własnemu projektowi ściemę i sztuczkę.

Nie zliczę, ile razy w książce pojawia się aktywne „my” w różnych formach („musimy”, „możemy”, „powinniśmy”). Ma ono – zakładam – wytwarzać poczucie, że jesteśmy w tym wszyscy razem. Ale tak, jak stosuje je Markiewka, owo „my” jest niewystarczające, a przy tym niebezpieczne. Nie oznacza to, że jest samo w sobie niesłuszne. Przeciwnie: jest głęboką prawdą o człowieku, nie tylko z powodów politycznych – jako zbiorowość, na różnych szczeblach, od związku lokatorów bloku czy kamienicy po elektorat całego demokratycznego kraju, wywieramy presję – ale także z powodów zwyczajnie gatunkowych, jesteśmy bowiem przecież, pomimo wszelkich różnic, co do jednej i jednego przedstawicielami Homo sapiens, którzy rodzą się, żyją i umierają.  Kategoria „my” potrafi być przepotężna, gdy została już wcielona, to znaczy, gdy zaistniała zbiorowość świadoma swojej zbiorowości. Wtedy „my” jest na miejscu i motywuje do zwiększonych wysiłków wspólnych. Ale „my” odłączone od „ty” oraz „ja” staje się czymś niepochwytnym i paradoksalnie zewnętrznym, demobilizującym, usypiającym. No bo skoro „my” już coś robimy, to „ja” oczywiście „nam” przyklasnę i chętnie dodam coś od siebie, gdy tylko uporam się ze swoim tym czy owym. Od pierwszej do ostatniej strony swojej książki Markiewka zaprzepaszcza kolejne szanse na połączenie „my” z „ty” i „ja”, chociaż pro-klimatyczna i pro-polityczna zbiorowość obywatelska kryjąca się pod owym „my” jeszcze nie jest zbudowana lub samoświadoma. Zmienić świat raz jeszcze dopiero aspiruje do jej zbudowania i uświadomienia, ale chce od razu przeskoczyć do „my”, bez uaktywnienia „ja” i „ty”. Czytelnik/czytelniczka nie usłyszy od Markiewki bezpośredniego, osobistego apelu „dołącz”, „działaj”, „zaangażuj się”, na które – świadomie lub nie – czeka.

Wszystkich tych zawikłań, zamotań i zaprzepaszczonych szans można by uniknąć, gdyby Markiewka powiedział po prostu, że w walce o klimat jest miejsce także na działania indywidualne, konsumenckie i każde inne, jako część bycia obywatelem, i że – choć oczywiście same w sobie nie są wystarczające – mogą one wspierać i stymulować działania zbiorowe. Albo, że dostosowując w miarę możności własne wybory konsumenckie do swoich przekonań i wartości, dodajemy kolejny fragment do wieloelementowej układanki. Że należy demaskować próby przerzucenia całej odpowiedzialności na indywidualnych konsumentów, ale warto też pamiętać, że to od naszej, indywidualnej odpowiedzialności zaczyna się odpowiedzialność zbiorowa i walka o lepsze jutro. Że pojedyncze decyzje układają się w złożony wzór. Że warto je rozumieć jako część szerszego pakietu działań. Dałoby się to wyłuszczyć na kilku inspirujących stronach, zamiast spędzać cały długi rozdział i wiele rozsianych po całej książce wzmianek na podważaniu sensu codziennych osobistych działań, w które wielu z nas mogłoby zacząć się angażować już tu i teraz, synergicznie wzmacniając w ten sposób swoje zaangażowanie w obywatelskość.

Gdyby ktoś nie miał czasu czytać całej książki, to najważniejszą jej częścią jest zakończenie pt. „Nieuchronna zmiana”. Markiewka wie doskonale, że ludzie mogą nie chcieć zmiany. Że mogą się jej bać. Żyjemy w systemie, który większości z nas na jakimś poziomie nie zadowala (choćby kulturowe narracje wmawiały nam inaczej), ale niepewność związana z samą istotą procesu zmiany sprawia, że trzymamy się kurczowo tego, co jest, a co daje nam pewną (pozorną) stabilność. Stąd też defetystyczne głosy, że zmian wprowadzić się nie da, że nie warto nawet próbować. A jednak Markiewka przypomina, że przecież ogromne zmiany polityczne, kulturowe, społeczne nie tylko dokonywały się w dziejach wielokrotnie, czego rezultatem jest dzisiejsza postać świata, ale także, że nastąpią po raz kolejny czy tego chcemy czy nie, bo prędzej czy później wymusi je katastrofa klimatyczna. Rzecz w tym, że zmiany wymuszone przez geoekosystem będą nieporównywalnie straszniejsze niż te, do których wciąż jeszcze możemy skłonić się sami jako ludzkość i którymi możemy pokierować tak, aby zminimalizować ich koszta i zmaksymalizować korzyści. Markiewka wskazuje na spadek pozycji „jawnych negacjonistów klimatycznych”, których coraz częściej zastępują rozmaici piewcy „niepodejmowania drastycznych kroków”, zatroskani o zachowanie dotychczasowego modelu gospodarczego i zablokowanie głębokiej zmiany politycznej (których ja nazywam negacjonistami lite). Za te zaniedbania zapłacą jednak najsłabsi, których w miarę postępowania katastrofy klimatycznej będzie coraz więcej, także w społeczeństwach zachodnich. „Wtedy zapewne wszyscy staną się alarmistami”, zauważa Markiewka, „ale na zatrzymanie katastrofy może być za późno”. Tracąc czas na debatowanie skali zagrożenia, możemy stracić ostatnią szansę na tak potrzebną zmianę polityczną i uniknięcie dzięki niej najczarniejszych scenariuszy.

Ale nawet w tym zakończeniu, tak dobrym, tak mocnym, brakuje jednego zdania z bezpośrednim zwróceniem się do pojedynczego człowieka: Czytelniczko, Czytelniku, dołącz, bo to od Ciebie (jako jednej z cegiełek współbudujących gmach kultury, jako jednej z nitek współplotących sieć społecznych powiązań) i od Twojej indywidualnej decyzji zależy, czy dojdzie do wytworzenia odpowiedniej masy krytycznej mogącej zapoczątkować reakcję łańcuchową wiodącą do koniecznej zmiany. Czytając „Nieuchronną zmianę” z niedowierzaniem i rosnącą frustracją patrzyłem, jak Markiewka traci ostatnią szansę, by nakreślić związek między zbiorowością, która ma sprawczość, a składającymi się na ową zbiorowość jednostkami. Jak nie wykorzystuje potencjału indywidualnych – tylko pozornie nic nie znaczących – decyzji do wytworzenia sprawczej społeczności. Jak jego Zmienić świat raz jeszcze nie spaja „Zmień” i „Zmieńmy” w inspirującą i motywującą całość.

I co masz zrobić z taką książką, z jednej strony fundamentalnie potężną, z drugiej na fundamentalnym poziomie zwichniętą? Tylko – i aż – rzecz następującą: pouzupełniaj luki i nanieś poprawki zgodnie z jej ogólnym przesłaniem, wyzwalając w ten sposób cały jej potencjał, a potem weź się do roboty. Będzie Ci łatwiej, jeśli uświadomisz sobie, że liczy się wszystko – że wszystko się sumuje i mnoży – i że każda oraz każdy z nas ma rolę do odegrania. W świecie wszechprzenikających powiązań rób swoje, jednocześnie łącząc się z tymi, którzy też swoje robią. Im jest nas więcej, tym głośniej rozbrzmiewa Twój i mój głos. Wielokrotnie już zmienialiśmy świat – możesz zmienić go raz jeszcze.

 

Tomasz S. Markiewka. Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat. Czarna Owca 2021.

__________

Książka Dawida Juraszka Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowiekajest do nabycia w SKLEPIE LIBERTÉ! oraz księgarniach internetowych.

 


Autor zdjęcia: Markus Spiske 

 

Dom nad urwiskiem, pod wysypiskiem, czyli czego (nie) nauczył nas rok 2020 :)

Skończył się rok, w którym doszedł nam nowy, liczony już w setkach miliardów sztuk śmieć – jednorazowe maseczki. Gdy my wadzimy się ze światem i samymi sobą, niebo nadal się rozpala, a ziemia jałowieje.  

Głosy negujące realność zagrożenia, jakim jest antropogeniczna katastrofa klimatyczno-ekologiczna, i konieczność podjęcia zdecydowanych kroków, by stawić jej czoła, straciły na nośności, a powszechna obecność postulatów pro-środowiskowych w oddolnych ruchach protestu, wysoka pozycja klimatu i ekologii w sondażach opinii publicznej, oraz inicjatywy władz na rzecz „zielonych ładów” czy neutralności klimatycznej pozwalają liczyć na przyśpieszenie niezbędnych zmian. Próby podważania konsensusu będą nadal się pojawiać, ale „klasyczny” negacjonizm, czyli prymitywne zaprzeczanie rzeczywistości, miał już swoje apogeum.

To jednak za mało, by odtrąbić sukces. W ramach tego konsensusu toczą się bowiem kolejne, niewiele mniej spowalniające nas spory: o wyższości działań systemowych nad jednostkowymi, o trójkącie wzrost-rozwój-postęp, o technicznej czy kulturowej istocie naszego położenia oraz metodzie zeń wychodzenia, i tak dalej, i tym podobnie. Lubość, z jaką oddajemy się tym sporom każe zakładać, że nie tylko roku 2021, ale całej dekady może nam nie starczyć, by wyjść na prostą.

Wszechobecne są dychotomie. Jedna to kwestia stosunku do propagowania wiedzy: tu podkreślanie roli edukowania społeczeństwa o realiach naszego położenia, tam przestrzeganie przed sianiem paniki. Kolejna to kwestia winy i odpowiedzialności: jedni tłumaczą, że jesteśmy odpowiedzialni za sytuację, drudzy wołają, że nie pora się obwiniać. Inna opozycja to nadzieja kontra rozpacz, jak gdyby nie będąc wierzącym w sukces optymistą, można było zostać tylko apatycznym nihilistą. Następna to przeświadczenie, że kto nie prze naprzód, ten się cofa. Wreszcie, nadal pokutujące przeciwstawianie inicjatyw systemowych działaniom indywidualnym. Czy nie jest to wszystko w jakimś sensie odzwierciedleniem najfałszywszej z fałszywych dychotomii, która położyła podwaliny pod cały ten rozgrywający się na naszych oczach klimatyczno-ekologiczno-cywilizacyjny dramat: człowiek przeciwko naturze?

(Uwaga: w dalszej części tekstu będę obficie stosował zaimek „my” w różnych konfiguracjach. Zdaję sobie sprawę, że wedle pewnych dyskursów posługiwanie się nim jest nie na miejscu. Czy mogę bowiem uzurpować sobie mówienie w imieniu wszystkich? Czy wolno mi powoływać się na jakąś jednię/jedność/jednolitość ludzkości? Lecz przecież jeśli naprawdę zrozumie się pojedynczość życia na tej planecie, zaimek „my” okazuje się kluczem.)

Dla wszystkich powinno być już od dawna jasne, że w sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy (w jaką się wpakowaliśmy), nie możemy pozwolić sobie na ignorowanie najmniejszych nawet działań i wysiłków – że potrzebne są działania tak odgórne, jak oddolne, a nawet „odboczne”. O przekroczeniu punktów przełomowych, za którymi czeka katastrofa, zdecydować może przysłowiowe ostatnie źdźbło słomy, pod którym załamie się grzbiet wielbłąda. Świadomi wagi swojego udziału pojedynczy ludzie to siła, która doprowadza do wygranych wyborów i zapoczątkowuje przemiany społeczne. Jesteśmy gatunkiem kooperatywnym (ku dobru, ale i ku złu) i każda oraz każdy z nas swoim postępowaniem daje przykład i inspirację innym. Rozmawiając o powodach swoich działań z bliskimi, uświadamiasz im, że kryzys klimatyczno-ekologiczny nie jest odległy w czasie i przestrzeni, lecz przekłada się na ich bezpośrednie otoczenie. Przyjmując we własnym zakresie proklimatyczną postawę, przygotowujesz siebie (i innych) na czas, gdy proklimatyczne postawy mogą – w obliczu konieczności – zostać narzucone prawnie, i ułatwiasz w ten sposób ich przyszłą akceptację. Przyczyniasz się do normalizowania idei i rozwiązań, które są niezbędne, byśmy wszyscy dostali szansę. Pomagasz poczuć się pewniej osobom, które chciałyby zrobić coś wartościowego, ale obawiają się wyjść przed szereg. Każdym czynem ułatwiasz sobie i innym podejmowanie następnych (tzw. efekt „stopy w drzwiach”). Doceniając swoją (współ)odpowiedzialność, nie tyle bierzesz na siebie winę, ile rozpoznajesz rzeczywiste zależności. Twoje osobiste wybory przekładają się na wymierne efekty: wprowadzenie indywidualnych ludzkich zachowań do modeli klimatycznych przekłada się na redukcję wzrostu temperatur do końca stulecia nawet o 1,5 stopnia.

Jeśli wszelako lansujesz tezę, że liczą się tylko rozwiązania systemowe, to roztaczasz iluzję, że zawsze to ktoś inny musi wszystkim się zająć i wszystko rozwiązać. Trwonisz szanse na zapoczątkowanie pozytywnego efektu domina w skali mikro i makro. Wpierasz siły, którym zależy na utrzymaniu status quo. Ryzykujesz społeczny szok, jeśli (kiedy) konieczność zmian zostanie narzucona z góry. Promujesz postawy roszczeniowe i egoistyczne. Podważasz poczucie solidarności w obliczu zagrożenia. Osłabiasz katalizatory przemian społecznych. Sabotujesz społeczeństwo obywatelskie. Pomijasz potencjał synergii między rozwiązaniami systemowymi i działaniami indywidualnymi.

Rok 2020 mógł nas wiele nauczyć. Choćby tego, że postępowanie pojedynczego człowieka w kwestii (nie)noszenia maseczki czy (nie)umycia rąk może oznaczać przeniesienie zakażenia z jednej osoby na drugą, z drugiej na trzecią, czwartą i tak dalej, z wymiernymi konsekwencjami dla wielu ludzkich istnień, eskalującymi nawet do całych społeczeństw (jak to pokazały przypadki tzw. superspreaderów). Także tego, iż obawy władz, by nie siać paniki przed wirusem, mogą sprawić, że zbyt wielu ludzi zbyt długo nie doceni skali zagrożenia, z tragicznymi skutkami takiej zwłoki. Albo tego, że identyfikowanie osób stojących za wywołaniem każdego konkretnego ogniska zakażeń to nie obwinianie, tylko konieczne działanie na rzecz zwiększenia i egzekwowania poczucia (współ)odpowiedzialności za los wszystkich razem i każdego z osobna. Tego wreszcie, że w najczarniejszych chwilach nie tylko z nadziei, że wszystko będzie dobrze, można czerpać energię do konstruktywnego działania, ale także (a może nawet lepiej) z poczucia, że choćby wszystko szło w złą stronę, trzeba konstruktywnie działać, bo jest to postawa po prostu moralnie i etycznie właściwa (a jako taka, bardziej odporna na zmienne warunki zewnętrzne). To wszystko są bezcenne lekcje nie tylko na czas pandemii, ale i klimatyczno-ekologicznego kryzysu.

Słyszeliście o „okrutnym optymizmie”? Jak to ujmuje Lauren Berlant, sprawia on, że czujemy się zmotywowani, by podejmować działania lub pozostawać w relacjach, które na pozór wydają się zaspokajać nasze potrzeby, ale w istocie nam (za)szkodzą. Tu widzę przyczynę zwodniczo atrakcyjnego i uporczywie powtarzanego argumentu, że im jesteśmy bogatsi, tym bardziej będzie nas stać na uporanie się z problemami klimatyczno-ekologicznymi i ogólne „posprzątanie po sobie”. Ale problem polega na tym, że im jesteśmy bogatsi, tym te problemy są poważniejsze, tym gorsze są szkody i tym więcej jest do posprzątania.

Wzrost, rozwój i postęp to nie to samo. A jednak prymitywne i niczego istotnego tak naprawdę nie mierzące wskaźniki PKB nadal uważane są często za probierz autentycznej wartości i siły. W arcyzłożonym universum niepojętych interakcji wielu z nas wciąż wierzy, iż najlepszą metodą neutralizacji zagrożeń jest jeszcze bardziej usilne parcie drogą, która zaprowadziła nas w obecny ślepy zaułek. Że dociskaniem do dechy dotychczasowych ideologicznych zapędów naprawimy błędy poprzednich działań i unikniemy ich konsekwencji. Uparta, nawykowa niemal eskalacja naprężeń i napięć grożących zapaścią systemu przedstawiana jest jako jedyne wyjście. Trudno nie usłyszeć w tym ech starogreckiej hybris: zadufani w sobie, kroczymy dalej autostradą samo-zniszczenia, wpisując się w tę samą narrację arogancji, która doprowadziła do przyprawiających o zawroty głowy sukcesów za cenę olbrzymich (tych już zaistniałych i tych wciąż potencjalnych) klęsk. Upojeni optymizmem dotychczasowych trendów wyznaczonych na wykresach przesłaniających zapadający się pod nami grunt, snujemy plany i marzenia, uniemożliwiające zrozumienie drzemiącej gdzieś głęboko potrzeby innego sposobu życia, innej relacji z otoczeniem, z samymi sobą.

Zachodni styl życia to nie jest norma ani wzorzec – choć żyjącym pośród tego systemu może on jawić się jedyną opcją lub ukoronowaniem postępu ludzkości. Patrząc z takiego wsobnego punktu widzenia, zmiana modelu życia i cywilizacji wydaje się nie do pomyślenia – nie do zauważenia. Z całej palety ludzkich cywilizacji (z premedytacją mówię „cywilizacji” w liczbie mnogiej) zainwestowaliśmy tak wiele w jedną z nich, że nieomalże instynktownie wyostrzamy jej blaski, jednocześnie pogłębiając cienie pozostałych, nie chcąc dostrzec, że za żadną inną nie przyszło dotąd ludzkości zapłacić tak wysokiej ceny, jaka widnieje na naszym rachunku.

Wyrzekając się wolności jeżdżenia samochodem wedle własnego widzimisię, zapewniamy bezpieczeństwo na drodze sobie i innym. Poświęcenia rodziców dla dzieci są często dla tych pierwszych źródłem najgłębszej satysfakcji, dla tych drugich zaś najwdzięczniejszym wspomnieniem. Można by mnożyć przykłady dowodzące, że nawet w tej fetyszyzującej zaspokajanie przelotnych zachcianek cywilizacji to właśnie poświęcenia i wyrzeczenia są często czymś, co zapewnia nam dobre życie – i nadaje temu życiu sens. A jednak pokutuje wciąż narracja przedstawiająca działania proklimatyczne i proekologiczne jako poświęcenia i wyrzeczenia stanowiące jakoby z zasady przeszkodę dla rzekomo bardziej skutecznego rozwiązania trapiących nas problemów. To nie jednak w samych poświęceniach i wyrzeczeniach problem – problem w przedstawianiu ich jako czegoś, czym nie są.

Symptomatyczne jest mieszanie skali czasowych tak, aby na wyjściu argumentacji otrzymać pożądany rezultat: wzmocnienie przekonania, że mój interes tu i teraz jest nie tylko ważny, ale i korzystny dla ogółu. Kiedy chwalimy postępy w poziomie życia, mierzone np. dostępnością miłych naszemu sercu wakacji zagranicznych czy sprzętów elektronicznych, skupiamy się na perspektywie krótkoterminowej, ignorując fakt, że owe postępy dokonały się w kontekście systemu, który w nieco tylko dłuższej perspektywie wszystkie te osiągnięcia brutalnie zaneguje. Z drugiej strony, odrzucając np. znaczenie krótkoterminowych działań filantropijnych (jak przekazywanie darowizn fundacjom zajmującym się pomocą ludziom w potrzebie), niechęć do podzielenia się własnym dobrobytem motywujemy większą wagą długofalowych rozwiązań systemowych. Tymczasem zanim do tych systemowych rozwiązań dojdzie, pojedyncza wpłata na tę czy inną akcję charytatywną może już teraz, od razu, komuś pomóc – wielu potrzebującym złotówka dziś da więcej, niż milion w kolejnej ustawie budżetowej.

Czy może być coś bardziej pragmatycznego, niż wskazywanie na konieczność zmian tak społecznych, jak indywidualnych? Bo jak lepiej dać do zrozumienia, że sytuacja jest naprawdę poważna? Jeżeli nie powiemy sobie i innym głośno, że potrzebne są zdecydowane działania i zmiana stylu życia, to padniemy ofiarą wrażenia, że sytuacja nie może być w końcu aż taka zła. Bo gdyby była – gdyby naprawdę groziła nam katastrofa – to ktoś by nas przecież ostrzegał, ktoś domagałby się od nas czegoś, prawda? Ostrzeżenia są konieczne, bo łatwo zapomnieć, że w historii ludzkości cywilizacje upadały wielokrotnie, że całe kulturowe światy przepadały bez śladu. Nie bierze tego pod uwagę ignorancki argument, jakoby ludzkość wychodziła dotąd zwycięsko z wszelkich wyzwań, więc i z tego bez wątpienia wyjdzie obronną ręką. W tamtych zaginionych cywilizacjach zapewne również nie brakowało ludzi, którzy zagrożenia zbywali wzruszeniem ramion, bo „przecież nam się to nie przydarzy”, ostrzeżenia zaś odrzucali jako „alarmizm”.

Współczesny model cywilizacji wywołał w nas atrofię zdolności postrzegania świata przez jakąkolwiek inną soczewkę niż materialistyczno-konsumpcjonistyczną (lub zrytualizowaną do nieprzejrzystości religijną). Patrząc z tak wąskiej perspektywy, okopani w technologicznej nowoczesności, patrzymy na inne, już zanikające pod naporem machiny PKB sposoby życia, jako na coś zacofanego, wręcz śmiesznego, w najlepszym zaś razie romantycznie naiwnego. Nie rozumiemy, że w ten sposób tracimy dostęp do innych sposobów przeżywania świata, lepiej odpowiadających naszym ewolucyjnie ukształtowanym zmysłom i potrzebom. Zadufani w sobie, nie dostrzegamy, że owe „prymitywne” społeczności – w najbardziej nawet radykalnych swych przejawach – nie byłyby w stanie zagrozić światu tak, jak zagrażają mu nawet z pozoru umiarkowane przejawy naszej cywilizacji.

Dlatego właśnie błędem jest traktowanie kryzysu klimatyczno-ekologicznego jako problemu czysto technicznego, to znaczy takiego, który można rozwiązać stosowaniem lepszych technologii i procedur, zapewniając zachowanie dotychczasowego stylu życia przy zmniejszeniu jego negatywnego wpływu na środowisko. Potencjał technologiczny ludzkości jest istotnie potężny i wiele jeszcze można tu zdziałać – ale to wciąż nie będzie dosyć, czy raczej, to wciąż będzie zbyt dużo, zbyt ciężko. Prawdziwy problem jest bowiem kulturowy, kulturowe więc także muszą być rozwiązania.

Od szumnie podpisywanych traktatów, przez uroczyście ogłaszane plany, po wznoszące się na horyzoncie instalacje, wszelkie dające wielu z nas wiarę w ludzkość osiągnięcia dokonują się w ramach systemu, który wciągnął nas w cały ten dramat i obłęd. Wbijają nas w jeszcze większą dumę, każąc nam wierzyć, że to my rozdajemy karty, patrząc na Ziemię niejako z góry, łaskawie troszcząc się o nią, by nadal mogła nam służyć; że jeżeli tylko zakaszemy rękawy, to podporządkujemy sobie wszystko, od ujarzmienia klimatu po okiełznanie wirusów. W ten sposób jednak zaplątujemy się tylko coraz ciaśniej w narrację, która zawiodła nas na skraj przepaści. Rok 2020 dał nam wiele zapowiedzi klimatycznych działań, ale pytanie nie brzmi nawet, czy to aby nie zbyt mało i zbyt późno, lecz raczej, czy jest to w ogóle właściwe podejście – czy nie jesteśmy ciągle więźniami paradygmatu „jeszcze więcej technologii, jeszcze więcej inżynierii, jeszcze więcej ingerencji”, uniemożliwiającego nam przemyślenie na nowo całego naszego podejścia do życia na planecie Ziemia.

Tu też pandemia powinna wiele nas nauczyć. Na przykład tego, że jeżeli uświadomimy sobie w pełni skalę zagrożenia, jesteśmy w stanie podjąć działania – od indywidualnych środków ochrony przez zmiany zachowań społecznych po międzynarodową pracę nad szczepionkami – dla własnego ratunku. Ale także tego, że – biorąc pod uwagę odzwierzęce pochodzenie koronawirusa, podobnie jak większości innych chorób zakaźnych, i ryzyko kolejnych – gdyby nie nasz głęboko toksyczny stosunek do innych istot żywych dzielących z nami świat, do wielu spowodowanych przez odzwierzęce patogeny tragedii mogłoby wcale nie dojść.

Zmiana kulturowa może nie nadejść na czas – albo nadejść szybciej, niż ktokolwiek sądzi. To kwestia osiągnięcia masy krytycznej, kiedy ignorowane czy niedoceniane wcześniej zdarzenia, nastroje, emocje sięgają pewnego poziomu, przekroczony zostaje punkt przełomowy i wchodzimy nagle w nową rzeczywistość. Aby zwiększyć prawdopodobieństwo takiego rozwoju sytuacji, nie możemy popadać w łatwe narracje o „zielonym wzroście”. Działając w ramach tego modelu – wprawdzie lepszego niż poprzedni, oparty na paliwach kopalnych, ale nadal niewystarczająco dobrego – musimy jednocześnie zmieniać go od środka. Świadomi, że techniczne rozwiązania, choćby i „zielone”, budują dalej świat, w którym coraz więcej przestrzeni zagarnianych jest na potrzeby jednego tylko gatunku, mitygujmy skutki – zwykle zwane ubocznymi, ale w istocie bezpośrednie – tego właśnie dominacyjnego sposobu myślenia i tej technologicznej wizji naszej sprawczości.

Podobnie bowiem, jak musimy baczyć, by rzekomo „przejściowe” technologie takie jak gaz ziemny, błędnie lub wręcz fałszywie promowane jako most pozwalający nam przejść od paliw kopalnych do źródeł odnawialnych, nie zadomowiły się na stałe, tak samo musimy baczyć, by idee zielonej transformacji nie uwiodły nas do tego stopnia, że przestaniemy dostrzegać, iż w istocie są przedłużeniem szkodliwego modelu techno-cywilizacji. Niebezpieczeństwo jest realne: ci sami ludzie, którzy gromko piętnują paliwa kopalne i odpady nuklearne, jednocześnie radośnie promują wiatraki i elektryczne samochody, choć technologie te również wiążą się z nieznośną dewastacją ekosystemów. Na przeszkodzie stoją nam też utarte koleiny debat, z powodu których rozmowy na wiele ważnych tematów przewidywalnie staczają się w oswojone spory z poprzednich epok. Podejmując trudne tematy na nowo, pamiętajmy, że im bardziej kurczowo będziemy się trzymać tego, do czego przywykliśmy, tym brutalniej rzeczywistość wydrze nam to z rąk. Równie głośno, co o potrzebie transformacji energetycznej, mówmy więc o konieczności transformacji kulturowej.

Współczesna zachodnia cywilizacja materialistyczno-konsumpcyjna rozprzestrzeniła się na świecie do tego stopnia, że stała się ustawieniem domyślnym nawet w społeczeństwach wywodzących się z innych tradycji, nabierając dzięki temu fałszywego nimbu neutralnego kulturowo celu, do jakiego człowiek rzekomo od zawsze dążył. Stała się synonimem cywilizacji po prostu ludzkiej. Symbolem imponujących zdolności całego gatunku. Tymczasem jest w istocie wyniosłym i wygodnym domem wzniesionym nad urwiskiem powstałym w wyniku wybierania surowca na budulec tuż zza ogrodzenia. Im większy jest ten dom, tym głębsza otwiera się za ogrodzeniem przepaść i tym bardziej niestabilne stają się fundamenty. Po drugiej stronie wznosi się zaś piętrzące się coraz wyżej i stromiej wysypisko odpadów powstałych w wyniku wyposażania domu we wszelakie wygody.

Życie mieszkańców toczy się we wnętrzu, z którego niechętnie wyściubiają nos, a jeśli już ich oczom ukaże się urwisko czy wysypisko (lub bezdomni skazani na wegetację na krawędzi pośród śmieci), czym prędzej odwracają wzrok i pokrzepiają się poziomem wygód, jaki mają zapewniony w swoich czterech ścianach. Ciepła woda w kranie, świecąca jasnym blaskiem żarówka, pełna lodówka czy ruchome kolorowe kształty na ekranie pozwalają im wierzyć, że ten dom jest jedynym miejscem, w jakim warto żyć, i że stanowi bryłę nie do ruszenia. A to przecież non sequitur. Jest zgoła przeciwnie: im większy i lepiej wyposażony ten dom, tym głębsza przepaść tuż obok i tym wyższe wysypisko tuż nad nim. I jest tylko kwestią czasu, zanim grunt z hurgotem osunie się spod fundamentów lub na dach zwali się cuchnąca lawina. A może wszystko naraz.

Najgorsze jest jednak być może coś innego. Nawet, jeśli nic się nie osunie i nie zawali, nawet, jeśli mieszkańcy zbudują potężne bariery lub znajdą sposób zasypania przepaści i zutylizowania wysypiska, by zapewnić sobie na zawsze wygodne życie w czterech ścianach, to stanie się to kosztem zmarginalizowania lub unicestwienia wszystkiego, co oprócz tego domu, urwiska i wysypiska istniało i mogłoby jeszcze istnieć. Zapewnimy sobie dogodną egzystencję w sztucznym domu z przetworzonych surowców, na zawsze tracąc żywy, oddychający, prawdziwy dom, który nas zrodził.

Autor zdjęcia: Luana Azevedo

__________

Książka Dawida Juraszka Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowieka jest do nabycia w SKLEPIE LIBERTÉ! oraz księgarniach internetowych.

Trzeci dzwonek i kurtyna :)

Spektakl trwa i trwa, i trwa,

W dusznych salach i ogrodzie.

Znów i znów kolejny akt.

[…]

Trzeci dzwonek i kurtyna

Trzeba żyć, musisz żyć!

Przedstawienie się zaczyna.

Jesteś aktor, jesteś widz.

Ty i teatr, brawa, finał,

Końca brak, musisz żyć.

Znów komedia się zaczyna.

Jesteś aktor, jesteś widz.

 

Jacek Janczarski

Kampania prezydencka rozbrzmiewała hasłami o naprawie, zmianie, korekcie, odnowie. Wsłuchując się w postulaty i deklaracje kandydatów dało się jednak zauważyć istotny brak – praktycznie przemilczany temat kultury. 

Wybory prezydenckie, polityczne wydarzenie roku 2020 w Polsce, zogniskowały uwagę społeczeństwa wokół zagadnień kluczowych dla przetrwania i rozwoju wspólnoty politycznej, wizji przyszłości i konkretnych rozwiązań istotnych problemów. Można odnieść wrażenie, że kandydaci na prezydenta wypowiedzieli się już na każdy temat, od spraw gospodarczych i społecznych, po kwestie światopoglądowe i ideologiczne. Kampania prezydencka rozbrzmiewała hasłami o naprawie, zmianie, korekcie, odnowie. Wsłuchując się w postulaty i deklaracje kandydatów dało się jednak zauważyć istotny brak – praktycznie przemilczany temat kultury. 

Kampania odbywała się w szczególnych warunkach, naznaczonych ograniczeniami związanymi z pandemią koronawirusa, która wymusiła zamrożenie życia kulturalnego w kraju. Pustkę po odwołanych wydarzeniach wypełnił festiwal obietnic, koncert życzeń, spektakl rozpisany na aktorów – pretendentów do urzędu, widowisko dla mas, w którym odegrali pierwszoplanowe role, czerpiąc z teatralnego instrumentarium – kostiumów, masek, wystudiowanych gestów i choreografii, dramaturgii i scenografii. Teatralna metafora w odniesieniu do areny politycznej nawiązuje do obecnego od antyku w kulturze europejskiej toposu theatrum mundi, który przedstawia świat jako teatr, a ludzi jako aktorów. Kampania wyborcza to szczególne przedstawienie, w których kandydaci wykonują zadania aktorskie, szefowie sztabów reżyserują, a wyborcy stanowią widownię. Wszyscy są uczestnikami spektaklu wyborczego, dostosowując się do przyjętego scenariusza. Odgrywanie tego cyklicznego przedstawienia jest rytuałem demokratycznej wspólnoty politycznej, organizuje ludzkie myśli i angażuje emocje zbiorowe. Ma moc generowania politycznej zmiany przez pokazanie ludziom nowych wizji ładu społecznego i rozbudzenie w nich chęci, by wprowadzić go w życie. Wyborcy nie są tylko bierną publicznością, ale stają się współtwórcami spektaklu, decydującym przy urnie o tym, kogo chcą dalej oglądać na scenie i obsadzić w głównej roli. W przedwyborczym spektaklu, politycznym rytuale, najsilniej uruchamiana jest sfera emocjonalna, zaburzająca intelektualny proces krytycznej oceny, oparty na merytorycznych, racjonalnych argumentach. Decyzję o tej obsadzie należy podejmować nie emocjonalnie, a świadomie, w przekonaniu, że wiemy, z czym wybrany przez nas kandydat wchodzi na scenę – i nie chodzi tu o uszminkowaną twarz ani starannie dobrane stroje, lecz przygotowanie do roli. Warto śledzić, co mówią kandydaci, jakie propozycje i obietnice składają w swoich programach, ale warto również skierować uwagę na tematy, które są przemilczane i nieobecne.

Według krążącej w sieci anegdoty, Winston Churchill miał zareagować na propozycję drastycznych ograniczeń finansowania kultury w związku z wydatkami wojennymi pytaniem: „Skoro nie ma kultury, to o co walczymy?”. Prawdziwości tych słów nie potwierdzają żadne źródła, ale samo pytanie jest warte powtórzenia właśnie teraz, kiedy w trakcie kampanii znowu spieramy się o to, jakiej Polski chcemy, do czego aspirujemy, o jakiej przyszłości marzymy. 

Nieobecność kultury w kampanii dostrzegł portal Onet.pl i jeszcze przed pierwszą turą wyborów zorganizował debatę kandydatów poświęconą wyłącznie tej kwestii. Wzięli w niej udział Robert Biedroń, Krzysztof Bosak, Szymon Hołownia, Władysław Kosiniak-Kamysz i Rafał Trzaskowski. Starający się o reelekcję Andrzej Duda nie przyjął zaproszenia do rozmowy. Prowadząca program Katarzyna Janowska pytała swoich gości o to, jak wspierać kulturę w sytuacji kryzysu wywołanego pandemią, o konkretne propozycje rozwiązań w zakresie finansowania kultury, wolność tworzenia, kanon lektur szkolnych, a nawet bieżące lektury kandydatów. Robert Biedroń postulował podniesienie finansowania sektora do 2% PKB, zwiększenie dotacji dla samorządów, by uzupełnić mniejsze wpływy z podatków PIT i CIT w czasie pandemii, wykreślenie przepisu o obrazie uczuć religijnych z kodeksu karnego i inwestycje w media publiczne, żeby mogły realizować swoją misję. Krzysztof Bosak chciałby propagować prywatny mecenat kulturalny, żeby społeczeństwo wzięło na siebie większą odpowiedzialność, postulował odpolitycznienie mediów narodowych i utrzymanie zapisu o obrazie uczuć religijnych. Zdaniem Szymona Hołowni państwo powinno wspomóc organizatorów wydarzeń kulturalnych rekompensatą do 80% utraconych z powodu pandemii korzyści, należy uporządkować system ubezpieczeń artystów i wesprzeć samorządy subwencją w wysokości 15 mld.  Władysław Kosiniak-Kamysz sprzeciwił się ograniczeniom w finansowania kultury pod pretekstem kryzysu, postulował dofinansowanie samorządów i pomoc dla indywidualnych twórców oraz odpolitycznienie TVP. Rafał Trzaskowski przyznał, że błędem PO było zlikwidowanie możliwości odliczania 50% kosztów uzyskania przychodu przez twórców i zapowiedział przywrócenie tej możliwości bez górnego limitu. Przedstawił również pomysł wprowadzenia bonu na udział w kulturze dla dzieci i młodzieży (do wykorzystania na zakup usługi kulturalnej) oraz zwiększenie finansów na kulturę bez tworzenia dodatkowego obciążenia dla budżetu dzięki zwiększeniu opłaty na rzecz kultury w ramach ceny kuponu Lotto z 5% do 20%, tak jak w sporcie. 

Na koniec debaty padło pytanie o aktualne lektury kandydatów. Padły nazwiska Donny Tartt (Trzaskowski), Olgi Tokarczuk (Biedroń, Hołownia), Zygmunta Miłoszewskiego (Trzaskowski), Szczepana Twardocha (Trzaskowski, Bosak, ale z żalem, że ten jego niegdyś ulubiony pisarz „przestał być Polakiem” (Sz.T. deklaruje się jako Ślązak)), Marcina Wollnego (Kosiniak-Kamysz), Jacka Dehnela (Biedroń), ale także pisma św. Augustyna (Bosak). 

Debata Onetu stała się głównym źródłem wiedzy o poglądach kandydatów na prezydenta na kulturę i pomysłach na jej wsparcie. W kampanii zabrakło jednak miejsca na nakreślenie śmiałej wizji rozwoju kultury, tak mocno dotkniętej przez ostatnie cztery miesiące. Te kilka propozycji przedstawionych przez kandydatów w debacie to pomysły niezaskakujące, w większości przypadków dość ogólnikowe. Trudno przeprowadzić analizę programu dla kultury, skoro kandydaci materiału do niej nie dostarczyli. W kampanii zabrakło jednak miejsca na nakreślenie śmiałej wizji rozwoju kultury, tak mocno dotkniętej przez ostatnie cztery miesiące. Tylko w jednym programie wyborczym, Rafała Trzaskowskiego, kulturze poświęcony został osobny rozdział, mówiący o jej ważnej roli społecznej i gospodarczej i prezentujący siedem postulatów – wprowadzenia „Biletu wstępu do kultury” na zakup usługi kulturalnej dla dzieci i osób do 21 roku życia, zakończenia prac nad ustawą o statusie artysty, przywrócenia możliwości odliczania 50% kosztów uzyskania przychodu, zwiększenia nakładów na kulturę w małych miejscowościach i gminach, powołania Obywatelskiej Rady Kultury, opiniującej polityki kulturalne i edukacyjne państwa, przywrócenia edukacji kulturowej w powszechnym systemie nauczania i walki z cenzurą w kulturze. Program Andrzeja Dudy nie zawiera odniesień do sektora kultury, choć jeszcze przed poprzednimi wyborami prezydenckimi w 2015 roku kandydat zapewniał „Możecie być pewni, że dla mnie jako Polaka, kwestia kultury i jej budowy, jej wzmacniania, jest niezwykle istotna”.

Jest rok 2020. Czy o istocie kultury trzeba nadal przekonywać naszych polityków? To, ile uwagi i czasu kandydaci poświęcili kulturze w trakcie kampanii pokazuje, że tak. Czy należy powtarzać raz po raz o głębokim sensie kultury, o tym, że jest platformą społecznego kontaktu, że kierunkuje ludzkie działania, nadaje im sens i wartość, że pomaga oswajać, opisywać i tłumaczyć otaczający świat w całej jego złożoności, że jest probierzem kompetencji miękkich koniecznych do współistnienia we wspólnocie różnych od siebie ludzi – zaufania, solidarności, empatii, dialogu? Czy trzeba mówić o tym, że to ważny sektor gospodarki, zatrudniający ponad 300 tysięcy osób, wytwarzający ok. 3,5% PKB, dźwignia rozwoju społecznego i ekonomicznego? Te argumenty sektor kultury i kreatywny powtarzają jak mantrę od lat, a mimo to kultura łatwo ześlizguje się na dół listy tematów wiodących w kolejnych kampaniach wyborczych, jeśli w ogóle na nie trafia. Być może należałoby zadać politykom zadanie do odrobienia – ćwiczenie na wyobraźnię – żeby spróbowali odpowiedzieć na pytanie jaki jest koszt nie doceniania kultury i nie stawiania jej wysoko na liście priorytetów. Dla wyborców też jest zadanie. Za chwilę trzeci dzwonek i kurtyna pójdzie w górę, rozegra się kolejny akt spektaklu wyborczego – akt głosowania. „Jesteś aktor, jesteś widz” – jaką  rolę wybierzesz, kierując swoje kroki do urny?

Krótka opowieść o tym, jak PiS ukrył swój największy sukces :)

W czasach wojen kulturowych i zarządzania strachem bardziej opłaca się wymyślać katastrofy niż z nimi walczyć. 

1. 

Na kilka dni przed pierwszą turą wyborów prezydenckich umówiłem się na rozmowę z Ryszardem Szarfenbergiem – badaczem biedy i wykluczenia, profesorem na Uniwersytecie Warszawskim. Moją uwagę zwróciły publikowane przez niego wykresy z najnowszymi wynikami badań dotyczących zamożności Polaków. Spływające z GUS-u informacje – choć pochodziły sprzed uderzenia pandemii – były bowiem zabójcze dla obowiązującej narracji o Polsce i lewicy, i liberałów. 

Dlaczego? Bo po 2015 roku – wskazywały słupki i wykresy – poziom biedy gwałtownie spadał, radykalnie zmniejszyło się ubóstwo dzieci, najszybciej zwiększyły się zarobki i poziom wydatków najmniej zamożnych, proporcjonalnie to ubożsi zyskali więcej na wzroście gospodarczym niż bogaci i klasa średnia, poziom nierówności per saldo nieco się obniżył. Proszę wybaczyć długi cytat, ale warto oddać głos profesorowi: 

Wzrost zamożności najbiedniejszych jest, jak sądzę, dość oczywistą sprawą. Te rodziny, w których są dzieci, są bardziej narażone na ubóstwo, a to one dostały zastrzyk dochodowy z programu 500+. Te pieniądze można bez żadnych ograniczeń łączyć z zasiłkami rodzinnymi, które trafiają do biedniejszych. Z drugiej strony następowała stała poprawa na rynku pracy. Spadało bezrobocie, więc łatwiej było o pracę. I, co warto zaznaczyć, wprowadzono też minimalną płacę godzinową. Z powodów wynikających z dobrej koniunktury i sytuacji gospodarczej ogółem, pracodawcom łatwiej było spełniać te wymogi i zatrudniać oraz płacić więcej. W skrócie: ekspansja świadczeń, bardzo dobra sytuacja na rynku pracy, dobra sytuacja gospodarcza ogółem. Wskutek tego klasa średnia i zamożni zyskiwali, ale więcej zyskali najbiedniejsi. To jest z mojej perspektywy, najlepszy możliwy model wzrostu gospodarczego, bo najbardziej korzystają na nim ci, którzy są w najgorszej sytuacji. 

Słowem: jakby kota ogonem nie obracać, wychodzi na to, że PiS ma rację. Albo inaczej, to raczej i liberalna, i lewicowa krytyka PiS-owskiego „polskiego modelu państwa dobrobytu” chybia celu. Lewica próbuje przekonać wszystkich dookoła, że partia Kaczyńskiego w ogóle nie jest socjalna, Polską rządzi „bankster” Morawiecki i jego kumple, rząd ratuje w kryzysie banki, a zwykły Polak na śmieciówce wyzyskiwany jest jak za PO, jeśli nie gorzej! 

Duża część liberałów uderza zaś z innej strony. PiS doprowadza Polskę do ruiny – mówią – prowadząc Polskę w stronę greckiej katastrofy, rozleniwia społeczeństwo i uzależnia je od zasiłków, trwoniąc dorobek polskiej transformacji przelewa państwowe pieniądze do kieszeni partyjnych działaczy, skazując miliony Polaków na nędzę, którą niechybnie sprowadzi na nich najbliższy kryzys. Jedna i druga opowieść – choć składają się na nie często trafne zarzuty i słuszne przesłanki – ostatecznie przegrywa z rzeczywistością. 

Polacy – czego chciałaby lewica – nie odwracają się jednak od PiS-owskiego modelu „państwa dobrobytu” w poszukiwaniu lepszych ofert na stole, tylko biorą to co jest. Zaś wbrew kasandrycznym prognozom części liberałów gospodarka – przynajmniej do czasu pandemii – nie runęła, a bezrobocie w rzekomo rozpieszczonym świadczeniami społeczeństwie pozostawało rekordowo niskie. Statystyki dowodziły poprawy losu najbiedniejszych – mimo koszmarnej i usankcjonowanej przez państwo korupcji, „rekietu” publicznych instytucji i coraz śmielszych prób budowania Orbanowskiej w stylu oligarchii. Cóż, „kradną, ale się dzielą”. 

Tak było dotychczas. Ale jednak mamy za sobą lockdown, prognozy pierwszego od blisko 30 lat spadku PKB i katastrofy dla tysięcy firm oraz większego bezrobocia – tyle tylko, że ktoś nawet uważnie śledzący trwającą kampanię wyborczą mógłby się tego zupełnie nie domyślić. 

2. 

Dlaczego liberałowie i lewica mogą mieć problem z zaatakowaniem urzędującego prezydenta w kwestiach gospodarki wyjaśnia trochę powyższy wywód – lewica musiałaby kwestionować politykę świadczeń, którą sama popiera, a liberałowie z kolei skazani byliby na wejście w buty krwiożerczych Thatcherystów domagających się odebrania pieniędzy emerytom i dzieciom. Czego zresztą PiS bardzo by chciał – mieląc nieustannie w swojej propagandzie groźbę, że Trzaskowski pierwsze, co uczyni, to własnymi rękoma wyszarpie staruszkom na Podkarpaciu kilkaset złotych trzynastej emerytury, a potem i tak jeszcze wiek emerytalny podniesie. 

Ale mimo wszystko, to jak bardzo pandemia, usługi publiczne, kryzys, gospodarka i konieczność odpowiedzi na wszystkie związane z nimi wyzwania z kampanii zniknęły, zaskakuje – a przynajmniej zaskakuje takiego naiwniaka jak ja. Pandemia i lockdown obnażyły słabość usług publicznych w Polsce wyraźnie jak nigdy wcześniej. Zdalna szkoła okazała się w wielu przypadkach codziennym koszmarem rodziców, dzieci i nauczycieli – którzy kładli nierzadko spać ze łzami beznadziei i przemęczenia w oczach, by po kilku godzinach wstać i od nowa uprawiać tę samą upokarzającą fikcję „lekcji on-line”. Szpitale cierpiały na brak zaopatrzenia, a w Domach Pomocy Społecznej dzień w dzień umierali ludzie, którym nie był w stanie pomóc pozostawiony w dramatycznej sytuacji, zdany na siebie i haniebnie nisko wynagradzany personel. W tym samym czasie minister Szumowski kupował maseczki od narciarza, a prezydent oklaskiwał ukraiński samolot z chińskim sprzętem – w imię wielkiego polskiego sukcesu, rzecz jasna.

Mając w żywej pamięci te wydarzenia, do niedawna wszyscy sądziliśmy, że kandydaci w kampanii prezydenckiej będą WYŁĄCZNIE licytować się na to, kto lepiej naprawi niedziałającą służbę zdrowia, kto na ratowanie życia i zdrowia Polek i Polaków przeznaczy większe sumy, kto obieca ściągnąć z emigracji polskich medyków i pielęgniarki – zamiast ich tam wypychać. Przez pewien czas wydawało się nawet – tym bardziej optymistycznym z nas – że kryzys w ogóle otworzy okienko dla pomysłów prawdziwie radykalnych, odważnych albo oryginalnych. Że pojawi się plan uniwersalnego dochodu podstawowego, radykalnej reformy lub likwidacji części podatków, gwarancje zatrudnienia albo europejski Green New Deal. Nic z tego. Nawet najostrożniejsza z moich własnych nadziei – że dominujący kandydaci w prezydenckim wyścigu obiecają spełnić choć postulaty strajku lekarzy rezydentów z 2017 – okazała się wygórowana. 

Nie jestem ekspertem politycznego spinu – może faktycznie jest tak, że żaden z powyższych tematów, by nie „zażarł”, jak modnie jest dziś w Warszawie mówić. Skutek jednak jest taki, że złapany w tę pułapkę Rafał Trzaskowski licytuje się z Andrzejem Dudą nie na sposoby naprawy najbardziej potrzebujących tego sfer działalności państwa, a transfery finansowe. Które skądinąd sam – jako liberał – dość konsekwentnie krytykował. W niedzielę na wiecu w Katowicach małżonka kandydata Małgorzata Trzaskowska obiecała dodatek do emerytury dla matek w wysokości „przynajmniej 200zł na każde dziecko” – pomysł z różnych powodów wart rozważenia, ale zarazem z gatunku tych, jakie Platforma Obywatelska przez ostatnie kilkanaście lat wyśmiewała.

Jednocześnie obaj kandydaci po uczy tkwią już w podatkowo-budżetowym populizmie – chcą dać więcej, jednocześnie zmniejszając podatki, a to wszystko w czasach rosnącego zadłużenia publicznego i nadchodzącego kryzysu. Jak taki eksperyment ma znieść gospodarka i skąd wobec tego wziąć miliardy na szpitale i te większe emerytury – tego się nie dowiadujemy, choć może przyjdzie się nam przekonać o tym na własnej skórze. Paradoksalnie, im bliżej ostatecznego rozstrzygnięcia, różnic w tej kwestii między propozycjami obu obozów widać mniej, a nie więcej. Zamiast fundamentalnego sporu – w gospodarczy liberalizm Trzaskowskiego akurat wierzę, podobnie jak w populizm Dudy – mamy jednak wspólne gonienie jednego i tego samego króliczka. 

3. 

Dlaczego jednak – i to pytanie może najciekawsze – nawet dla PiS kwestie redukcji ubóstwa czy roli programów społecznych w rozwoju gospodarki i wzrostu zamożności Polek i Polaków, nie są tak istotne, jak mogłoby się wydawać? Dlaczego, skoro ewidentnie póki co Polska przechodzi pandemię łagodniej niż część naszych Zachodnich sąsiadów, i ten spin jakby ucichł? Czemu PiS nie okłada przeciwników tymi samymi statystkami, które przywołałem na początku tekstu?

Odpowiedzią jest trwająca w Polsce wojna kulturowa. Prawo i Sprawiedliwość spojrzało w badania, które pokazały, że choćby polska gospodarka w trakcie pandemii miałaby nawet zyskać, a Polacy się wzbogacić, to nic nie działa tak dobrze, jak widmo marksizmu-lesbianizmu (to nie moja, a jednego z publicystów prorządowych tygodników, kreacja). Ba, całych szwadronów zaczadzonych „ideologią LGBT” edukatorów seksualnych, którzy jak sto lat temu Lenin niemieckim wagonem pasażerskim pierwszej klasy zjadą na nasze ziemie, by zainicjować tu destrukcyjną rewolucję. W celu, jak powiedział jeden z gorliwych sympatyków Andrzeja Dudy, „dzieci nam pedalenia”. 

Straszenie obcym i wzniecanie atmosfery zagrożenia – najbardziej skutecznego, bo o dzieci – po prostu musiało w bitwie o kliki, lajki i zbiorowe emocje wygrać. No i jest też doskonałą formą szantażu – bo gdy biją niewinnych, przyzwoity człowiek musi upomnieć się o bitych. A jest coś jeszcze.

PiS musi przecież wiedzieć, że idzie kryzys – a przynajmniej spowolnienie i w najłagodniejszym z możliwych scenariuszy gorsza koniunktura. Tak mocna inwestycja w stworzenie w trakcie kampanii potwornego wroga, jest też formą ucieczki do przodu. Pozwala wprowadzić do zbiorowej świadomości kozła ofiarnego zawczasu, zanim jeszcze nadejdą gorsze czasy. Skierować gniew z dala od faktycznych winowajców, a na niewinne osoby. A gniew już jest – z czasem będzie go, jakkolwiek trudno sobie to dziś wyobrazić, więcej. 

Ten zabieg jeszcze mocniej też polaryzuje scenę na wyłącznie dwa stronnictwa i obozy – zostawiając na prawicy mniej tlenu dla Konfederacji, a jednocześnie spychając całą opozycję do narożnika z napisem „adopcja dzieci przez pary gejów”. Kosiniak, Trzaskowski i Hołownia będą wierzgać, że przecież nie o to im chodzi, ale umiarkowanie skutecznie. Tak długo, jak wyobraźnią milionów Polaków rządzi wizja zabrania im dziecka i oddania go gejom – co nie dzieje się w rzeczywistości nigdy, poza światem „Gazety Polskiej”, gdzie dzieje się dla odmiany codziennie – tak długo nie rozmawiają oni o tym, że sypie im się interes, oszczędności topnieją, a sprawny szpital widzieli tylko w „Na dobre i na złe”.

I dopóki wymyślone zagrożenia będą mocniej angażować emocje, niż te prawdziwe, tak będzie. I dlatego też o takich, nie innych rzeczach, jest ta kampania. 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję