Wolność jako narzędzie zniewolenia :)

Tradycją intelektualną właściwą światu zachodniemu jest liberalizm, stanowiący spójną koncepcję człowieka i społeczeństwa. John Stuart Mill – twórca współczesnego liberalizmu – zmienił tradycyjne rozumienie wolności, według którego każdy człowiek jest najlepszym sędzią swoich spraw. Zmiana ta polegała na ścisłym powiązaniu wolności z odpowiedzialnością za innych. Wolność w ujęciu Milla może być osiągnięta poprzez wykształcenie wewnętrznej kultury indywidualności, na którą składają się prospołeczne zasady moralne. Ma to swoje konsekwencje dla sposobu sprawowania władzy w państwie. Ponieważ nie wszyscy są zdolni wykształcić taką kulturę, powinnością władzy jest ochrona obywateli przed nieodpowiedzialnym korzystaniem ze swojej wolności ze strony innych członków społeczności. Sprzeciwiał się on zatem modnemu w XIX wieku podejściu laisser-faire, według którego zakres działania rządu dotyczący ochrony osoby i własności powinien dotyczyć wyłącznie ochrony przed siłą i oszustwem. Mill wskazywał również na potrzebę ochrony przed tyranią panującej opinii społecznej, przed skłonnością większości do narzucania idei i praktyk jako reguł postępowania tym, którzy się z nimi nie zgadzają.

Jak zatem wygląda ochrona wolności obywateli we współczesnej Polsce, kraju, który Jarosław Kaczyński uznał za lidera wolności w Unii Europejskiej? Jak państwo chroni obywateli przed niezasłużoną nienawiścią, wykluczeniem, intelektualnym oszustwem, utrudnieniami w korzystaniu ze swoich praw czy zagrożeniami ich bezpieczeństwa? Zgodnie z zasadą laisse-faire, państwo może ograniczyć się jedynie do ochrony przed fizyczną przemocą i złodziejstwem. Może też, zgodnie z wzorem państwa ideologicznego, chronić jedynie te wartości, które są zgodne z jego ideologią. Państwo może wreszcie pełnić rolę strażnika pilnującego zasad obowiązujących w demokracji liberalnej, czyli racjonalności (neutralność światopoglądowa), humanizmu (prawa człowieka) i równości (poszanowanie praw mniejszości). Do jakiego modelu państwa zmierza Prawo i Sprawiedliwość? Otóż odpowiedź na to pytanie wcale nie jest prosta, biorąc pod uwagę z jednej strony deklarowane wartości, a z drugiej – widoczne skutki działań rządu tej partii. PiS nie kryje bowiem swojej niechęci do liberalizmu, ale jednocześnie jakże często swoje działania uzasadnia potrzebą wolności słowa, pluralizmu i swobody wyboru. Warto się zastanowić do czego jest mu potrzebna ta tożsamościowa dwoistość. W związku z tym trzeba poddać ocenie sposoby, jakie PiS stosuje, z punktu widzenia postulatów Milla.

Ochrona przed nienawiścią

Nienawiść jest uczuciem niszczącym zarówno pojedynczego człowieka, jak i wspólnotę społeczną. Uczucie to, nawet jeśli jest wywołane traumatycznym poczuciem doznanej krzywdy, często staje się przyczyną gwałtu, którego ofiarami padają niewinni ludzie. Nienawiść jest zaraźliwą chorobą, na którą łatwo zapadają także ci, którzy od przedmiotu nienawiści nigdy krzywdy nie doznali. Dlatego słusznie podżeganie do nienawiści uznane jest w prawie karnym za przestępstwo, a obowiązkiem państwa niedopuszczanie do jego przejawów i podejmowanie się roli skutecznego mediatora w rozwiązywaniu konfliktów społecznych.

Rząd PiS-u oficjalnie nie odżegnuje się od tej roli, choć niewątpliwie ma poważne trudności z jej wypełnianiem. Powodem jest fakt, że z konfliktów uczynił on, zgodnie z zasadą „dziel i rządź”, paliwo swojej władzy. Wskazywanie wrogów i rozbudzanie negatywnych emocji to wypróbowany sposób pozyskiwania zwolenników każdej populistycznej władzy. Podżegaczami nienawiści są ugrupowania skrajnie nacjonalistyczne, poczynając od względnie cywilizowanej Konfederacji po grupy jawnie neofaszystowskie w rodzaju Falangi, Kongresu Narodowo-Społecznego, Trzeciej Drogi czy Blood and Honour. Występowanie przeciwko tym ugrupowaniom jest dla PiS-u trudne ponieważ w warstwie ideologicznej partia ta ma z nimi wiele elementów wspólnych, jak nacjonalizm i wiodąca rola Kościoła katolickiego. Co by na to powiedzieli wyborcy PiS-u, spośród których wielu sympatyzuje z narodowcami, chociaż na nich nie głosuje?

Rząd PiS-u problem walki z nienawiścią sprowadził w tej sytuacji do konfliktu dwóch wartości. Tą drugą jest wolność słowa, której PiS daje w tym konflikcie pierwszeństwo. To pozornie liberalne rozstrzygnięcie jest oczywiście sprzeczne z koncepcją liberalizmu Milla. Jest ono natomiast w pełni zgodne z prawicową awersją do poprawności politycznej. Powstrzymywanie się od szczucia, obrażania i poniżania uznano za większą krzywdę od doświadczania tych aktów nienawiści.

Uczestnicy Marszu Niepodległości, dopóki nikogo nie biją, mogą więc dowoli używać sobie na liberałach, lewakach, feministkach i gejach; mogą po nazwisku wyzywać polityków opozycji jako zdrajców ojczyzny i palić ich portrety. Wyrażają tylko swoje opinie, więc im wolno. Ponieważ opinie te wyjątkowo odpowiadają władzy, więc władza udaje, że ich nie słyszy, chwaląc uczestników Marszu za dyscyplinę i gorący patriotyzm.

Faszyści urządzili gorszący spęd w Kaliszu, gdzie po antysemickim spektaklu nienawiści spalono kopię XIII-wiecznego dekretu, dającego Żydom równe prawa z Polakami. Nikt im w zorganizowaniu tej imprezy nie przeszkodził, chociaż ich zamiary nie były tajemnicą, i nikt im tej żałosnej zabawy nie przerwał. Przeciwnie, policja pilnowała, aby faszyści mogli krzewić nienawiść bez przeszkód. Ponieważ antysemickie manifestacje nie mogą pozostać w świecie niezauważone, aresztowano po niewczasie trójkę wodzirejów tej imprezy. Wątpię jednak czy zostaną przykładnie ukarani za oczywiste przestępstwo. W podobnych sprawach niejakiego Rybaka, który na wrocławskim rynku spalił kukłę Żyda, byłego księdza Międlara, organizującego antysemickie demonstracje, czy narodowców wieszających na szubienicy portrety europosłów Koalicji Obywatelskiej, prokuratorzy Ziobry występowali raczej w charakterze obrońców niż oskarżycieli. Nierzadko bywa, że faszystowscy aktywiści nie poprzestają na słowach nienawiści i dopuszczają się fizycznych ataków na swoich ideowych przeciwników. O stanowisku pisowskiej władzy do takich zdarzeń najlepiej świadczy wypowiedź europosłanki tej partii Beaty Mazurek, która po takim incydencie w Kielcach stwierdziła, że nie pochwala zachowania sprawców pobicia, ale ich rozumie.

Ochrona przed wykluczeniem

Wykluczenie jest tu rozumiane jako odmowa pełnoprawnego uczestnictwa w danej grupie społecznej. Oznacza ono tak czy inaczej rozumianą dyskryminację lub ostracyzm. Wykluczenie może być karą za działanie wbrew interesowi grupy lub obroną grupy przed potencjalnym zagrożeniem ze strony niektórych jej członków. Wykluczenie będące ograniczeniem wolności jakiejś jednostki lub grupy może być uzasadnione jedynie ochroną wolności innych jednostek lub grup. W przypadku gdy jest ono jedynie skutkiem uprzedzeń, rolą państwa jest przeciwdziałanie temu zjawisku. Czy ta klasyczna zasada Milla znajduje się u podstaw wykluczających działań Prawa i Sprawiedliwości, których przedmiotem są ludzie LGBT, kobiety chcące dokonać aborcji oraz imigranci?

Homoseksualizm nie był w Polsce przedmiotem społecznego zainteresowania dopóki przedstawiciele tej orientacji seksualnej godzili się żyć w cieniu. Kiedy jednak zaczęli się domagać równych praw z osobami heteroseksualnymi, chcąc zakładać rodziny i żyć w społeczeństwie normalnie, bez poczucia wstydliwego piętna, wówczas ze strony obyczajowych konserwatystów i Kościoła katolickiego spotkał ich zmasowany atak. W pełni zasadne aspiracje środowiska ludzi nieheteronormatywnych zostały przez władzę określone mianem „ideologii LGBT” i uznane za zagrożenie dla tradycyjnej rodziny i moralności publicznej. Pogląd ten nie da się uzasadnić ani racjonalnie, ani empirycznie, biorąc pod uwagę doświadczenia krajów, w których od dawna nastąpiła społeczna i prawna emancypacja ludzi LGBT. Jest to tylko wyjście naprzeciw obskuranckiej tradycji Kościoła i środowiska nacjonalistycznego przesiąkniętego kulturą macho. Dyskryminacja prawna ludzi LGBT, połączona z nagonką na nich ze strony, pożal się Boże, moralistów, zaowocowała fizycznymi atakami na ludzi odważającymi się demonstrować swoją tożsamość. Wykluczenie ze skrywanego stało się jawne i brutalne.

W państwie PiS wykluczeniu podlegają kobiety, które mają ambicję rozporządzania własnym ciałem i nie chcą godzić się na rolę przymusowego inkubatora, łagodzoną paternalistycznym komunałem o stanie błogosławionym. Powody, dla których kobieta nie chce urodzić dziecka są rozmaite. O ich ważności może decydować tylko ona sama. Jeśli robi to ktoś za nią, to mamy do czynienia z klasycznym przykładem zniewolenia. Tymczasem Kościół katolicki ze swoim dogmatem, że usunięcie zarodka jest zabójstwem człowieka, wychował fanatyków, dla których walka w obronie życia nienarodzonych stała się najwyższą wartością, z powodu której gotowi są narażać kobiety na cierpienie, a nawet na śmierć. Rząd Zjednoczonej Prawicy zgodził się ze stanowiskiem fundamentalistów religijnych i pozbawił kobiety, wyrokiem swojego Trybunału Konstytucyjnego, prawa do aborcji nawet w przypadku nieodwracalnych wad płodu. Zachęceni tym fundamentaliści wystąpili do Sejmu z projektem ustawy o całkowitym zakazie aborcji, także wtedy, gdy ciąża jest skutkiem gwałtu lub zagrożone jest zdrowie i życie kobiety. Odebranie kobietom prawa decydowania o własnym ciele jest wykluczeniem możliwym tylko w państwie wyznaniowym, gdzie dogmaty religijne są ważniejsze niż prawa człowieka. Kaczyński i jego akolici przystają na to, ponieważ poparcie ze strony Kościoła i jego świeckich bojowników spod znaku Ordo Iuris, których wprowadza się na salony władzy, jest ważniejsze niż ochrona kobiet przed wykluczeniem.

Uchodźców zaocznie wykluczył Kaczyński, opisując ich jako roznosicieli zarazków, a ponadto potencjalnych terrorystów i wyznawców islamu, chcących zdechrystianizować Polskę. Tymi argumentami PiS uzasadnił odmowę przyjęcia 7 tysięcy uchodźców, na które zgodził się wcześniej poprzedni rząd. Polityka prawicy wobec uchodźców zasadniczo zmieniła stosunek do nich polskiego społeczeństwa. Zniknęło uczucie empatii i chęci niesienia im pomocy. Zamiast tego pojawiły się uprzedzenia, które coraz częściej znajdowały wyraz w nieufnym i nieprzyjaznym traktowaniu obcokrajowców o ciemnej karnacji. Pogardliwe określenie „ciapaty”, które upowszechniło się w pewnych kręgach, jest symbolem społecznego wykluczenia. Toteż kiedy pojawił się napór migrantów na polską granicę, rząd Zjednoczonej Prawicy, pewny społecznego poparcia, nie miał żadnych skrupułów, aby tych, którzy nielegalnie przekroczyli granicę pozbawić elementarnych praw człowieka. Stosowanie bezwzględnego push-backu w stosunku do kobiet i dzieci, ludzi chorych i wymagających pomocy, jest krańcową dehumanizacją, będącą skrajną formą wykluczenia.

W przypadku każdej z wykluczonych grup społecznych – LGBT, kobiet decydujących się na aborcję i uchodźców – ograniczanie ich praw tłumaczone było pozornymi zagrożeniami społecznymi, wymyślanymi po to, aby konfliktować społeczeństwo i pozyskiwać w ten sposób zwolenników.

Ochrona przed indoktrynacją

W państwie demokratycznym mogą być swobodnie głoszone różne poglądy i ideologie, za wyjątkiem tych, które krzewią nienawiść i prowadzą do wykluczeń. Rolą państwa jest zachowanie neutralności światopoglądowej i ideologicznej. W ten sposób państwo staje się gwarantem i strażnikiem wolności, nie dopuszczając do dominacji ideologicznej jednej grupy społecznej. Powinno to znajdować wyraz w systemie edukacji państwowej, w którym programowy pluralizm łączy się z promowaniem wartości demokratycznych i zasad etyki uniwersalnej. Dzięki temu proces edukacji staje się wolny od indoktrynacji. Do czasu objęcia władzy nad systemem edukacji przez ministra Czarnka, rola ta wypełniana była na ogół właściwie, mimo nacisków po 2015 roku na wpajanie wartości tradycjonalistycznych w polskiej szkole. Istotne znaczenie w systemie edukacji miał zwłaszcza udział organizacji pozarządowych w prowadzeniu zajęć pozalekcyjnych i organizowaniu imprez służących edukacji obywatelskiej.

Sytuacja zmieniła się zasadniczo, gdy Zjednoczona Prawica przystąpiła do ataku ideologicznego na szkolnictwo. Przemysław Czarnek scentralizował uprawnienia decyzyjne, pozbawiając ich dyrektorów szkół i nauczycieli na rzecz kuratorów i ministerstwa. Ograniczony został udział organizacji pozarządowych, zwłaszcza tych o progresywnym nastawieniu. Zmianie uległa podstawa programowa, w której wyraźny nacisk został położony na upowszechnianie poglądów zgodnych z prawicową polityką historyczną i nauką Kościoła katolickiego. Można powiedzieć, że oficjalnie została zakwestionowana zasada neutralności światopoglądowej państwa. Zamiast przekazywania uczniom wiedzy w sposób neutralny, rzeczowy i obiektywny, oczekuje się od nauczycieli formowania ich postaw i narzucania określonych poglądów i wzorów zachowań. Nauczanie ma być zatem zastąpione indoktrynacją w duchu nacjonalistyczno-klerykalnym.

W demokratycznym państwie szkoła powinna przede wszystkim uczyć krytycznego myślenia, otwartości na różne nurty ideowe i systemy wartości oraz kreatywnego podejścia do rzeczywistości. Niemałą rolę odgrywają w tym nowatorskie interpretacje i eksperymenty artystyczne. Tymczasem, znana z radykalnie prawicowych poglądów, kurator małopolski Barbara Nowak jest przeciwna oglądaniu przez młodzież „Dziadów” Mickiewicza w reżyserii Mai Kleczewskiej, wystawianych w teatrze im. Słowackiego w Krakowie, ponieważ, jej zdaniem, spektakl ma wymowę niepatriotyczną i sprzeczną z przyjętym w państwie PiS-u systemem wartości. Taki to ma być pluralizm: może być różnie, byle było zgodne z bogoojczyźnianą legendą.

Zabawne jest to, że minister Czarnek swoje zmiany wprowadza właśnie pod hasłem pluralizmu. Twierdzi bowiem, że dotychczasowy system edukacji pozostawał pod wpływem lobby lewicowo-liberalnego. Zmiany idące w kierunku nacjonalistyczno-klerykalnym przywracać więc mają niezbędną równowagę i – jako takie – nie mają nic wspólnego ze stosowaniem indoktrynacji. Przeciwnie, są one określane jako ochrona dzieci i młodzieży przed dotychczasową lewicową indoktrynacją. Trzeba mieć naprawdę wiele tupetu, bezczelności i ignorancji, aby posługiwać się takim uzasadnieniem.

Pod tym samym hasłem Czarnek domaga się pluralizmu w nauce. Chodzi o to, aby w wyższych uczelniach państwowych dopuszczać do głosu ludzi reprezentujących poglądy i koncepcje religijne oraz sprzeczne z twierdzeniami nauki. Ma to polegać na zapraszaniu ich na naukowe spotkania, jako partnerów do dyskusji, powierzanie im prowadzenie zajęć ze studentami i zrównanie ich statusu z przedstawicielami oficjalnej nauki. Otóż tak rozumiana otwartość oznaczałaby zrównanie twierdzeń naukowych z twierdzeniami opartymi na innych przesłankach. Taki pluralizm byłby zabójczy dla roli nauki w społeczeństwie, czego skutki można zauważyć choćby w postaci ruchu antyszczepionkowców. Nauka, wiara i snucie ignoranckich fantazji nie mogą się przenikać i muszą pozostać odrębnymi obszarami ludzkich fascynacji. Dopiero wtedy można mówić o wolności. Czy Kościół dopuściłby ateistów, aby z ambony głosili swoje poglądy? Powołując się na demokratyczną wartość pluralizmu, Zjednoczona Prawica tworzy państwo ideologiczne, w którym z natury rzeczy wolność jest ograniczona.

Ochrona przed nierównym traktowaniem

Ten obowiązek państwa demokratycznego wynika zarówno z ochrony przed wykluczeniem, jak i z ochrony przed indoktrynacją. Chodzi o równe traktowanie osób i grup społecznych wyrażających swoje opinie i oczekiwania. Dotyczy to przede wszystkim ochrony zgromadzeń zarówno wcześniej zgłoszonych i formalnie zaakceptowanych, jak i spontanicznych. Często bywa tak, że manifestacja jednej grupy społecznej wywołuje kontrmanifestację ze strony innej grupy. Obowiązkiem państwa jest niedopuszczanie do zakłócania manifestacji i utrudniania uczestnikom jej zaplanowanego przebiegu, nie mówiąc już o możliwości fizycznego starcia skonfliktowanych grup.

Państwo pisowskie na ogół wywiązuje się z tego obowiązku, zapewniając policyjną ochronę manifestacji. Szczególnie gorliwie ochrona ta działa w przypadku uroczystości państwowych oraz manifestacji środowisk przychylnych rządowi. Obchodzenie miesięcznic smoleńskich obwarowane było zawsze wszelkimi środkami zabezpieczającymi przed ich zakłóceniem. Policja zatrzymywała i legitymowała nawet ludzi, którzy w sprzeciwie wobec władzy obnosili się z białymi różami. Ludzi, którzy okrzykami zakłócali ceremonię pod pomnikiem ofiar smoleńskich na Placu Zwycięstwa, policja ścigała nawet wdrapując się za nimi na drzewa. Natomiast kilka kobiet, które próbowały powstrzymać marsz narodowców, kładąc się na jezdni, oskarżono o zakłócanie porządku i skierowano sprawę do sądu, chociaż to one zostały poturbowane przez demonstrantów. Także wtedy, gdy Straż Narodowa Bąkiewicza skutecznie zagłuszała przy pomocy megafonów wielkiej mocy wiec w obronie uczestnictwa Polski w Unii Europejskiej na Placu Zamkowym, policja nie reagowała. Na nic zdały się prośby organizatorów wiecu, aby Bąkiewiczowi zabronić zagłuszania lub przynajmniej przesunąć dalej miejsce jego zgromadzenia. Policja nie otrzymała na to zezwolenia władzy, która w swoim cynicznym tłumaczeniu równo dba o wolność zgromadzeń obywateli.

Ochrona przed pandemią

Niewątpliwie największym zagrożeniem jest już od dwóch lat pandemia covid-19, która opanowała cały świat. Kolejne fale nasilenia zakażeń niosą z sobą zatrważająco dużą liczbę ofiar zarówno śmiertelnych, jak i bezpowrotnie tracących zdrowie. Rząd Zjednoczonej Prawicy, gdy wirus dotarł do Polski, zareagował początkowo histerycznie, wprowadzając całkowity lockdown i liczne obostrzenia, przy czym niektóre z nich były sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, jak na przykład zakaz wstępu do lasu czy ograniczenie listy dozwolonych zakupów. Ta gorliwość sanitarna szybko jednak ustąpiła i zamiast niej pojawił się nieoczekiwanie lekceważący stosunek przedstawicieli władz państwowych, w osobach premiera i prezydenta, do pandemicznego zagrożenia. Było to zapewne spowodowane z jednej strony gospodarczymi i społecznymi kosztami lockdownu, a z drugiej strony – fatalnym stanem organizacyjnym, technicznym i kadrowym instytucji opieki zdrowotnej, który początkowo starano się ukryć przed społeczeństwem. Zapewniając o dobrym przygotowaniu do walki z pandemią, jednocześnie przyjęto strategię przeczekania zarazy, tym bardziej, że wiosną 2020 roku wirus uczynił w Polsce mniejsze spustoszenia niż w innych krajach. Przygotowując się do walki z pandemią, nie uniknięto afer związanych z zakupem masek i respiratorów od podejrzanych dostawców.

Wzmożony atak pandemii jesienią 2020 roku obnażył niewydolność systemu opieki zdrowotnej. Karetki z chorymi, bezskutecznie objeżdżające zapełnione szpitale, to ponury obraz, który utkwił w pamięci Polaków. Wynalezienie szczepionki przeciw covidowi przywitano z nadzieją na poprawę sytuacji. Od początku 2021 roku ruszył Narodowy Program Szczepień z rozmaitymi, jak to u nas bywa, organizacyjnymi kłopotami. Wkrótce też w ślad za tym rozpętała się histeria antyszczepionkowa. Miała ona zasięg światowy, co wskazuje na kolejną zaplanowaną akcję mającą na celu zniszczenie zachodniej cywilizacji, opartej na tradycji Oświecenia. W Polsce znalazło się dostatecznie dużo idiotów, którym udało się wpoić lęk przed przyjęciem szczepionki, aby można było zapomnieć o uzyskaniu odporności stadnej. Nawet nasilająca się już czwarta fala pandemii, zbierająca śmiertelne żniwo wśród niezaszczepionych, nie zmieniła zasadniczo ślepej wiary w mądrości internetowych guru, połączonej z pogardą dla nauki. W krajach zachodnich szybko zaczęto szukać obrony przed skutkami zabójczej ignorancji. Wprowadzono paszporty covidowe, dające możliwość korzystania z normalnego życia jedynie osobom zaszczepionym, a gdzieniegdzie wprowadzono prawny obowiązek szczepienia.

W przeciwieństwie do tego, rząd Zjednoczonej Prawicy postanowił być oryginalny i suwerenny. Żadnych obostrzeń dla ludzi niezaszczepionych, żadnych nakazów i ograniczeń. Wszystko to w imię poszanowania wolności osobistej obywateli. Wiceminister zdrowia z uśmiechem oświadczył, że Polacy mają gen sprzeciwu przed przymusem. I chociaż to lekarz, najwyraźniej był z tej cechy dumny. Prezydent Duda z irytacją powtarza, że żadnego zmuszania kogokolwiek do zaszczepienia się przeciw covidowi w Polsce nie będzie. Zjednoczona Prawica wraz z Konfederacją staje po stronie prawa do wolnego wyboru, które jednak w tym wypadku jest prawem do swobodnego rozprzestrzeniania się choroby i zwiększania liczby ofiar śmiertelnych. Jeśli chodzi o odsetek zgonów spowodowanych pandemią, Polska znajduje się już w światowej czołówce.

Dlaczego PiS nie reaguje na spustoszenia powodowane czwartą falą pandemii? Dlaczego pozostaje głuchy na protesty i apele środowiska lekarskiego oraz ataki opozycji? Źle rozumiana wolność ludzi niechcących się szczepić, która nie ma nic wspólnego ze współczesnym liberalizmem, jest powodem nie tylko wzrostu liczby zakażeń i zgonów, ale również rosnącej liczby ofiar niecovidowych, cierpiących na inne choroby, dla których opieka medyczna obecnie praktycznie nie istnieje. Otóż PiS robi to z powodu, który dla tej partii jest najważniejszy: utrzymania poparcia dającego szansę kontynuacji władzy. Tak się bowiem składa, że przeważająca większość przeciwników szczepień pochodzi z pisowskich mateczników. To im PiS nie chce się narazić jakimikolwiek restrykcjami. Nie chce też narazić się niektórym posłom z własnego ugrupowania lub koalicjantom w postaci Janusza Kowalskiego i Anny Siarkowskiej, którzy wspierają antyszczepionkowe lobby. Wiadomo przecież, że przewaga w Sejmie jest krucha, więc trzeba o nią dbać, choćby za cenę poświęcenia życia tysięcy Polek i Polaków.

PiS nie jest partią ideologiczną, kierującą się jakimikolwiek wartościami. PiS jest partią, która cynicznie stara się wykorzystać wszystko, co pozwoli jej utrzymać władzę.

Trzeba uczyć obywatelskiej dojrzałości :)

PiS podjęło uchwałę, że polexitu nie będzie, ale w rzeczywistości robi wszystko, aby do tego doszło. Prominentni politycy tej partii, nie mówiąc o wypowiedziach polityków sojuszniczej Solidarnej Polski, przedstawiają uczestnictwo w Unii jak największe nieszczęście, które spotkało nasz kraj. Polska nie stosuje się do wyroków TSUE i ETPC oraz kwestionuje wyższość prawa unijnego nad prawem krajowym. Sprzeczność między wspomnianą uchwałą a praktyką polityczną jest pozorna i wynika z przyjętej przez PiS strategii.

PiS, a właściwie całe środowisko konserwatywno-narodowe, łącznie z polskim Kościołem katolickim, nigdy nie chciało przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Było to bowiem sprzeczne z dążeniem twego środowiska do utworzenia z Polski autorytarnej, wyznaniowej enklawy. Pamiętamy przecież te wszystkie bzdury, jakie prawicowa propaganda głosiła przed referendum w 2003 roku, pod hasłem: „Wczoraj Moskwa, dziś Bruksela”, na temat zagrożeń związanych z członkostwem w Unii. Wskazywano na utratę suwerenności, upadek moralny, laicyzację i zniszczenie gospodarki.  Jan Paweł II, popierając przystąpienie Polski do UE, nieco złagodził stanowisko Kościoła. Nie ulega jednak wątpliwości, że zrobił to nie po to, aby przyspieszyć w Polsce sekularyzację, ale po to, aby przez przyjęcie tradycjonalistycznej Polski do Unii, zwolnić ten proces w Zachodniej Europie. Działania Episkopatu i związanych z nim sił politycznych wyraźnie na ten cel wskazuje.

Wspomniane hasła obrzydzające Unię Europejską wracają dzisiaj w niezmienionej formie. Jarosław Kaczyński i jego świta, licząc na krótką pamięć ludzi, obłudnie twierdzą, że to Unia się zmieniła, bo Polska w 2004 roku wstępowała do innej Unii, bynajmniej nie takiej, która tak wielki nacisk kładzie na praworządność, tolerancję, otwartość na mniejszości i równość wszystkich ludzi wobec prawa, nie pozwalając krajom członkowskim na swobodną interpretację tych wartości. Powód, dla którego PiS zapewnia o pozostaniu w Unii jest czysto pragmatyczny. Chodzi o to, że 80% Polaków tego właśnie pragnie. PiS podejmuje więc batalię, aby grono euroentuzjastów zmniejszyć przez deprecjonowanie korzyści z uczestnictwa w Unii, obwiniając unijne instytucje za próby szkodzenia interesom Polski i eksponowanie zagrożeń kulturowych. Jednocześnie tym swoim zwolennikom, którzy są zadowoleni, że Polska jest w Unii, daje nadzieję, że polexitu nie będzie, bo trzeba czynić starania, aby ideologiczną nadbudowę Unii przekształcić z liberalno-progresywnej w nacjonalistyczno-konserwatywną.

Wobec tak dużego poparcia dla Unii Europejskiej w polskim społeczeństwie, polityka Zjednoczonej Prawicy wydaje się straceńcza. A jednak uporczywe wciskanie kitu robi swoje. Zwiększa się bowiem odsetek zwolenników wyjścia z Unii. Jest to w tej chwili 17% i tendencja jest rosnąca. Warto też zastanowić się, jak silne jest przywiązanie do unijnych wartości jej zwolenników. Jak je na przykład pogodzić z tak dużym poparciem dla prezydenta Dudy i premiera Morawieckiego. Wszak dla nikogo nie jest tajemnicą, że ten pierwszy jest w kraju marionetką, a zagranicą pośmiewiskiem, zaś ten drugi – notorycznym kłamcą. Jak wytłumaczyć to, że reakcje naszego społeczeństwa na kompromitacje rządu są tak odmienne od reakcji społeczeństw zachodnich? Co sprawia, że mimo korupcji, defraudacji, nepotyzmu, kolesiostwa, ewidentnego łamania prawa i dobrych obyczajów, PiS ma wciąż największe poparcie? Wytłumaczenie wydaje się proste i dotyczy nie tylko Polski, ale wszystkich krajów wschodnio-europejskich pozostających długie lata za żelazną kurtyną. Jest to zniewalający wpływ przyzwyczajenia do autorytarnych rządów i brak edukacji obywatelskiej. Do pierwszych wolnych wyborów parlamentarnych w 1991 roku poszło zaledwie 43% uprawnionych. Do referendum unijnego, od którego zależało wykorzystanie dziejowej szansy, poszło 58%. Frekwencja wyborcza stopniowo się poprawia, ale w dalszym ciągu świadczy o obywatelskiej niedojrzałości dużej części społeczeństwa.

Tę niedojrzałość PiS wykorzystuje po mistrzowsku, skupiając się na jej trzech podstawowych aspektach:

– Większość ludzi interesuje się tylko tym, co ich bezpośrednio dotyczy.

– Dla większości ludzi ważny jest komunikat, który budzi emocje, a nie jego racjonalne uzasadnienie.

– Różnorodność w swoim otoczeniu społecznym większość ludzi traktuje jako zagrożenie dla stereotypów i nawyków, dzięki którym postrzegają oni wyobrażony obraz świata.

Obywatelska niedojrzałość dużej części polskiego społeczeństwa czyni je niezwykle podatnym na manipulację. Krótkowzroczność ocen, nieumiejętność i niechęć do krytycznej analizy otrzymywanych informacji oraz zamknięcie na wszystko, co obce, powoduje, że można ludźmi łatwo sterować. Jeśli do tego dodać mocno zakorzenione w polskiej kulturze populistyczne przekonanie o busoli moralnej i szczególnej mądrości, które cechują prostego człowieka, to szanse zmiany na lepsze mogą wydawać się znikome.

Aby uniknąć polexitu i dalszej dewastacji cywilizacyjnej Polski, trzeba odsunąć Zjednoczoną Prawicę od władzy. Nie da się tego zrobić bez pozyskania części dotychczasowego elektoratu PiS-u. Otóż podstawowym błędem opozycji demokratycznej jest próba oddziaływania na sympatyków PiS-u ścieżką wytyczoną przez tę partię. Polega to na przyjmowaniu dwóch przeciwnych strategii, które są równie nieskuteczne. Pierwsza z nich, to proste zaprzeczanie pisowskiej narracji, pokazywanie jej oczywistych kłamstw i błędów. Sugeruje to, że ludzie, którzy jej ulegają, muszą być wyjątkowo naiwni i bezmyślni. Próby odciągania ludzi od PiS-u przez ich zawstydzanie nie mogą być skuteczne, bo czują się oni ośmieszani i pogardzani przez jakąś wywyższającą się elitę. Drugą strategią jest z kolei próba przypodobania się wyborcom PiS-u przez schlebianie ich poglądom i oczekiwaniom przez unikanie wyraźnego odcinania się od ich ksenofobicznych i klerykalnych skłonności. Prowadzi to niekiedy do wspierania konkretnych pomysłów rządzącego obozu, aby uniknąć posądzenia o opozycyjność totalną. Niektórzy politycy skłonni są nawet pójść w tym zbyt daleko. Hańbą jest, że aż 133 radnych z PSL-u i kilku z ruchu Polska 2050 głosowało za „strefami wolnymi od LGBT”. Dużo złego robią zwolennicy politycznego realizmu i politycznego marketingu, którzy namawiają polityków opozycji, aby pogodzili się z gustami i upodobaniami zwykłych ludzi i unikali prezentowania odmiennych postaw, bo tylko w ten sposób można będzie pozyskać poparcie większości. Strategia „Damy wam więcej niż daje PiS” jest nie tylko nieskuteczna, bo zawsze lepszy jest wróbel w garści niż gołąb na dachu, ale również kapitulancka, bo oznacza pogodzenie się ze społeczną niedojrzałością, która zawsze demokrację liberalną czynić będzie kulawą. Dlatego wypowiedzi Donalda Tuska na ostatniej konwencji partyjnej, nasuwające podejrzenie o przypochlebianie się kręgom ksenofobicznym i klerykalnym, budzą niepokój. Z pewnością nie tędy droga do zacierania podziałów w społeczeństwie.

Te podziały zacierać jednak trzeba, ponieważ poszły one za daleko i nie mają nic wspólnego z normalną różnorodnością. Podział społeczeństwa na dwa wrogie plemiona uniemożliwia rozwój kraju. A zatem w jaki sposób oddziaływać na elektorat PiS-u, aby odsunąć tę partię od władzy? Na to pytanie muszą sobie odpowiedzieć nie tylko politycy opozycji, którzy często zapowiadają wizyty na terenach opanowanych przez zwolenników PiS-u, ale wszyscy, którzy chcą żyć w kraju otwartym i nowoczesnym, wśród ludzi wolnych i pozbawionych uprzedzeń. Nie wolno nam zamykać się w swojej bańce i unikać rozmów z ludźmi oczarowanymi narracją PiS-u. Musimy nauczyć się upowszechniać nasz język, liberalny świat wyobrażeń i wartości. Nie warto przy tym liczyć na łatwy sukces. Z pewnością spotykać się będziemy z kpiną i nienawiścią. Ale jeśli będziemy umieli z nimi rozmawiać w sposób, który zwolenników PiS-u do niczego nie nakłania, ale przedstawia sporne problemy w innym świetle, wówczas niektórzy z tych ludzi, choć początkowo odrzucą nasze argumenty, zostaną jednak skłonieni do przemyślenia swoich postaw i być może zmienią swoje dotychczasowe poglądy. Kropla drąży skałę, a ludzie wolą sami zmieniać poglądy niż robić to pod czyimś wpływem.

Odejście od typowych sposobów przekonywania adwersarzy, polegających bądź na radykalnym sprzeciwie, bądź na próbach przypochlebiania się im, powinno dotyczyć obszarów, które odnoszą się do wspomnianych wcześniej trzech aspektów obywatelskiej niedojrzałości. Chodzi więc o:

– Pokazywanie wpływu negatywnych skutków rządu PiS-u na życie zwykłych obywateli.

– Upowszechnianie sposobu obrony przed manipulacją, czyli nawyku racjonalnego reagowania na emocjonalne komunikaty.

–  Zastąpienie krytyki upowszechnionych w tym środowisku wzorów kulturowych pochwałą koniunkcji w życiu społecznym.

To was też dotyczy

PiS wykorzystuje skłonność ludzi do interesowania się tym, co ich bezpośrednio dotyczy i tylko wtedy, gdy się z tym stykają. Przekonuje zatem swoich wyborców, że sprawy ustrojowe państwa ich nie dotyczą i odnoszą się tylko do techniki rządzenia. A zatem ludzie niech się skupią na swoich sprawach, do których należy 500+ i inne transfery socjalne. I rzeczywiście wielu ludzi docenia przede wszystkim to, co bezpośrednio trafia do ich kieszeni. Natomiast takie sprawy, jak usprawnianie systemu opieki zdrowotnej, sądownictwa, administracji państwowej czy usług komunalnych umykają ich uwadze. Wady tych obszarów dotyczą ich tylko wtedy, gdy zmuszeni są z nich korzystać, ale potem szybko o nich zapominają. O sprawach tak abstrakcyjnych, jak ustrój i funkcjonowanie państwa nawet nie warto wspominać. Wyborcom nie przeszkadza zatem zniszczenie sądu konstytucyjnego, odejście od zasady trójpodziału władzy, zawłaszczanie mediów czy odbieranie uprawnień samorządom.

Apele opozycji, że obywatele powinni interesować się sprawami ustrojowymi państwa, bo to świadczy o ich obywatelskim wyrobieniu, trafiają do nielicznych. Reszta uznaje te apele za wywyższanie się wykształciuchów i nakłanianie ludzi do tego, na co nie mają ochoty, bo to nie należy do nich, tylko do rządzących. Właściwą reakcją na przekaz PiS-u powinno być natomiast pokazywanie związku między sprawami ustrojowymi a prywatnym życiem ludzi. O znaczeniu niezawisłości sędziów w demokratycznym kraju nie wystarczy mówić, ale trzeba to ilustrować konkretnymi przykładami. Ludzie często nie są zadowoleni z decyzji urzędników państwowych instytucji, co wcale nie znaczy, że racja jest zawsze po stronie państwa. Ludzie boją się wchodzić w konflikty z policją lub państwowymi dygnitarzami, bo uważają, że stoją z góry na straconej pozycji. Ludzie boją się informować o nieprawościach osób wysoko postawionych na danym terenie i członków ich rodzin czy świadczenia przeciwko nim w procesach sądowych, bo nie chcą się narażać na kłopoty. Niezawisłe sądy są właśnie po to, aby ci wszyscy ludzie mieli szanse dowieść swoich racji.

Należy zwracać uwagę na korzyści, które wynikają z rozwoju samorządności lokalnej, związane z możliwością własnego wpływu na rozwiązywanie wielu problemów w miejscu swojego zamieszkania. Centralizacja władzy w państwie i zmniejszanie budżetu samorządów wprost przekłada się na pogorszenie warunków życia obywateli.

500+ dla każdego dziecka, bez względu na poziom zamożności jego rodziców czy fundowanie dodatkowych emerytur, to piękna sprawa. Ale w takim razie rząd nie może się tłumaczyć brakiem pieniędzy, gdy chodzi o zwiększanie głodowych pensji pracownikom opieki zdrowotnej, nauczycielom i pracownikom administracyjnym w sferze budżetowej. Niezrozumiałe w tej sytuacji jest także chroniczne niedoinwestowanie placówek opieki zdrowotnej czy transportu publicznego, co naraża obywateli na rozmaite dolegliwości.

Nie bójcie się myśleć krytycznie

PiS stara się budzić w ludziach emocje, które wywołują lęk, gniew lub entuzjazm. Politycy tej partii trafnie zauważyli, że dla większości ludzi ważny jest sam komunikat, który wywołuje emocjonalną reakcję. W jej wyniku nie podejmują zwykle próby sprawdzenia prawdziwości komunikatu i zachowują się zgodnie z oczekiwaniami jego nadawcy. Dotyczy to zwłaszcza informacji o rozmaitych zagrożeniach, bo lęk przed nimi tłumi racjonalne myślenie. W tym celu pisowscy propagandziści posługują się wypróbowanymi sposobami manipulacji, do jakich należy: generalizacja, polaryzacja, mistyfikacja i kategoryzacja.

Przykładem generalizacji może być próba moralnego zdyskwalifikowania uchodźców, jako zoofilii, pedofili i terrorystów, na podstawie zdjęć z kilku telefonów komórkowych przedstawiających sceny z filmów porno lub ludzi w żołnierskim rynsztunku. Są to także próby przedstawiania sędziów, jako środowiska złodziei i ludzi dopuszczających się innych przestępstw pospolitych, na podstawie kilku takich przypadków. Było to również oskarżanie opozycji o inspirowanie zbrodni politycznych, po zabójstwie Pawła Rasiaka. Po zamordowaniu prezydenta Adamowicza tej insynuacji już zaniechano.

Przykłady polaryzacji też można mnożyć. Służy temu realizacja zasady „dziel i rządź”. Zjednoczona Prawica wraz z Kościołem katolickim przeciwstawia ludziom heteronormatywnym ludzi LGBT, traktując starania tych ostatnich o legalizację ich związków jako zagrożenia dla tradycyjnej rodziny. Polaryzacja często polega na dzieleniu Polaków na patriotów i zdrajców. Ci pierwsi to oczywiście ludzie popierający działania PiS-u, zaś ci drudzy to ci, którzy te działania poddają krytyce.

Mistyfikacją były wszystkie próby dowodzenia, że katastrofa smoleńska była zaplanowanym zamachem. Powodem, dla którego znaczna część społeczeństwa w to uwierzyła, było przekonanie, że ludzie tak ważni, jak prezydent kraju, nie giną w zwykłej katastrofie. Mistyfikacją jest kuriozalny raport europosła Jakiego, z którego wynika, że na członkostwie w UE Polska straciła już 535 mld złotych. Mistyfikacja polega w tym wypadku na odjęciu od unijnych transferów zysków firm zagranicznych, które zainwestowały w Polsce po 2004 roku.

Wreszcie kategoryzacją jest wrzucanie do jednego worka rozwiązań w wymiarze sprawiedliwości stosowanych w Polsce i w innych krajach Unii Europejskiej. Na tej podstawie wysuwane jest twierdzenie, że rząd polski postępuje tak samo, jak rządy w Niemczech, Hiszpanii czy Francji, ale tylko Polska jest karana przez TSUE. Mamy zatem prawo nie respektować jego wyroków.

Sprzeciw opozycji oparty na równie emocjonalnym kwestionowaniu słuszności tych komunikatów niewiele daje, bo podobnie jak Zjednoczona Prawica, opozycja również każe wierzyć w swój przeciwstawny tamtym komunikat. Reakcją właściwą jest natomiast podejście racjonalne, które odbiorcę zmusza do myślenia, a nie do wierzenia. Podejście racjonalne polega na żądaniu dowodu prawdziwości komunikatu, a w przypadku dostarczenia argumentów, na badaniu ich logiczności, związków przyczynowo – skutkowych i kontekstu społeczno-kulturowego. Trudno na przykład dopatrzeć się logiczności w raporcie Jakiego, w którym przychód z transferów unijnych porównywany jest z zyskiem firm zagranicznych w Polsce. Postępując w ten sposób można udowodnić wszystko. Trudno dopatrzeć się związku przyczynowo – skutkowego  pomiędzy legalizacją małżeństw homoseksualnych a upadkiem rodzin tradycyjnych. Twierdzenie, że te pierwsze mogą stać się bardziej atrakcyjne, a zatem modne, jest pozbawione jakiegokolwiek sensu. Orientacja seksualna ma podłoże biologiczne, a nie jest wynikiem swobodnego wyboru. W krajach, w których od dawna zalegalizowano małżeństwa homoseksualne i ich prawo do adopcji dzieci, nie zaobserwowano zmniejszenia liczby małżeństw heteroseksualnych. Podobnie nie widać związku przyczynowego w przekonaniu, że dopuszczalność aborcji wpłynie na zmniejszenie przyrostu naturalnego. W PRL aborcja była dopuszczalna, a przyrost naturalny znacznie większy niż w IIIRP przy zaostrzeniach aborcyjnych. Nieznajomość społeczno – kulturowego oraz politycznego kontekstu w innych krajach Unii, który gwarantuje niezawisłość sądów, pozwala Ziobrze i jego ludziom pleść bzdury na temat identyczności stosowanych przez nich rozwiązań z rozwiązaniami w innych krajach.

Zamiast emocjonalnego przekonywania zwolenników PiS-u potrzebny jest dialog, który zaczyna się od pytania: „Dlaczego tak sądzisz?” i wskazywania na nieracjonalność stosowanych uzasadnień. Warto przy tym zwrócić uwagę, że starsze pokolenie przyzwyczajone jest do relacji nadrzędności i podporządkowania w życiu społecznym. Dlatego żądanie uzasadnienia głoszonych poglądów i krytyczny do niego stosunek, często bywają traktowane jako nietakt czy wręcz przejaw nieposłuszeństwa wobec rodzica w domu, nauczyciela w szkole, przełożonego w pracy lub przedstawicieli władzy w państwie. W młodszym pokoleniu widoczne są już na szczęście wpływy liberalnych metod wychowawczych i edukacyjnych.

Niech żyje koniunkcja, precz z alternatywą

Politycy Zjednoczonej Prawicy wykorzystują to, że większość ludzi nie lubi pluralizmu, społecznej różnorodności. Ludzie skłonni są stawiać pytanie: „Ale co w tej różnorodności jest właściwe, dobre i prawdziwe?”. Bo przecież spośród wielu wierzeń, stylów życia i wartości, jedno z nich powinno mieć rację bytu – to właściwe, dobre i prawdziwe. Resztę należy zwalczać. Zjednoczona Prawica popiera ten sposób myślenia, ponieważ, według Antonio Gramsciego, każdy system autorytarny dąży do hegemonii kulturowej. Cechą przekazu ma więc być jednolitość, centralizm i powszechność po to, aby wykluczyć wszelki spór czy dyskusję.

Ludzie zawsze będą bardziej ufać tym, którzy ich utwierdzają w dotychczasowych stereotypach, iluzjach i nawykach, aniżeli tym, którzy je krytykują lub wyśmiewają. Dlatego, pomijając uprzedzenia, które zawsze powinny być przedmiotem otwartej krytyki, w przypadku innych nieliberalnych poglądów nie należy dążyć do ich zwalczania. Zwalczając je, niczym nie różnilibyśmy się od wrogów pluralizmu społecznego. Sprzeciw należy więc kierować nie przeciwko ludziom wiernym wartościom, które są dla nas obce, ale przeciwko formalnym nakazom zmuszającym nas, abyśmy postępowali zgodnie z tymi wartościami, jakim jest na przykład zakaz aborcji. Chodzi o to, by pozwolić ludziom być sobą i nie robić z tego nienawistnych podziałów. Aby to zrozumieć, trzeba przekonywać, że nikt nikomu nie zagraża. A więc żyj jak chcesz i pozwól tak żyć innym.

Chcąc skutecznie walczyć z fundamentalizmem w każdej dziedzinie, należy przyjąć, że podstawowym celem w rozmowach z przeciwnikami liberalnej demokracji jest przekonanie ich do odstąpienia od alternatywnego sposobu myślenia. Zasada „albo to, albo tamto” prowadzi do wykluczania ludzi inaczej myślących, inaczej się zachowujących i mających inne wartości, oraz traktowania ich jako zagrożenie, przed którym trzeba się bronić. Podejście alternatywne prowadzi do wrogości i zasadniczych podziałów między ludźmi, na czym swoją władzę opiera populistyczna prawica. Tymczasem chodzi o to, by ludzi przekonać do koniunkcji – „i to, i tamto”, czyli do akceptacji współistnienia różnych modeli życia. Będzie to możliwe tylko wtedy, kiedy zrezygnuje się z krytyki wzorów kulturowych, które wydają się niezgodne z etyką liberalizmu, kiedy nie będzie się obrażać i wyśmiewać ludzi, którzy te wzory akceptują.  Liberalna otwartość polega na ich zaakceptowaniu i przyjęciu do wiadomości, że tacy ludzie są i mają prawo takimi być, o ile nie szkodzi to innym (słynna zasada Woltera). Ale nie będzie to szkodzić innym tylko wtedy, kiedy oni również tych innych zaakceptują i nie będą ich wykluczać, krytykować i próbować zmieniać.

Dlatego nie warto atakować „obrońców życia”, którzy przyjmują, że zarodek jest człowiekiem. Warto im jedynie zwracać uwagę, że są ludzie, dla których zarodek jeszcze człowiekiem nie jest i są sytuacje, w których inne wartości mogą okazać się ważniejsze niż zachowanie zarodka. Jedni i drudzy mają prawo żyć obok siebie, nie zwalczając się wzajemnie i przestrzegając swoich zasad.

Nie warto wchodzić w spór czyją własnością jest ludzkie życie – Boga czy człowieka. Ci, którzy uważają, że Boga, będą przeciwnikami eutanazji. Natomiast ci, którzy uważają, że życie człowieka należy wyłącznie do niego, będą dopuszczać jej możliwość. Oczywiście tylko wówczas, gdy przez eutanazję rozumieć będziemy samodzielną, przez nikogo nie wymuszoną decyzję o zakończeniu swojego życia człowieka cierpiącego, dla którego śmierć jest jedynym zakończeniem cierpienia. Jedni i drudzy mogą pozostać przy swoich przekonaniach i nie widać powodu, aby się nienawidzili.

Trzeba przekonywać, że krytyka Kościoła i dążenie do państwa świeckiego nie jest walką z religią i ludźmi wierzącymi. To Kościół należy „odpiłować” od przywilejów, a nie katolików, którzy przecież żadnych przywilejów nie mają. Katolicy, innowiercy i ateiści mogą żyć obok siebie i zgodnie ze sobą współdziałać dla wspólnego dobra. Nie wolno tylko wprowadzać regulacji prawnych, które kogokolwiek będą zmuszać  do postępowania niezgodnie ze swoim sumieniem i przekonaniami.

Nie potępiać ludzi za to, że nie chcą być wegetarianami, że polują i łowią ryby. Trzeba tylko się starać, aby chcieli wysłuchać moralnych, ekologicznych i zdrowotnych motywów tych, którzy się  temu sprzeciwiają.

Uczmy się obywatelskiej dojrzałości, która pozwoli nam różnić się bez nienawiści i uczyni odpornymi na manipulacje autorytarnych polityków.

 

Autor zdjęcia: Claudio Schwarz

W stronę społeczeństwa infantylnego :)

Uroczyście ogłoszony „Polski Ład” jest potwierdzeniem filozofii rządów Prawa i Sprawiedliwości. Wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego miało jak zwykle paternalistyczny charakter, w którym Prezes zapewniał o sile państwa pod rządami jego partii, obiecywał kolejne transfery socjalne, okraszając to wszystko znanymi patriotycznymi frazesami. Oczywistym celem „Polskiego Ładu” jest wzmocnienie morale żelaznego elektoratu PiS-u obietnicą rozdawnictwa kosztem klasy średniej i osób samozatrudnionych, centralizacji władzy kosztem samorządów i nacjonalistycznej ideologizacji szkoły kosztem prawdy historycznej. „Polski Ład” jest niczym innym jak początkiem kampanii wyborczej PiS-u. Premier Morawiecki, popularyzując założenia „Polskiego Ładu”, nieprzypadkowo objeżdża kraj samochodem z logo Prawa i Sprawiedliwości.

Strategia PiS-u konsekwentnie zmierza do osłabienia społeczeństwa obywatelskiego i wzmacniania społeczeństwa infantylnego, którym się łatwo rządzi. Społeczeństwo obywatelskie składa się z ludzi społecznie dojrzałych. Dojrzałość określają dwie cechy: samodzielność i odpowiedzialność. Samodzielność odnosi się do gotowości brania spraw we własne ręce, bez oglądania się na ogniwa władzy, a niekiedy wbrew ich decyzjom. Odpowiedzialność zaś oznacza wrażliwość nie tylko na skutki własnych działań, ale na wszystko, co ma znaczenie we współczesnym świecie. Brak tych cech lub ich niedostateczny rozwój jest świadectwem społecznej niedojrzałości. Im więcej jest ludzi społecznie niedojrzałych, czyli oczekujących od państwa opieki i zamkniętych w wąskim kręgu swojego środowiska, tym bardziej społeczeństwo staje się infantylne, ku zadowoleniu władzy autorytarnej. Stopień dojrzałości (niedojrzałości) społecznej zależy od stosunku do dwóch ważnych wartości, jakimi są poczucie bezpieczeństwa i poczucie tożsamości.

Stosunek do bezpieczeństwa

Poczucie bezpieczeństwa można czerpać bądź z zaspokojenia potrzeby opieki, gdy mamy świadomość, że ktoś dba o nasze bezpieczeństwo, albo z zaspokojenia potrzeby sprawczości, gdy mamy świadomość własnego wpływu na bieg spraw. Zgodnie z teorią Juliana Rottera, ludzie różnią się w sprawie umiejscowienia kontroli nad własnym działaniem. Są tacy, którzy uważają, że nie mają kontroli nad tym, co robią, bo efekt ich działań nie zależy od nich, ale od jakichś sił zewnętrznych, którym podlegają. Tak zachowują się dzieci i ludzie społecznie niedojrzali. Tacy ludzie zwykle są roszczeniowi i od władzy państwowej oczekują pomocy w rozwiązywaniu swoich problemów. Władzę tę oceniają wyłącznie z punktu widzenia stopnia, w jakim spełnia ona ich oczekiwania, a niekiedy tylko na podstawie tego, co ta władza im obiecuje. Ludzie, którzy sami siebie widzą jako uzależnionych od sił wobec nich zewnętrznych, postrzegają je jako wszechmocne. Do nich zwracają się w obliczu zagrożeń, jednocześnie obciążając je winą za swoje nieszczęścia. Stare rosyjskie westchnienie „Oby car był dobry” dobrze oddaje poczucie nadziei i bezradności. Zewnętrzne umiejscowienie kontroli nad własnym działaniem zmniejsza zainteresowanie sprawami publicznymi, procesem dochodzenia do władzy tych czy innych sił politycznych lub kwestią praworządności. Infantylizm społeczny polega bowiem na przekonaniu, że są to sprawy, na które zwykli ludzie nie mają żadnego wpływu.

W przeciwieństwie do tego, ludzie o wewnętrznym poczuciu kontroli mają silne poczucie sprawstwa i z tego czerpią poczucie bezpieczeństwa. Często powtarzają, że człowiek jest kowalem własnego losu i uważają, że nawet najbardziej ambitne cele są możliwe do osiągnięcia, jeśli jest się wystarczająco zdeterminowanym, cierpliwym i skutecznym w pozyskiwaniu sojuszników. Ten typ ludzi czuje się partnerem władzy, do której decyzji ma stosunek krytyczny i jeśli się z nimi nie zgadza, walczy o ich zmianę. Wewnętrzne poczucie kontroli nad własnym działaniem mobilizuje do realizacji pożądanych celów bez oglądania się na instytucje władzy, jest inspiracją do tworzenia organizacji pozarządowych lub uczestnictwa w organizacjach już istniejących. Zainteresowanie sprawami publicznymi, poczynaniami władzy, procesem jej zdobywania, jest w tym wypadku bardzo duże. Szczególne zainteresowanie dotyczy sposobu stanowienia prawa i treści aktów prawnych, od których zależy możliwość samodzielnego, niezależnego od władzy działania.

W Polsce od 1989 roku można było zaobserwować stopniowy rozwój społeczeństwa obywatelskiego. Świadczy o tym coraz większe poczucie wpływu na sprawy publiczne. Frekwencja wyborcza w Polsce stopniowo się zwiększa, chociaż na tle innych krajów europejskich jest dość niska. W ostatnich wyborach europejskich wynosiła 45,68%, w parlamentarnych – 61,74%, a w II turze wyborów prezydenckich – 68,18%. Badania CBOS wskazują, że w 1992 roku ludzi w Polsce przekonanych, że mają możliwości wpływu na sprawy kraju było zaledwie 7%, ale w 2018 roku – już 38%. Jeszcze lepiej kształtuje się świadomość wpływu na sprawy miasta lub gminy: w 1992 roku – 16%, a w 2018 roku – 59%. Z badań wynika, że poczucie braku podmiotowości jest tym większe, im starszy wiek, niższy poziom wykształcenia i gorsza sytuacja materialna.

Innym przejawem społeczeństwa obywatelskiego było szybkie powstawanie licznych organizacji pozarządowych w postaci stowarzyszeń, ruchów, klubów lub fundacji. Aktywną działalność w ramach tych organizacji zgłosiło 67% badanych, jeśli chodzi o poziom lokalny i 48%, jeśli chodzi o poziom krajowy. W wielu wypadkach ta działalność mogła mieć jednak tylko incydentalny charakter, jak oddanie głosu w plebiscycie rady osiedla, albo uczestnictwo w kweście Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Formalnym członkostwem w organizacjach pozarządowych legitymuje się w Polsce 27% obywateli, co lokuje Polskę na 21 miejscu wśród krajów UE. Ogólnie w UE odsetek stowarzyszonych w tych organizacjach wynosi 43%, według danych CBOS z 2018 roku.

Optymistycznie z punktu widzenia rozwoju społeczeństwa obywatelskiego wyglądają wyniki badań wśród młodzieży w wieku 16-29 lat, przeprowadzonych w 2020 roku przez Instytut Spraw Publicznych. 66% badanych zgodziło się bowiem, że demokracja jest najlepszym systemem władzy. 72% badanych odrzuciło tezę, że nie ma znaczenia czy władza jest demokratyczna, czy nie. Zarazem 71% respondentów uznało, że do najważniejszych spraw w Polsce należy zaliczyć zagrożenie autorytaryzmem. Ma to związek z przekonaniem 63% badanych, że obecna sytuacja w Polsce ich nie satysfakcjonuje. Masowy udział młodzieży w protestach Strajku Kobiet potwierdza te wyniki.

Niestety, znacznie gorzej wygląda sytuacja, jeśli chodzi o stosunek do praworządności. Bezczelne łamanie prawa i nieliczenie się z konstytucją, czego dopuszcza się władza Zjednoczonej Prawicy od początku swoich rządów, budzi zdecydowany sprzeciw w stosunkowo nielicznych środowiskach, głównie inteligenckich. Buntuje się przede wszystkim środowisko prawnicze, które bezpośrednio odczuwa skutki tych rządów. Komitet Obrony Demokracji, będący reakcją społeczeństwa obywatelskiego na działania władzy zmierzające do autorytaryzmu, stracił wyraźnie impet, który początkowo wykazywał i jest w tej chwili organizacją bez większego znaczenia. Większość obywateli wydaje się być obojętna na dewastację porządku prawnego w Polsce, co świadczy z jednej strony o ignorancji w sprawach ustrojowych państwa, a z drugiej – o obojętności co do jego ustroju. Wartości demokratyczne nie zdążyły się, jak widać, zakorzenić w polskim społeczeństwie, skoro autorytarne zapędy władzy nie odstraszają większości jej wyborców.

Trzeba przyznać, że rząd PiS-u zrobił wiele, aby polskie społeczeństwo było bardziej infantylne aniżeli obywatelskie. Propaganda rządowych mediów i wypowiedzi polityków Zjednoczonej Prawicy skutecznie obniżyły wartość kwestii ustrojowych, takich jak państwo prawa, jakość demokracji czy wolność słowa i zgromadzeń, wysuwając na plan pierwszy politykę podatkową, socjalną i transfery społeczne. Spowodowało to rozwój klientelizmu i wzmocniło poczucie zależności obywateli od państwa. PiS zdezawuował znaczenie prawa, stawiając na pierwszym miejscu wolę polityczną rządzącej partii. Jarosław Kaczyński wielokrotnie potępiał imposybilizm prawny utrudniający wprowadzenie pożądanych zmian. Z tych samych powodów PiS nie godzi się na jakiekolwiek dzielenie się władzą i konsekwentnie zmierza do centralistycznego modelu państwa, aby wszystko mieć pod swoją kontrolą. Dlatego naturalnym wrogiem są dla tej władzy samorządy lokalne i organizacje pozarządowe. Władza centralna prowadzi z nimi walkę za pomocą ograniczania lub w ogóle nie przyznawania tym organizacjom dotacji. Na wsparcie finansowe mogą liczyć jedynie te samorządy i organizacje pozarządowe, które sprzyjają polityce PiS-u i są infiltrowane przez działaczy tej partii lub jej koalicjantów. Ten niesprawiedliwy podział środków finansowych dokonywany jest z bezwstydną ostentacją, aby zwrócić uwagę ludziom jak wiele tracą, wybierając w wyborach samorządowych przedstawicieli opozycji lub angażując się w działalność organizacji, których pisowska władza nie lubi. Hojne wspieranie organizacji przyjaznych władzy służy więc tłumieniu niezależności i rozwojowi klientyzmu na masową skalę. Są to działania dobrze znane z okresu PRL-u, które PiS twórczo rozwija.

Stosunek do tożsamości

Drugim kryterium odróżnienia społecznej dojrzałości społeczeństwa obywatelskiego od społecznej niedojrzałości społeczeństwa infantylnego jest stosunek do tożsamości. Stosunek ten może oznaczać tożsamość zamkniętą, wynikającą z przynależności do ściśle określonego środowiska społecznego, albo tożsamość otwartą, której granice wyznacza system uznawanych wartości, a nie przynależność etniczna, rasowa, wyznaniowa czy jakakolwiek inna nie związana ze świadomym wyborem. Tożsamość otwarta jest typowa dla członków społeczeństwa otwartego, jakim powinno być społeczeństwo obywatelskie. Ten rodzaj tożsamości znacznie poszerza możliwości współdziałania ludzi, którzy różniąc się pod wieloma względami, są zgodni co do wartości, które są im bliskie i dążą do ich realizacji.  Wartości te czynią ich wrażliwymi na problemy uniwersalne, o charakterze ogólnoludzkim, co sprzyja angażowaniu się w sprawy wykraczające poza granice własnego kraju czy kręgu kulturowego, jak pomoc uchodźcom, międzynarodowe akcje charytatywne czy akcje ratunkowe. Również działalność w skali lokalnej inspirowana jest często uniwersalnymi wartościami, jak prawa człowieka, praworządność czy ochrona środowiska naturalnego. Grupy aktywistów tego rodzaju cechuje inkluzywizm, który wyklucza stosowanie innych kryteriów przynależności poza zaangażowaniem w realizację wspólnych celów.

Tożsamość zamknięta stawia wyraźną granicę między swoim środowiskiem a innymi grupami społecznymi. Te inne grupy, jako obce, mogą nie budzić zainteresowania i człowiek o tym typie tożsamości może być obojętny na to, co się w nich dzieje. Może być jednak i tak, że będzie te grupy traktował jako zagrożenie dla swojego środowiska, a wówczas będzie do nich wrogo nastawiony. W obu wypadkach jego wrażliwość społeczna ograniczona będzie wyłącznie do członków własnej społeczności. Kiedy jednak dochodzi do tego ksenofobia, pojawia się również nienawiść do obcych i chęć ich zdominowania. Rywalizacja między grupami społecznymi o zamkniętej tożsamości nie ma żadnych przesłanek racjonalnych, wynika z potrzeby dumy z własnej wyjątkowości i przewagi nad innymi. Grupowy szowinizm jest szczególnie silny tam, gdzie jednostki świadome swojej przeciętności i braku indywidualnych osiągnięć, szukają rekompensaty w sile i wyjątkowości swojej grupy. W przeciwieństwie do tożsamości otwartej, która jest niezbędną cechą społeczeństwa obywatelskiego, tożsamość zamknięta charakteryzuje społeczeństwo infantylne, które jest ksenofobiczne i zakochane w mitach o swojej wielkości.

W Polsce spór między zwolennikami tożsamości zamkniętej i otwartej toczony jest od XVIII wieku. W ostatnim stuleciu przedstawicielami tych nurtów są z jednej strony środowiska endeckie, snujące opowieści o wielkości umęczonego narodu polskiego, o chwale jego oręża i mesjanistycznej powinności, a z drugiej strony środowiska liberalne o orientacji progresywnej i uniwersalistycznej. Narodowcy chcą Polskę zamykać na obce wpływy i w tym widzą drogę do upragnionej przez nich mocarstwowości. Progresywiści chcą Polski otwartej i w tym upatrują szansę na jej rozwój cywilizacyjny i przyjazną współpracę, a nie rywalizację, z innymi krajami. Ten spór stał się bardzo widoczny po 1989 roku. Wydawało się, że wejście Polski do Unii Europejskiej w 2004 roku, przyjęcie jej liberalnych wartości i uświadomienie potrzeby obywatelstwa europejskiego przechyli ostatecznie szalę zwycięstwa na korzyść progresywistów i utrwali w polskim społeczeństwie wzory otwartej kultury zachodniej. Kontrofensywa strony konserwatywno-narodowej okazała się jednak zaskakująco skuteczna. Łatwość, z jaką Jarosław Kaczyński przekonał znaczną część społeczeństwa do starych endeckich wartości wskazuje na niezwykle płytkie zakorzenienie się nowych wzorów kulturowych. Propaganda PiS-u potrafiła godność i poczucie własnej wartości połączyć z tożsamością zamkniętą i przedstawić europejską tożsamość otwartą jako zagrożenie dla polskości. Często powtarzane hasła: „Warto być Polakiem” czy „Jestem dumny(a), że jestem Polką(akiem)” są nacjonalistyczną trucizną, która rozdyma narodowe ego, pozbawia ludzi humanistycznej wrażliwości i każe innych traktować z góry. Duma od innych oddala, szczelnie zamykając w wąskim kręgu wyobrażeń o własnej doskonałości. Inni stają się obojętni, ale zarazem nieobojętny jest ich stosunek do nas.

Tak więc nie warto przejmować się losem uchodźców. W końcu to ich problem, że znaleźli się w takiej sytuacji. Dlaczego mamy im pomagać przyjmując ich u siebie, ponosząc przy tym koszty i narażając się na choroby, które z sobą przynoszą, ataki terrorystyczne i obce naszej tradycji obyczaje? Dlaczego mamy pozbywać się węgla jako źródła energii, skoro mamy go pod dostatkiem? Niech inni dbają o środowisko naturalne, skoro im tak bardzo na tym zależy. Dlaczego chcą to robić naszym kosztem? Trzeba dbać o nieskazitelny wizerunek naszego narodu. Dlatego należy odcinać się od tych wszystkich, którzy odbiegają od modelowego wzorca Polaka. Są to rozmaite mniejszości, które uzurpują sobie prawo przynależności do naszego narodu, jak zasiedziali w Polsce ludzie innych narodowości, innowiercy, zboczeńcy spod znaku LGBT i ich obrońcy. Nasza duma nie pozwala nam godzić się z krytyką Polski i Polaków, przypisywać członkom naszego narodu czynów zbrodniczych i niegodnych popełnianych kiedykolwiek w przeszłości.

Propaganda Zjednoczonej Prawicy i podejmowane przez jej rząd działania kształtują takie właśnie postawy apologetów dumnej polskości. Tolerancyjny stosunek do obcokrajowców, w tym również uchodźców z Syrii i Czeczenii, szybko zmienił się w nienawiść. Przed objęciem władzy przez PiS, według sondażu CBOS z 2015 roku, 72% Polaków deklarowało poparcie dla uchodźców przyjmowanych z krajów objętych konfliktami zbrojnymi. Przeciw było tylko 21%. Rok później osób przeciwnych przyjmowaniu uchodźców było już 57%, a w 2017 roku – 60%. Próba sprawiedliwego osądu zbrodni w Jedwabnem i innych miejscach pogromów Żydów, podjęta przez dawny IPN i poprzednie rządy, została zaniechana przez obecną władzę. Zamiast tego, zdominowany przez prawicę Sejm przez aklamację oddał hołd pamięci Narodowym Siłom Zbrojnym, które w czasie wojny zasłynęły głównie z zabijania Żydów i radzieckich partyzantów. Premier Morawiecki podczas pobytu w Monachium złożył wieniec na grobie żołnierzy jej osławionej Brygady Świętokrzyskiej, która uciekła tam wraz z wycofującą się armią hitlerowską. Tworząc wraz z Kościołem katolickim wspólny front walki z ludźmi LGBT, pisowski rząd opowiedział się po stronie najbardziej zacofanych i obskuranckich środowisk. Efektem tego jest ostatnie miejsce Polski wśród krajów UE w rankingu ILGA-Europe, który mierzy poziom równouprawnienia osób LGBT.

Pasja władzy w krzewieniu wśród Polaków dumy narodowej objawiła się z całą mocą w przygotowanej przez Ministerstwo Sprawiedliwości nowelizacji ustawy o IPN, która przewidywała stosowanie na całym świecie sankcji karnych za krytyczne opinie o Polsce, a zwłaszcza dotyczące udziału Polaków w Holokauście. Megalomania i głupota nie mają jak widać znaczenia, gdy próbuje się być obrońcą dobrego imienia narodu polskiego. Ustawa pod presją Stanów Zjednoczonych i Izraela została wycofana, co nie przeszkadza nękać procesami historyków, którzy próbują dociekać obiektywnej prawdy na temat Holokaustu. Swoją drogą, jak rozumieją patriotyzm posłowie demokratycznej opozycji, którzy na dźwięk tego słowa doznają skurczu jelit i głosują pod dyktando Zjednoczonej Prawicy w sprawie hołdu dla NSZ i kompromitującej Polskę nowelizacji ustawy o IPN? Przerażające jest to, że w sondażu OKO.press z 2020 roku aż 39% Polaków chce cenzurowania polskiego współudziału w Zagładzie i stawiania przed sądem historyków, którzy o tym piszą, a 11% badanych nie miało zdania w tej sprawie. Jak widać, dla wielu Polaków prawda przestaje być ważna, gdy może być uszczerbkiem na dumie. Kaczyński i Czarnek doskonale to rozumieją, gdy mówią o potrzebie nauczania w szkole historii zgodnej z polską polityką historyczną. Edukacja ma być ukierunkowana na „umacnianie polskiej tożsamości” i patriotyzmu.

Rządy Zjednoczonej Prawicy uczyniły zatem wiele dla infantylizacji polskiego społeczeństwa. Wzorcowy Polak ma mieć mentalność kibola, który nie kieruje się zasadami obiektywnej prawdy i uniwersalnej sprawiedliwości, tylko ślepą miłością do swojego narodu. Ma też, jak dziecko, sycić się baśniami o jego wielkości i potędze. Zamknięta tożsamość we współczesnym świecie oznacza wyłącznie izolację i zepchnięcie kraju ze ścieżki cywilizacyjnego rozwoju. Podczas gdy inni cieszyć się będą z rosnącego poziomu życia pod względem materialnym i duchowym, nam pozostanie duma.

Są jednak sygnały świadczące o tym, że Polacy starają się wyzwolić z ideologicznej presji konserwatywno-narodowej prawicy. Świadczy o tym choćby zasadnicza zmiana stosunku do uchodźców. Według badania Kantar w 2021 roku dla Biura Wysokiego Komisarza ONZ ds. Uchodźców 77% Polaków jest za udzielaniem pomocy uchodźcom, w tym 62% uważa, że Polska powinna uchodźców przyjmować. Innym optymistycznym prognostykiem jest stanowisko młodzieży w sprawie najważniejszych zagrożeń dla naszego kraju. W cytowanych wcześniej badaniach Instytutu Spraw Publicznych z 2020 roku respondenci wskazali, że są to zagrożenia ekologiczne w postaci zanieczyszczenia środowiska naturalnego (78%) i postępujących zmian klimatycznych (74%). Odsetek wskazań na zagrożenia lansowane przez obecną władzę był wyraźnie niższy. Na zagrożenia związane z imigracją wskazało 59% badanych, na zagrożenia dla tradycyjnej kultury – 50%, a na zagrożenia związane z ideologią gender – 43%.

Im szybciej wyzwolimy się od endeckich mitów, im bardziej będziemy się czuć obywatelami Europy, tym będzie nam lepiej we współczesnym świecie.

 

Autor obrazu: Carlo Erba, Le trottole del sobborgo, 1915

 

___________________________________________________________________________________

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

Wybór subiektywny. Czy liberalną demokrację „książkowo” da się ocalić? :)

Kołakowski powiadał, że to właśnie oni – by rzec precyzyjnie, właśnie my – powinniśmy być „dużo mądrzejsi, subtelniejsi, bardziej dalekowzroczni”. Podczas gdy media lubują się w komercji, „rzeczywistości utkanej z afer”, albo tytłają się w bagienku politycznej bieżączki, trzeba nie tylko bacznie obserwować, diagnozować, ale także wystawiać głowę za winkiel tego, co tu i teraz, by znajdować panaceum na bolączki naszego świata. Tych nie brakuje, szczególnie w dziedzinie polityki, lub jak kto woli w myśli z nią związanej.

„Demony z wydziału polityki mogą być prostaczkami lub nowicjuszami – pisał niezrównany Leszek Kołakowski, dodając dalej, że – Zło tworzone przez tyranów i zdobywców jest zamierzone, łatwo dające się zidentyfikować, a po części nawet wymierne”. Owa wymierność zła, jego rozliczalność, możliwość wskazania kolejnych jego przejawów, stała się dziś domeną myślicieli. Kołakowski powiadał, że to właśnie oni – by rzec precyzyjnie, właśnie my – powinniśmy być „dużo mądrzejsi, subtelniejsi, bardziej dalekowzroczni”. Podczas gdy media lubują się w komercji, „rzeczywistości utkanej z afer”, albo tytłają się w bagienku politycznej bieżączki, trzeba nie tylko bacznie obserwować, diagnozować, ale także wystawiać głowę za winkiel tego, co tu i teraz, by znajdować panaceum na bolączki naszego świata. Tych nie brakuje, szczególnie w dziedzinie polityki, lub jak kto woli w myśli z nią związanej.

Filozofowie, myśliciele polityczni, historycy i ojcowie idei od wieków łamali sobie głowy (i pióra) nad kondycją państwa, społeczeństwa obywatelstwa czy wspólnoty. W sposób naturalny przykrawali również systemy polityczne (a po części również etyczne, przynajmniej w sensie ich zakotwiczenia w sferze wartości), które służyły ludzkości lub stawały się jej udręką. Nie ma bowiem myśli politycznej, której nie opisaliby z mniejszą czy większą precyzją, nie tylko katalogując, nie tylko wpływając na kształt konkretnych systemów, nie tylko napominając sobie współczesnych, ale również utrwalając ją dla potomnych w formie żywej myśli, a nie sztucznego czy niezrozumiałego tworu. Nie jest bowiem tak, że „czas płynie, a dziecko się bawi”. Z tej „zabawy” powstaje historia idei, bez której… ani rusz.

Trudniej bowiem byłoby myśleć o demokracji bez kolejnych jej diagnoz stawianych przez Platona czy Tocquevillowskie O demokracji w Ameryce; przyglądać się umowie społecznej (nawet w dzisiejszym kształcie) czy szerzej, państwu, bez Thomasa Hobbesa, Johna Locke’a czy Jeana Jacques’a Rousseau; rozprawiać o wolności bez Benjamina Constanta, Isaiaha Berlina czy Johna Gray’a; zerkać na zagrożenia, jakie niosą autorytaryzmy, pomijając Aldonusa Huxleya, George’a Orwella czy Ernsta Jüngera; rozprawiać o sprawiedliwości bez znajomości Johna Rawlsa z jednej, a Michaela Sandela z drugiej strony. Jest jeszcze William Shakespeare przyglądający się tajnikom władzy… To na początek. Wybór subiektywny, jak to przy lekturach, ale i pewnego rodzaju analizach bywa. Oczywiście każdy ma w tej drużynie swoich faworytów, a tuż obok postawić można kolejnych, którzy bynajmniej nie zasilają tu ławki rezerwowych. Przeciwnie, w dziedzinie idei mamy do czynienia z graczami wielkiego formatu, których (gdyby zaszła konieczność) wolelibyśmy podziwiać w pojedynkach myśli, nie zaś w rozgrywkach drużynowych. Za dużo tu indywidualistów. Ale stop, nie, indywidualistów nigdy za dużo.

Każda epoka ma swoich myślicieli, zaś ich myśl (jakbyśmy nie próbowali polemizować) siłą rzeczy ogniskuje się na problemach epoki. Bieżączka, powiecie może. Zgoda, ale jednak inaczej. Tu nie ma pośpiechu, nie ma twórczości ad hoc. Bo gdyby – za Cyceronem – na nowo pytać: „Jak długo Katylino będziesz nadużywać naszej cierpliwości? Jak długo w swoim szaleństwie będziesz naigrywał są z nas? Do jakich granic będziesz chełpił się swoim zuchwalstwem?”, to – biorąc pod uwagę wielowymiarowy wszak obraz politycznego piekiełka – odpowiedzi musimy szukać każdego dnia. W sukurs przychodzą kolejne książki, których autorzy z uwagą pochylają się nad kondycją współczesnej demokracji wskazują drogi jej degeneracji/upadku/czy w najlepszym razie kryzysu, a także szukają (mniej czy bardziej szczęśliwie) dróg wyjścia z impasu, w jakim zdaje się ona trwać.

Zanim kryzys… najpierw garść faktów z nieodległej przecież przeszłości. Te z właściwą sobie erudycją serwuje nam Jan-Werner Müller w książce Przeciw demokracji. Idee polityczne XX wieku w Europie. Uczymy się… trochę o samych sobie, o demokracji działającej, kształtowanej, wyuczanej, ale nie tylko inspirowanej czystą myślą. Tu wszystko jest żywe, aż pulsuje od polityki, faktów i postaci, które przez cały XX wiek nadawały Europie taki, a nie inny kształt. „Skupię się na figurach działających w tym obszarze «pomiędzy»: politykach-filozofach, prawnikach konstytucyjnych, ciekawych (na pierwszy rzut oka schizofrenicznych) przypadkach «biurokratów z wizją», teoretykach bliskich partiom i ruchom społecznym oraz na grupie, którą Friedrich von Hayek raz nazwał «zawodowymi sprzedawcami używanych idei»” – pisze Müller, niemal na tym samym oddechu dopowiadając, iż ludzie ci bywają istotniejsi od właściwych twórców samych idei, a „popyt na ich usługi szczególnie zwiększył się, gdy wraz z nastaniem «masowej demokracji» pojawiła się potrzeba masowej legitymacji”. Pojawiła się zatem szeroka jak nigdy wcześniej potrzeba uzasadnienia, a czasem również wyjaśnienia rzeczywistości politycznej, społecznej czy administracyjnej, która jeszcze przed Wielką Wojną nie była potrzebna (a na pewno już nie na taką skalę). Poza ową legitymizacją jest również konieczność mierzenia się demokracji z kryzysami oraz z nowymi formami, jakie zaczęły przyjmować stare idee. Czy owe postacie, o których mowa, to nowi trybuni ludowi? I tacy się zdarzali, choć nie do końca adekwatna to nazwa. Wizjonerzy? Po części. Bo przecież znajdywali drogę, by owe wizje przemienić w fakty. Budowniczowie? Z pewnością, choć niektóre ze stawianych przez nich „gmachów idei” okazały się koślawe, przemieniały się w więzienia lub fabryki śmierci. „Sprzedawcy użytecznych idei”, których katalog otwiera u Müllera postać raczej z pogranicza, Max Weber (bez jego Etyki protestanckiej trudniej by było…). Dopiero po jego otwarciu, wskazującym trzy  typy prawomocnego panowania, „idealnej” legitymacji, pojawia się niemal kompletny szereg wielkich twórców i burzycieli porządków XX wieku. Ci, których błogosławimy, ci, których przeklinamy, ale i ci, co najmocniej dali nam do myślenia lub pchnęli do konkretnych działań. Wszyscy oni – jak się zdaje – wierzyli (za Davidem Lloydem Georgem), że „społeczeństwo w mniejszym lub większym stopniu przypomina stopiony płynny wosk, na którym można, przy odrobinie siły i determinacji, odcisnąć każdy kształt”. Czytamy zatem… Pytanie jednak na co nas ta lektura przygotowuje? Dostajemy przegląd, systemowe uporządkowanie idei oglądanych nie jako „górnolotne i płoche”, ale oglądane „przy robocie”, wcielone w konkret, żyjące w świecie, którego wymaganiom najzwyczajniej musiały sprostać, a któremu miały przecież nadać kształt.

Ów kształt, postać rzeczy, okazała się wielopoziomowo nieprzemijalna. Bo nawet gdy kolejne dziesięciolecia weryfikują zasadność pewnych działań czy postaw, to sedno myślenia demokratycznego pozostaje bez większych zmian. Od początku XXI wieku mierzymy się bowiem z kolejnymi pytaniami, które wynikają głównie z kondycji, w jakiej znajdują się nasze wspólnoty, społeczności, demokracje, a jakie napotykamy zarówno jako obywatele, jak i jako samodzielne, świadome i myślące jednostki. Gdy idzie o myślenie, o analizę, pojawia się przeto „nowy szereg” tych, co konfrontują idee z rzeczywistością, a przy okazji szukają dróg wyjścia z tego, co od kilku lat powszechnie już określamy mianem „kryzysu demokracji”.

Fareed Zakaria (Przyszłość wolności. Nieliberalna demokracja w Stanach Zjednoczonych i na świecie) odnosząc się do (jakże znamiennej dla naszych współczesnych diagnoz) prezydentury Donalda Trumpa wskazuje, że między siłami demokracji liberalnej i nieliberalnej toczy się nieustanna walka. Symptomami tej „choroby” ma być nie tylko sposób w jaki (były dziś) prezydent USA „radził” sobie z codziennymi wydarzeniami, ale również jego polityka stanowiąca mieszaninę „populizmu i reakcjonizmu” czy w końcu, co rusz przypuszczany przezeń, „atak na instytucje, prawa i praktyki demokracji liberalnej”. I gdyby popatrzyć na lokalne podwórko to… diagnoza pasuje jak ulał. Aż chciałoby się rzec, że tak umierają demokracje (o czym za chwilę). Tymczasem Zakaria odsyła nas do jeszcze jednego elementu politycznej kuchni, a mianowicie do „świata” niepisanych reguł, które (dziś również łamane) świadczą o kondycji demokracji. Może przy tym łatwiej by było – jak sugeruje w innym miejscu – uznać, że demokracja faktycznie przeszkadza politykom w rządzeniu, szczególnie wówczas, gdy wymusza na nich nieustanne „umizgi” do wyborców, które miałyby „odciągać” polityków od zajmowania się poważnymi sprawami. Może zatem więcej… liberalizmu, gdzie troszczymy się o swoją wolność, a kwestie „rządzenia” zostawiamy w rękach ekspertów? Problem jednak leży w owych ekspertach, w jakości klasy politycznej, zarówno gdy idzie o wiedzę merytoryczną, etykę władzy, jak i o jakość samego przywództwa. Te okazują się być problematyczne choćby dla Marka Lilli (Koniec liberalizmu jaki znamy). Ten – jak sam siebie określa – „sfrustrowany amerykański liberał” słusznie przecież diagnozuje, że liberałowie są w defensywie. Gdybyśmy jednak chcieli spodziewać się od niego dróg wyjścia, kreślonych dla każdego liberała jak ziemia długa i szeroka… zawiedziemy się. Przynajmniej w pewnym stopniu. Książka to przede wszystkim (nie pozbawiona zresztą kontrowersji, w które należy włączyć choćby oskarżenia o rasizm) sprzątanie własnego, amerykańskiego politycznego podwórka, a przede wszystkim „próba sił” w obozie Partii Demokratycznej. Słabość liberalnych polityków zasadza się bowiem na tym, co Lilla określa jako „liberalizm tożsamości”. Ten zaś koncentruje na nie na tym co obywateli łączy, a na tym, co ich dzieli (co swoją drogą doskonale znamy z własnego podwórka, gdzie podział na My i Oni już dawno przestał być problemem sporu o „intelektualną miedzę”, a zmienił się w dramatyczne rozdarcie, gdzie zadomowiło się pojęcie „obcości”, a zakrólowała retoryka „wroga i przyjaciela”). Liberałom, powiada Lilla, brakuje „wyobraźni tego, jak miałby wyglądać nasz podzielany przez wszystkich model życia (…) Liberałowie abdykowali z walki o amerykańską wyobraźnię”… Brzmi jakby znajomo, by nie rzec lustrzanie. Czytając Lillę dostajemy… swego rodzaju sygnał. Bo przecież już samo pytanie jest tym, z którym przychodzi nam się mierzyć tu i teraz, politycznie, partyjnie, intelektualnie. A o odpowiedź, która zadowoliłaby choć część „sceny”, wciąż trudno.

Skoro brak odpowiedzi… bywa nią lub też wymusza ją postępujący kryzys. „Bywają takie lata – pisze Yascha Mounk – kiedy zmienia się wszystko naraz. Nowe twarze szturmują polityczną scenę. Wyborcy domagają się rozwiązań, które jeszcze wczoraj były nie do pomyślenia. Napięcia społeczne, które od dawna buzowały pod powierzchnią, nagle wybuchają. System rządów, który zdawał się wiecznotrwały, zaczyna chwiać się w posadach. Właśnie w takiej sytuacji znajdujemy się dziś” (Lud kontra demokracja. Dlaczego nasza wolność jest w niebezpieczeństwie i jak ją ocalić). I znów… brzmi znajomo? Zmiany, które poniekąd inspirują Mounka – od wygranej Trumpa, przez dyktatury w Rosji czy Turcji, podnoszącą głowę skrają prawicę we Francji czy Austrii, zmiany zachodzące w kolejnych europejskich krajach, aż po rujnujących demokrację populistów w Polsce czy na Węgrzech – dokonują się na naszych oczach, a czasem za cichym przyzwoleniem społeczeństwa każdego z tych krajów. Przy każdym z upadków demokracji można bowiem pytać, czy zrobiliśmy dość, aby temu zapobiec. Demokrację przyjęliśmy bowiem niemal za oczywistość. Oczywistości natomiast się nie pilnuje, jej się nie broni, o nią się nie walczy, bo… jakoś się wierzy, że skoro oparła się już tylu zakusom „złego”, to za każdym razem jakoś się obroni. Owo „jakoś” jest jednak zwodnicze. Bo co z tego, że niegdyś na coś się politycznie umówiliśmy, że zgodziliśmy się na system, który trzyma się konkretnych, wyznaczonych przez procedury i instytucje ram? Uznaliśmy, iż „po upadku Związku Radzieckiego demokracja liberalna stała się dominującą formą rządów na całym świecie” (a przynajmniej w świecie Zachodu), zawierzywszy Francisowi Fukuyamie upatrywaliśmy w niej „ostatecznej formy rządów”. Zgodziliśmy się co do praw, co do pewnych wartości, co do obowiązków, ram, reguł, ale… dziś „kandydaci naruszający fundamentalne zasady demokracji liberalnej zdobywają wielką władzę i wpływy”. Fakt. Niektórzy powiedzą, że oto „zwycięża czysty głos ludu”, ale to nie to samo, co stanowiąca umowę wola powszechna. Czysty głos ludu nie oznacza pogodzenia wielu interesów, ale rujnującą tyranię większości (nawet jeśli ta ostatnia okazuje się pozorna). Bo przecież problemów nie rozwiązuje się populizmem, realną na nie odpowiedzią nie jest rozdawnictwo czy przemiana w modelowe państwo opiekuńcze; kłopotów demokracji nie rozwiąże się też siłą, która miałaby wskazać ile demokracji, ile osobistej, a ile politycznej wolności „przypada” na każdego obywatela. Dziś stawką nie jest już wytargowanie takich czy innych rozwiązań „wewnątrz” demokratycznego systemu, ale wręcz samo jego istnienie. Istnienie, a nie fasadowość, która miałaby sobą „przykryć” zupełnie inny, demokracji obcy twór.

Mówimy dziś o „demokracji zagrożonej”, o (wewnętrznie przecież sprzecznej) „demokracji nieliberalnej”, „systemie hybrydowym”, o „nowym despotyzmie” czy w końcu o „pragmatycznym autorytaryzmie”. Każde z tych określeń stanowi jednak synonim upadku wartości, w które – jako demokraci, jako liberałowie – wierzymy. Bo – jak z kolei piszą Steven Levitsky i Daniel Ziblatt (Jak umierają demokracje) – dzisiejsze demokracje umierają na naszych oczach, a dzieje się to często w mało spektakularny sposób. Dzieje się to często „pod parasolem” samej demokracji, bo przecież przy użyciu jej własnych (choćby wyborczych) procedur. Przecież owi nowi przywódcy chcą tylko (sic!) „zwrócić demokrację obywatelom” (tak na początek). Następnym pociągnięciem jest… zmiana reguł (demokratycznej) gry. I jak pokazują autorzy, dzieje się tak na całym świecie. I żadna demokracja – choćby nie wiem, jak mocno się trzymała – nie jest w pełni impregnowana na tego rodzaju zagrożenia. Zagrożenia, nie zawsze rozwiązania; te ostatnie, niezależnie czy posuwają się z prędkością ślimaka czy zająca, niosą napotykane dziś u nas konsekwencje. Tymczasem, „jak uczy historia, demokrację można obronić wyłącznie metodami demokratycznymi”… I tego musimy się trzymać.

Rzecz jasna lista książek czy myślicieli, którzy pochylają się nad kondycją demokracji, którzy stawiają diagnozy, ale również próbują szukać lekarstwa jest znacznie dłuższa. By uzupełnić warto dodać choćby Nowy despotyzmJohna Kean’a, Tyranię merytokracji Michaela Sandela czy Dlaczego liberalizm zawiódł? Patricka J. Deneena. I znów wybór to subiektywny, ale pozwalający na odtworzenie, ale i stworzenie mapy, która pozwala odnaleźć drogę, na której liberalna demokracja ma realną szansę na odnowę. I nie chodzi tylko o to byśmy odpowiednio przeliczyli skalę, czy wybrali trasę omijającą dziury czy bagna. Idzie raczej o to, byśmy byli ich świadomi, byśmy wiedzieli jak się przez nie przeprawiać, jak odpowiadać na pytania innych, którzy znaleźli się na politycznym rozdrożu, byśmy identyfikowali zagrożenia i potrafili stawić im czoła. Bo mapę mamy całkiem niezłą. To nie czasy, gdy na krańcu pisano Hic sunt leones. Doskonale znamy te „lwy” czy „smoki”… Nawet jeśli faktycznie nie ma „łąki tak wielkiej, Błoń tak rozległych, żeby się na nich zebrało całe społeczeństwo i przyjrzało się sobie, i nie ma piersi tak gigantycznych, żeby się w nie uderzyć. [Ta] wolność dotyczy nas w życiu prywatnym, ale możemy ją też stracić w życiu zbiorowym, gdy pojawi się mały przywódca o wielkich ambicjach, gdy znowu zobaczymy fałszywego mesjasza” (Adam Zagajewski, Substancja nieuporządkowana). A takich na horyzoncie czai się cała masa, a jeden po drugim chętny by objąć schedę…

Obywatelskość à la carte. Autor „Antropocenu dla początkujących” czyta „Zmienić świat raz jeszcze” Tomasza S. Markiewki :)

Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat to książka kreśląca swą argumentację ambitnie. Napisana przystępnie i energicznie. Potrzebna, ważna, cenna. Ale niewykorzystująca w pełni swojego potencjału do zmierzenia się z zadaniem, jakie wyznaczył jej – i sobie – autor.

A jest to zadanie nie byle jakie. Markiewka dąży otóż ni mniej, ni więcej, tylko do zmiany kulturowej. I bardzo dobrze. I najwyższy czas. Zbyt wiele mamy w debacie publicznej głosów szerzących krzepiące acz niewystarczające wizje sposobów zażegnania wiszącej nad nami katastrofy klimatyczno-ekologicznej, minimalizujących skalę wyzwania, unikających konfrontacji z rzeczywistością. Markiewka rozprawia się z nimi sprawnie i bezlitośnie, pokazując, jak w istocie pragmatyczne i potężne – wbrew sarkaniom cynicznych krytyków – jest podejście oparte na wartościach: na rozważaniu tego, czym należy się kierować, co warto poświęcić, czemu trzeba się oprzeć. Przekonanie o sile ideałów i mocy angażowania się w ich realizację już nie raz i nie dwa w dziejach zmieniło losy ludzkości. Obezwładnieni demobilizującymi narracjami epoki późnego kapitalizmu i zasiedzeni w szkodzących nam (choć tak wygodnych) rutynach, przestaliśmy wierzyć w podstawowe prawdy o świecie: że może się zmienić, że zawsze się zmieniał, i że ta zmiana zależy od nas.

Bez tej zmiany nie podołamy kryzysowi planetarnemu, który w swej arogancji i ignorancji rozpętaliśmy. Jak dotąd tzw. zachodnia cywilizacja (rozpleniona dziś po całym świecie) czyni co tylko może, by przesłaniać rzeczywistość atrakcyjnymi iluzjami, odrzucając skuteczną politykę obywatelską na rzecz pozornie tylko bardziej pragmatycznych działań technokratycznych i rozwiązań rynkowych. Ale sztuczki i gadżety nie będą działać wiecznie. Markiewka stwierdza, że aby podołać wyzwaniu, musimy uczciwie rozliczyć się z naszych błędów, braków, uników. Przywołuje tu przykład pandemii koronawirusa: o ryzyku, jakie stanowią dla ludzkości nowe patogeny, mówiono od dawna, ale ostrzeżenia te były bagatelizowane, aż zrobiło się za późno na zapobieżenie temu, co nieuchronne i trzeba było – wciąż trzeba – reagować na bieżąco, z tragicznymi konsekwencjami takiej prowizorki. Jest to – stwierdza Markiewka – kluczowa przestroga w kontekście rosnących niebezpieczeństw związanych z załamaniem klimatu i degradacją środowiska, z których powagi wciąż nie chcemy jako ludzkość zdać sobie w pełni sprawy.

Wbrew baśniom technooptymistów, sama transformacja energetyczna sprawy nie załatwi. Wizja postępu technicznego jako uniwersalnego rozwiązania jest archaiczna i anachroniczna, a skupienie się na technologicznych innowacjach ignoruje aspekt społeczny oraz perspektywę ludzi, których skutki tych innowacji będą dotyczyć. Mało tego: Markiewka pokazuje, że masowe wdrażanie energetyki odnawialnej samo w sobie wiąże się z kolejnymi problemami środowiskowymi, jak gdyby obecnych jeszcze było nam mało. Bez zatem energii atomowej z jednej strony oraz ograniczenia konsumpcji z drugiej, nie damy sobie po prostu rady. Nie damy sobie rady także szukając jednej prostej magicznej recepty. Według Markiewki, ani zielony nowy ład, ani postwzrost osobno nie stanowią optymalnego rozwiązania, a zatem zamiast szukać rozwiązań totalnych, lepiej dostosowywać je do konkretnych sektorów gospodarki i obszarów życia: w niektórych lepiej sprawdzą się rozwiązania rodem z zielonego nowego ładu, w innych zaś najlepszym wyjściem będą strategie postwzrostowe. W jakich, gdzie, kiedy? To rzecz do rozstrzygnięcia. Jedno jest pewne: od dylematów nie ma ucieczki.

Nie ma też ucieczki od konieczności docenienia naszego uwikłania w sieć geoekosystemowych powiązań. Bezrefleksyjnie – wytyka Markiewka – powtarzamy frazę o „efekcie motyla”, ale nader często są to puste słowa, nie rozumiemy bowiem w pełni zawartej w tej frazie prawdy: że każdy aspekt naszego życia w ten czy inny sposób wiąże się z każdym innym – i wszystkim innym. Tak: każdym i wszystkim, nawet tam, gdzie na pierwszy, drugi, czy nawet trzeci rzut oka nie widać powiązań. O ile jakoś tam jeszcze łapiemy związki np. gospodarki rolnej z warunkami przyrodniczymi, to już patrząc choćby na spekulacje finansowe ulegamy złudzeniu, że dokonują się one niezależnie od klimatu czy przyrody. Tymczasem dyskusja o zmianie klimatu to także dyskusja o systemie podatkowym, o nierównościach społecznych, o tym, jaką działalność należy wynagradzać. Jeśli pandemia powinna nas czegoś nauczyć, to na pewno tego, że trzeba w pełni uświadomić sobie wszechobecność powiązań na osi przyroda-społeczeństwo-polityka.

Musimy zatem zrozumieć – i wykorzystać – naszą rolę jako obywateli i zaangażować się w działania polityczne na rzecz wprowadzenia koniecznych zmian. Eksperci mają swoje ważne miejsce w społeczeństwie, ale nie rozwikłają za nas wszystkich dylematów: nawet nie powinni. Problemem nie jest brak wiedzy eksperckiej, tylko politycznego i społecznego zaangażowania obywateli. Kryzys klimatyczny to problem polityczny, bo polityczne były zaniedbania, polityczne będą konsekwencje, ale i polityczne są rozwiązania. Jak dotąd kluczowe decyzje nazbyt często podejmowane są w gabinetach i salach konferencyjnych, pod osłoną gładkich słów i ponad głowami ludzi, których życie od kierunku tych decyzji zależy najbardziej. Polityczne podejście obywatelskie pozwoli nam połączyć kwestie klimatyczne z socjalnymi, co zapewni, że konieczne reformy będą i skuteczne, i sprawiedliwe. Polityka to nie to samo co partyjność, precyzuje Markiewka: należy rozumieć ją jako zbiorowy wysiłek na rzecz urządzenia własnego domu, czyli społeczeństwa. Celem powinno być ni mniej, ni więcej, tylko dobro wspólne.

I nie ma w tym żadnego naiwnego idealizmu. Jeśli coś jest tu naiwne, to przekonanie, że ludzie są z zasady egoistami, którzy tylko dzięki cudowi kapitalizmu potrafią indywidualne samolubstwo przekuć w zysk dla całego społeczeństwa. Właśnie: to, jaki wyznajemy pogląd na naturę ludzką, przekłada się na społeczeństwo, które potem tę wizję promuje. Markiewka słusznie obnaża fałsz uproszczonych darwinistycznych tez o współzawodnictwie wszystkich ze wszystkimi. Wierząc w przyrodzony ludzki egoizm, budujemy wokół tego założenia struktury społeczne, stwierdzając potem triumfalnie, że pierwotne założenie musiało być prawdziwe, skoro społeczeństwo o nie oparte okazuje się funkcjonować zgodnie z owym założeniem. Wychodząc jednak od innego założenia – o przyrodzonym ludziom altruizmie i empatii – zbudowalibyśmy społeczeństwo funkcjonujące na bazie takich właśnie wartości, społeczeństwo sprawniejsze oraz bardziej satysfakcjonujące, bo pozostające w zgodzie z równie prawdziwym (jeśli nie prawdziwszym) wymiarem natury ludzkiej. Pośród innych zwierząt istnieją dobrze udokumentowane przykłady współzależności i współdziałania, a już nasi najdawniejsi przodkowie mieli zdolność do współodczuwania i współpracy. Słynna teza biologa ewolucyjnego Richarda Dawkinsa o samolubnym genie (o której Markiewka nie wspomina) nie postuluje bynajmniej wrodzonej samolubności Homo sapiens, jak to się często ku frustracji samego Dawkinsa twierdzi; przeciwnie, dążenie samolubnych genów do reprodukowania się generuje pośród budowanych przez te geny organizmów zachowania kooperatywne jako te, które zwiększają szanse przedłużenia gatunku. Powtarzanie pozornie realistycznych tez o rzekomym egoizmie człowieka to niemądra wymówka uzasadniająca najgorsze tendencje współczesnej kultury i cywilizacji – tendencje, które zostały wykreowane i które można zmienić.

Nie jest to bynajmniej optymizm. Jest to zwyczajnie i po prostu realizm. Inna formuła kulturowych realiów, w jakich żyjemy, jest możliwa (nie wspominając już o tym, że jest konieczna). Alternatywne sposoby budowania społeczeństw wydają się wielu z nas beznadziejnie niepraktyczne nie dlatego, że takie są, tylko dlatego, że brak nam właściwego języka i odpowiednich wzorców. Uwięzieni w ograniczonych dyskursach głównego nurtu, nie mamy pod ręką potrzebnego słownictwa i zasobu pomysłów, jak to ma już miejsce np. w przypadku transformacji energetycznej, dzięki czemu jest jej znacznie łatwiej przebić się do głównonurtowych dyskusji. Markiewka przestrzega przed fatalizmem esencjonalizmu kulturowego, za sprawą którego sądzimy, że ścieżka kulturowa naszych społeczeństw jest wytyczona, przez co z kolei zamykamy uszy na – lub wręcz wykpiwamy – alternatywy. Ale im częściej o tych alternatywach będziemy słyszeć i mówić, tym bardziej realne się one staną. Poszerzenie debaty o nowe, choćby pozornie „odjechane” pomysły, jest pragmatyczną metodą zwiększenia szansy, że uda nam się dokonać koniecznych zmian. Stąd też potrzeba odnowy języka, by z narzucającego określone działania i wartości słownictwa ekonomicznego przejść na słownictwo ekologiczne, co otworzy nam oczy na niedostrzegane dotąd problemy i niedoceniane wcześniej rozwiązania, umożliwiając działania skuteczniejsze i korzystniejsze.

Obejmuje to również emocje. Wbrew postawom zachowawczym, widzącym w emocjach zagrożenie dladecorum, w debacie publicznej jest miejsce na emocje, także (a może przede wszystkim) te „negatywne”, jak gniew czy żal. To one pozwalają i pomagają wywrzeć presję, wygenerować mobilizację, uświadomić skalę problemu. Markiewka niejako polemizuje tu z Billem Gatesem, zanim jeszcze technokratyczna książka tego ostatniego Jak ocalić świat od katastrofy klimatycznej ujrzała światło dzienne. I podkreśla, że dobry system gospodarczo-społeczny powinien być nie tyle wydajny (w sensie generowania PKB), ile przede wszystkim odporny (na kataklizmy i stresy). Inaczej ryzykuje rozpad pod naporem przeciwności, która to ewentualność wisi nad nami w tej właśnie chwili. Można by tu dodać, że – zgodnie ze słynną koncepcją Nassima Taleba (do której Markiewka nie nawiązuje) – najlepszy system byłby „antykruchy”, to znaczy zdolny nie tylko do wyjścia z opałów obronną ręką, ale i do samowzmocnienia. W obecnej wszelako sytuacji wystarczy nam system odporny, i proponowana w Zmienić świat raz jeszcze koncepcja zaangażowania politycznego obywateli na rzecz zwiększenia odporności systemu w obliczu katastrofy klimatyczno-ekologicznej jest absolutnie słuszna.

Jak dobrze byłoby móc zakończyć w tym miejscu niniejszą recenzję, przybić z Markiewką „piątkę” i zabrać się do roboty ku lepszej przyszłości. Ale niestety, nie da się. Bo właśnie: cóż to znaczy „zabrać się do roboty” w wersji przedstawionej w Zmienić świat raz jeszcze? Markiewka co i rusz nawołuje do działań zbiorowych, obywatelskiego zaangażowania, i tak dalej, i tym podobnie. Świetnie. Ale jest w tym całym nawoływaniu jakaś luka, by nie powiedzieć zionąca dziura, która w miarę lektury coraz bardziej się odsłania, by pod koniec książki wręcz krzyczeć o wypełnienie. I nie doczekuje się go.

By wyjaśnić naturę tej luki, zerknijmy na kilka cytatów z różnych miejsc książki: „Odpowiedzialna konsumpcja zasługuje na pochwałę”; jeśli ktoś podejmuje decyzję o zostaniu lepszym konsumentem, to „wypada się tylko cieszyć”; zmiana swoich wyborów konsumenckich „aby mniej szkodzić planecie” to rzecz wspaniała i „i takiej osobie należą się wyrazy szacunku”. Nic w tym zaskakującego – wszystko gra. Skoro bowiem konieczna zmiana kulturowa wymaga, byśmy stali się wszyscy świadomymi obywatelami, angażującymi się w działania na rzecz reform społecznych i politycznych koniecznych do przestawienia cywilizacji na lepsze, bezpieczniejsze, sprawiedliwsze tory, to trudno oczekiwać, by obywatelska świadomość kończyła się za drzwiami supermarketu. Nasza tożsamość konsumencka to coś, czym aktywnie określamy się niemal co dnia, zaś dominujące wzorce konsumpcji są jednym z głównych czynników przyczyniających się do kryzysu geoekosystemowego, a zatem oczywistym jest, że jako świadomi i zaangażowani obywatele powinniśmy brać pod uwagę także nasze indywidualne zachowania podczas zakupów. Prawda?

Nieprawda. Przywołane wyżej cytaty z Markiewki służą otóż nie podkreśleniu roli zachowań konsumenckich w ramach naszej szerszej tożsamości obywatelskiej, lecz ich lekceważeniu, umniejszeniu, deprecjonowaniu. Dlaczego? Bo ważkim problemem do rozwiązania na drodze ku lepszemu światu miałaby być zdaniem Markiewki tzw. demokracja konsumencka, w ramach której wybory konsumentów są ponoć w stanie wpływać na biznes, przekładając się na zdolność naszych decyzji podczas zakupów do samodzielnego ocalenia planety. A skoro takiej supermocy nasze zakupowe decyzje nie posiadają, to znaczy, że nie mają z zasady znaczenia i możemy je jako obywatele zignorować.

Gdybyż jeszcze ta teza pojawiła się w książce raz czy dwa, jako pewnego rodzaju retoryczny zabieg dla wyostrzenia narracji, w całości książki ustępując bardziej praktycznemu ujęciu całej kwestii (tzn. że wybory konsumenckie to jeden z elementów bycia odpowiedzialnym i zaangażowanym obywatelem), można by nad tym przejść do porządku dziennego. Ale Markiewka wraca do tematu nie tylko z zapałem godnym lepszej sprawy, ale wręcz z wyraźną lubością, cyzelując różne formy wyrażania tej samej myśli: że „samymi” decyzjami indywidualnymi świata nie uratujemy. Nie przeczę, dobrze się to wszystko czyta i trudno się nie zgodzić z wieloma przywoływanymi w tym wątku książki przykładami – sęk w tym, że koncepcyjna rama, w jaką Markiewka ujmuje te przykłady, jest zwyczajnie mylna, a w kontekście całej książki kontrproduktywna. Bo jak mamy się wziąć do roboty jako zbiorowość, jeśli nie ruszymy tyłków jako jednostki tę zbiorowość współtworzące?

Markiewka trafnie wskazuje na problem z krótkowzrocznym szufladkowaniem i kategoryzowaniem: patrzymy rozłącznie na to, co powiązane, rozdzielamy przyrodę od społeczeństwa, politykę od klimatu. A jednak zarazem sam uporczywie rozdziela działania indywidualne i zbiorowe, chociaż jego własna teza tylko by zyskała na uwzględnieniu czynnika indywidualnego. Bez niego zaś traci. Od słusznej krytyki przerzucania całej odpowiedzialności za świat na wybory konsumującej jednostki do podważenia wartości jakichkolwiek działań tejże jednostki nie jest w naszych spolaryzowanych czasach wcale daleka droga i Markiewka wykonuje na niej zbyt wiele kroków odmierzanych kolejnymi ironicznymi uwagami (np. „czy przywdziewając konsumencki strój i ruszając na podbój sklepów, naprawdę stajemy się bohaterami ratującymi świat za pomocą karty kredytowej”). Czemu służy ta ironia, co maskuje? Być może Markiewka próbuje w ten sposób zdystansować się od skarykaturyzowanej przez siebie wersji sensownego przecież postulatu, by nasze role konsumenta i obywatela współgrały; ba, by nasza rola konsumencka podporządkowana została roli obywatelskiej, zamiast zostać od niej odseparowana. Wielokrotnie podkreślając , że „same” wybory konsumenckie nie uratują planety, Markiewka sugeruje, że jedyne rozwiązania godne rozważenia to te, które są w stanie samodzielnie rozwiązać problem. Tymczasem – aż dziwnie musieć taką oczywistość artykułować – potrzebna jest konstelacja rozwiązań. „Same” elektrownie jądrowe nie uratują planety, jak i nie uratuje jej „sama” energetyka odnawialna, „samo” ukrócenie samowładztwa korporacji, „same” zielone miejsca pracy – długo by wymieniać. Nawet postulowane przez Markiewkę podejście polityczne nie jest przecież jednorodnym rozwiązaniem samym w sobie, tylko pakietem działań. Skala klimatycznego wyzwania jest tak wielka – stwierdza Markiewka – że potrzeba nam „każdego możliwego rozwiązania”, a zatem – jak wymienia – zarówno „zielonego wzrostu, jak i postwzrostu, zarówno ekspertów, jak i Młodzieżowych Strajków Klimatycznych, zarówno rozwoju technicznego, jak i programu szerokich inwestycji publicznych”. Brak w tej wyliczance decyzji konsumenckich i powiązań działań indywidualnych ze zbiorowymi – a zatem jednak najwidoczniej nie są nam potrzebne „każde możliwe rozwiązania”.

Na dodatek, chociaż Markiewka słusznie krytykuje indywidualistyczne narracje, skutkujące przerzucaniem całej odpowiedzialności za naprawę świata na barki jednostki, to jednocześnie zdaje się przyjmować ich radykalną puentę: że skoro jesteśmy niezależni od innych, to podczas zakupów odpowiadamy tylko za samych siebie. Produkty, które pakujemy do koszyków, biorą się z cierpienia niewidocznych za murami ferm i rzeźni zwierząt, z wyzysku i trucia mieszkających za horyzontem ludzi, z niszczenia krajobrazów, których przefiltrowane wizualizacje możemy podziwiać na ekranach naszych elektronicznych gadżetów – ale sam akt pakowania ich do koszyka ma nas nie obchodzić, jest bowiem indywidualny, a przez to pozbawiony znaczenia, nie wspominając o wymiarze moralnym. Markiewka pisze wprawdzie o budujących społeczeństwo i cywilizację niezwykle złożonych zbiorowych interakcjach w czasie i przestrzeni, które przenikają całe nasze życie do tego stopnia, że przestaliśmy je dostrzegać, ale wygląda na to, że interakcje te nie mają wstępu na teren sklepu. Zwracając uwagę na kwestię winy, w którą mieliby jakoby wpadać konsumenci chcący ratować świat, lecz nie będący w stanie sprostać własnym wysokim wymaganiom, stwierdza, że „zamiast pogrążania się w indywidualnym poczuciu winy – Dlaczego tyle jeździsz? Dlaczego kupujesz tak mało ekologicznych produktów? Dlaczego nie sadzisz drzew?” potrzebujemy pozytywnego zaangażowania zbiorowego w zmienianie świata na lepsze. Czy jednak decyzja o pozytywnym zaangażowaniu w działania zbiorowe nie bierze się m.in. z często trudnych odpowiedzi na takie właśnie niewygodne pytania? Oraz ze zrozumienia, że poczucie winy – także w sensie tego, co jesteśmy „winni” innym – jest ważnym komponentem poczucia (współ)odpowiedzialności? Wydawałoby się, że tak: w końcu sam Markiewka przywołuje definicję dobra wspólnego, na które miałyby się składać „podzielane przez nas wartości dotyczące tego, co jesteśmy sobie nawzajem winni jako obywatele zamieszkujący to samo społeczeństwo”. Ale sto stron później konstatuje, że potrzeba nam wiary w zbiorowe działania polityczne, a nie w indywidualną odpowiedzialność – jak gdyby zbiorowe działania polityczne były możliwe bez poczucia odpowiedzialności ze strony tworzących tę zbiorowość indywidualnych ludzi.

Piętrzą się pytania: Jak wygenerować działania zbiorowe, deprecjonując jednocześnie działania indywidualne, od których sumy i synergii działania zbiorowe zależą? Jak mamy być zaangażowanymi politycznie obywatelami, jeśli mamy owo zaangażowanie wyłączać w sobie przy każdej okazji, gdy wydajemy pieniądze? Jak obywatel, który uwierzy w niezależność i brak wymiaru moralnego swych wyborów konsumenckich, ma z pełnym zaangażowaniem oddać się walce o wartości, które często pozostają w sprzeczności z jego konsumencką tożsamością? Rozdzielając te obszary, Markiewka przeciwstawia je sobie, przygotowując grunt pod napięcia, które mogą podkopać lub wręcz rozsadzić całą jego – ogólnie przecież słuszną – wizję polityki.

Tymczasem bez naszych indywidualnych decyzji i działań się nie obędzie. Markiewka cytuje Jonathana Safrana Foera, autora książki Klimat to my. Ratowanie planety zaczyna się przy śniadaniu: „Zmiana społeczna, podobnie jak zmiana klimatu, jest skutkiem wielu reakcji łańcuchowych, które zachodzą jednocześnie. Obie zmiany są efektem sprzężenia zwrotnego i same do niego doprowadzają”. To jedyny cytat z Foera w całej książce i Markiewka wykorzystuje go, by podeprzeć swoje tezy o wartości działań zbiorowych. Nie informuje jednak czytelniczek i czytelników, że w Klimat to my Foer oręduje za praktycznym znaczeniem i moralnym wymiarem ni mniej, ni więcej, tylko właśnie indywidualnych wyborów konsumenckich (ze zmniejszeniem ilości mięsa w diecie na czele – stąd podtytuł), jako kluczowego składnika rzeczonych reakcji łańcuchowych: nasze indywidualne, jednostkowe wybory odbijają się szerokim echem w naszym otoczeniu, działania zbiorowe biorą się z działań indywidualnych, są przez nie inspirowane i katalizowane – oraz na odwrót. To więcej, niż ulica dwukierunkowa: to sprzężenie zwrotne, jak w tym zacytowanym przez Markiewkę fragmencie.

Przywołując przykłady na poparcie swojej tezy, Markiewka nie zawsze najlepiej je dobiera. W połowie książki przeciwstawia ekologiczne zakupy protestom przeciwko budowie gazociągu – i jednoznacznie opowiada się za tymi drugimi. Zostawiając już na boku fakt, że nie każdy i nie każda z nas może brać udział w tego rodzaju aktywizmie, czy tak trudno zaakceptować fakt, że blokowanie szkodliwych inwestycji nie stoi w sprzeczności z robieniem odpowiedzialnych zakupów? Przy tym całym nawoływaniu do działania może dziwić, że Markiewka aż tyle miejsca poświęca wyłuszczaniu tego, co nie działa. Gotów jestem się założyć, że większość czytelniczek i czytelników Zmienić świat raz jeszcze chciałaby jednak usłyszeć kilka praktycznych porad, jak może tu i teraz włączyć się w ową zmianę świata, choćby właśnie podczas codziennych zakupów, z braku zdatnych do blokowania rurociągów pod ręką. Nie zdziwiłbym się, gdyby większość z nich nie raz i nie dwa uniosła brwi, widząc, do jakiego stopnia Markiewka skupia się na tym, jak decyzje konsumenckie nie mogą „same” ocalić świata, zamiast pokazać, jak mogą być częścią pakietu działań nakierowanych na tego świata ocalenie, jak mogą się przyczyniać do całościowej zmiany, jak mogą wspierać zbiorowe inicjatywy – jak mogą być jednym z elementów układanki. Tak napisana książka byłaby skuteczniejszym podręcznikiem sprawczego działania dla ludzi dążących do lepszego świata, pomogłaby włączać się w wysiłki na różnych szczeblach, zarysowałaby kompleksowe podejście do problemów ekologicznych, społecznych, politycznych. Nawołując do działań zbiorowych przy jednoczesnym lekceważeniu całego spektrum wiodących do nich działań indywidualnych, Markiewka traci jedną za drugą (i za trzecią, i za czwartą…) szansę wzmocnienia i skonkretyzowania własnej – powtórzę, że ogólnie słusznej – wizji.

Zastanówmy się nad efektem rozdzielania roli obywatela (namawianego przez Markiewkę, by angażować się w działania zbiorowe, myśleć przyszłościowo, być decyzyjnym i sprawczym) od konsumenta (lekceważonego przezeń jako samotnego, pozbawionego sprawczości, odpowiedzialności, znaczenia) – zawartych obu w jednym ciele. Czy nie spowoduje to, że konsumpcja stanie się azylem, „bezpieczną przestrzenią”, miejscem, gdzie można odsapnąć od wymogów zaangażowanej obywatelskości? Jaki może być efekt takiego przedstawiania konsumpcji jako enklawy spokoju i wolności od myślenia o dobru publicznym? I jak to wpłynie na te działania obywatelskie, polityczne, aktywistyczne, których celem będzie ingerencja w ten azyl? Markiewka igra z ogniem, tworząc taką wydzieloną strefę egoistycznego komfortu. Tu naprawdę nie chodzi wyłącznie o tę konkretną kiełbasę czy zabawkę, którą dany konsument kupi lub nie (tak samo, jak w demokracji nie chodzi wyłącznie o pojedynczy oddany lub zmarnowany głos), w oderwaniu od wszystkich innych kiełbas i zabawek kupionych przez innych konsumentów. Indywidualne wybory (i te konsumenckie, i te demokratyczne) eskalują i rezonują na wiele sposobów. Spójrzmy na jeden z nich: efekt „Znam kogoś, kto…”, dzięki któremu kwestie, które mogłyby w innych okolicznościach zdawać się abstrakcyjne (cierpienie zwierząt hodowlanych, rabunkowa eksploatacja surowców), nabierają realności, jeśli w otoczeniu mamy kogoś, kto podejmuje na ich rzecz decyzje indywidualne. Siła znanego osobiście przypadku jest większa niż wykresów i statystyk.

Według Markiewki, polityki powinno być więcej – ale jednocześnie stwierdza, że to „obywatele, a nie konsumenci są współczesnymi bohaterami, którzy mogą uratować nasz świat. Ich polem działania jest zaś polityka, nie rynek”. A zatem z jednej strony mamy walczyć z systemem jako obywatele, z drugiej zaś korzystać na nim jako konsumenci. Kwestionując sens przywdziewania konsumenckiego stroju i ruszania „na podbój sklepów” w roli bohaterów demokracji konsumenckiej, Markiewka jednocześnie de facto wymaga, by ludzie chodzący wszędzie w obywatelskich szatach, po przejściu przez drzwi supermarketu przebierali się w takie konsumenckie kostiumy, jakie uszyje im wielki biznes, i tańczyli, jak im marketing zagra – tracąc w ten sposób szansę wywierania urealniającego wpływu na otoczenie. Bardzo chciałbym wiedzieć, ilu przedstawicieli wielkiego biznesu – jeśli przeczytają książkę Markiewki – przyklaśnie takiej dychotomii obywatel-konsument.

Niejako mimochodem Markiewka wspomina o dostępie do lepszej opieki zdrowotnej jako swego rodzaju rekompensacie za „pewne wyrzeczenia, na przykład obniżenie konsumpcji niektórych produktów, jak mięso”. To tylko pokazuje, jak bardzo nie warto udawać, że zaangażowanie polityczne nie obejmuje naszych indywidualnych zachowań konsumenckich. Polepszenie opieki zdrowotnej i inne „rekompensaty” to świetny pomysł, ale już dziś każdy i każda z nas może zacząć przygotowywać grunt pod konieczne zmiany poprzez oswajanie ludzi w naszym bezpośrednim otoczeniu z bardziej odpowiedzialnymi zachowaniami konsumenckimi i mniej eksploatacjonistycznymi stylami życia. Kilka prostych pytań: Czy włączenie aspektu konsumpcyjnego w nasze działania obywatelskie wzmocni te działania, czy przeciwnie? Czy na zbiorowość należy patrzeć jak na anonimową masę, czy też jak na zespół złożony z ludzi o konkretnych imionach i twarzach, których indywidualne decyzje wzajemnie katalizują się i kumulują? Czy nieuwzględnianie wagi i znaczenia tychże indywidualnych decyzji utrudni czy ułatwi społeczeństwu zaakceptowanie zmian, kiedy ich konieczność będzie coraz mocniej akcentowana w debacie? Czy osoba, której się powie, że jej podstawowa codzienna działalność w postaci zakupów nie ma znaczenia, jest bardziej czy mniej skłonna zwracać uwagę na kwestie ekologiczne ze świadomością, że to nie coś odległego w czasie i przestrzeni, lecz coś, co i ją bezpośrednio dotyczy, i w co warto angażować się obywatelsko? Ilu ludzi, przekonywanych przez wyrachowany i amoralny biznes z jednej strony, a przez powodowanych dobrymi intencjami intelektualistów z drugiej, o tym, że ich indywidualne decyzje są niezależne od niczego, oburzy się i stanie okoniem, kiedy konieczne a trudne decyzje przekładające się na konsumpcję zostaną wprowadzone odgórnie? Ile będziemy słyszeć skarg w rodzaju “Ale jak to, przecież była mowa, że moje indywidualne wybory nie mają znaczenia!”? Bo tak na zdrowy rozum: skoro sam planety swoimi decyzjami nie ocalimy, bo o wszystkim zdecyduje zbiorowość, to po co się spinać, może lepiej poczekać, zdać się na innych – i skoro wartości wynikające z troski o społeczeństwo i środowisko nie są absolutne, lecz wolno z nich bez mrugnięcia okiem rezygnować podczas zakupów, to dlaczego ograniczać się do czynienia wyjątkiem wyłącznie tychże zakupów? Markiewka przestrzega przed błędami poznawczymi, wypaczającymi nasze postrzeganie rzeczywistości i utrudniającymi działanie, ale sam ryzykuje uruchomienie mechanizmów racjonalizowania postawy obywatelskości à la carte, która może doprowadzić do podmycia całego projektu.

Na domiar złego, efekt „Znam kogoś, kto…” ma też lustrzane odbicie: „Znam takiego jednego niby ekologa, który ma gębę pełną frazesów, ale jak widzę go w sklepie, to kupuje wszystko to, co według niego niszczy środowisko”. Rozwiązaniem według Markiewki byłaby zapewne w tym miejscu podparta statystykami przemowa na temat tego, jak to liczy się tylko system, a pojedyncza decyzja owego „ekologa” nie ma znaczenia, i tak dalej, i tym podobnie. Ale kogo to przekona i jak się przełoży na decyzje, rozmowy, działalność? Tu dochodzimy do kwestii hipokryzji, obłudy, dwulicowości. Kto angażuje się w jakiekolwiek działania proklimatyczne czy proekologiczne, ten staje się celem inspekcji ze strony tych, którzy w żadne podobne działania nie chcą się angażować (mniejsza o powody – to temat na inny tekst). Zaglądanie w talerz, rozliczanie z podróżowania, wytykanie nabytków, to chleb powszedni tych z nas, którzy próbują w tym sformatowanym pod niszczenie świata systemie podejmować odpowiedzialne decyzje. Życie jest skomplikowane, jesteśmy wszyscy w ten czy inny sposób uwikłani w destrukcję wpisaną w logikę eksploatacjonistycznego systemu, miewamy słabsze dni, brakuje nam czasu i pieniędzy, jesteśmy tylko ludźmi. Takie są fakty i czynienie komukolwiek zaangażowanemu po „zielonej” stronie zarzutów z niedostatku ekologicznej „czystości” więcej mówi o zarzucających, niż o tych, którym ów niedostatek się zarzuca. Ale to nie znaczy, że zaangażowani mogą wzruszyć ramionami i powiedzieć, że w takim razie nic nie ma znaczenia i mogą olać całą sprawę. Zajeżdżanie na protest przeciwko ropociągowi w dieselowym SUV-ie czy pikietowanie pod gwałcącą prawa zwierząt fermą kurczaków tylko po to, by po pikiecie pójść sobie do KFC pałaszować kawałki ciała takich samych (może wręcz tych samych) kurczaków – to zła polityka. Oczywiście można w konfrontacji z wytykającymi hipokryzję oponentami mieć na podorędziu całą przywołaną wyżej tyradę o tym, jak to nasze indywidualne wybory się nie liczą i dlatego w takim dojeżdżaniu czy pałaszowaniu nie ma nic złego, ale sprawie to bynajmniej nie pomaga. Po co dawać oponentom więcej amunicji, niż już mają? A to właśnie proponuje Markiewka, udzielając zaangażowanym obywatelom carte blanche na przedzierzgnięcie się w bezrefleksyjnych konsumentów, gdy tylko zamkną się za nimi przesuwne drzwi supermarketu.

Normalizowanie ekologicznej hipokryzji i obywatelskiej obojętności w zakresie indywidualnej konsumpcji to jednak więcej, niż tylko zła polityka – to także wątpliwa etyka. Wielu zagonionych ludzi naprawdę nie jest w stanie do wszystkich wyzwań, z jakimi w codziennym życiu się borykają, dorzucić jeszcze spraw klimatycznych i ekologicznych. Zasługują oni na dyspensę (oraz na poprawę sytuacji życiowej, tak, aby mogli znaleźć czas i siły na poświęcenie tym sprawom uwagi), podobnie jak ci, którym uwikłania społeczne, rodzinne, zawodowe rzucają innego rodzaju kłody pod nogi. Ale rozszerzanie owej dyspensy na wszystkich dewaluuje ją i roztacza wokół niej nieprzyjemny zapaszek. Korzystają bowiem z takiego rozszerzenia i ci lepiej sytuowani, którzy z przekonania o katastrofie nadchodzącej za sprawą przewin plebsu wyciągają wniosek, że im już wszystko wolno, jak i ci bardziej uprzywilejowani, którzy swoje destrukcyjne postępowanie w jednych obszarach życia uzasadniają konstruktywnym działaniem gdzie indziej. Wszyscy oni mają wybór – ale zasłaniają się tymi, którzy wyboru nie mają. Najgorsze jednak, że czynią z tego cnotę.

We wnikliwym tekście na łamach „Krytyki Politycznej” Darek Gzyra rozważa sposób, w jaki przeciwstawianie się tezom o samostanowieniu i niezależności jednostki może w skrajnej postaci prowadzić do całkowitego zdjęcia odpowiedzialności z niej i jej otoczenia. „Tak, to prawda, że samodzielny, stanowiący sam o sobie, samorządny, jednorodny i konsekwentny podmiot nie istnieje. Taki człowiek to złuda. Jednak to właśnie takie cechy, jak współstanowienie w relacjach, porowatość granic, powszechna współzależność, potencjalna zmienność nadają ludziom głęboki wymiar moralny. Rodzą współodpowiedzialność. A co, jeśli pomyśleć, że ten rodzaj osobistej, podmiotowej odpowiedzialności – niepełnej, bo dzielonej z innymi – jest w rezultacie większy niż odpowiedzialność dająca się całkowicie przyporządkować zatomizowanej jednostce?” pyta Gzyra i stwierdza: „Jesteś odpowiedzialny nie tylko za siebie, ale i za innych. Odpowiedzialna za to, co sama myślisz i robisz i co myślą i robią inni. Twoja wina pociąga za sobą winę innych. Etyczne sprawstwo twoich dobrych wyborów, nawet w sklepie spożywczym, zostawia ślady postępu we wspólnocie i przekształca ją.” Tymczasem internalizacja półprawd o dychotomii jednostka-system przynosi eskapistyczną ulgę – winni są zawsze jacyś „oni” – i skłania, by zająć się swoimi sprawami, decyzje zostawiając silniejszym graczom. Takie sprytne „lewe alibi”, jak ujmuje to Gzyra, utrudnia tworzenie sprawczej wspólnoty zbudowanej na „nieuchronnej odpowiedzialności i zbiorowej sile”, a przez to zdolnej do przeciwstawienia się systemowi. Ceną za moralne ulżenie ciemiężonej jednostce jest potwierdzenie i podtrzymanie tego uciemiężenia.

Osobiście doskonale rozumiem niechęć i frustrację Markiewki wobec przerzucania całej odpowiedzialności na zwykłego człowieka, wobec cwaniactwa biznesu, który chce się wybielić, wobec krótkowzroczności decydentów, którzy próbują zrzucić z siebie odpowiedzialność. Warto jednak wznieść się ponad te rozrachunki i poszukać punktów synergii między rolą konsumenta i obywatela, pokonując przy tym system jego własną bronią. Polemizując w OKO.press z opiniami przedstawiającymi ideę tzw. śladu węglowego jako ekościemę przemysłu paliwowego, Michał Czepkiewicz pokazuje, jak badacze przechwycili ten trik marketingowy koncernu naftowego i wykorzystali go dla wspólnego dobra. Zmiany systemowe i polityki klimatyczne są niezbędne, pisze Czepkiewicz, ale ich wprowadzenie „wymaga powszechnego przekonania, że są one potrzebne. Podstawą dla tego przekonania może być refleksja, że żyjemy ponad stan, a planeta nie udźwignie naszego sposobu życia. Refleksję taką może wywołać obliczenie swojego śladu węglowego i zauważenie, że jest on dwu- czy czterokrotnie zbyt wysoki byśmy mogli chronić klimat przed ociepleniem i destabilizacją”. Zamiast odrzucać w całości tezę o indywidualnych wyborach konsumenckich jako wystarczających do zbawienia planety, lepiej w podobny sposób ją przechwycić i uczynić z tychże wyborów element zaangażowanej obywatelskości. Inaczej pozbywamy się jednego z narzędzi wspomożenia koniecznych zmian.

Markiewka podkreśla, że wiele rzeczy, które wydają nam się dziś oczywiste, jak na przykład prawa wyborcze kobiet czy opieka społeczna, nie wzięły się z samego postępu historii czy decyzji ekspertów i polityków: za takimi uproszczonymi narracjami kryje się wieloletnia niewdzięczna praca ruchów społecznych czy związków zawodowych. Ale z kolei za tą głębszą prawdę o pochodzeniu kształtu naszego świata kryje się jeszcze jedna głębsza prawda: ta o każdej indywidualnej kobiecie czy każdym indywidualnym mężczyźnie, przecierających rankiem zaspane oczy i podejmujących osobistą decyzję o tym, co zrobić z dniem, czy warto, po co, dla kogo, i tak dalej. Pisząc o pewnej ekologicznej inicjatywie w Indiach, Markiewka konstatuje, że „Jeśli ten plan ma jakąkolwiek szansę się powieść, to tylko dlatego, że opiera się na skoordynowanym i zbiorowym wysiłku, a nie indywidualnych decyzjach pojedynczych rodzin.” No dobra – ale czy to nie pojedyncze rodziny podejmują decyzje o włączeniu się w owo koordynowanie, w zbiorowy wysiłek? I kiedy już wygenerują odpowiednią masę krytyczną, czy nie przekonuje ona kolejnych pojedynczych rodzin, że warto podjąć osobistą decyzję włączenia się w zbiorowość, co z kolei zwiększa jeszcze ową masę, i tak dalej? Temu kluczowemu sprzężeniu zwrotnemu książka nie oddaje sprawiedliwości.

Markiewka niepotrzebnie angażuje się też w firmowanie kampanii obalania chochoła, jakim jest tzw. „ekologiczna asceza”, jak gdyby coś takiego w ogóle istniało jako wpływowy i niebezpieczny nurt w debacie. Tymczasem to ludzie wrodzy koniecznym acz niełatwym zmianom proklimatycznym często karykaturyzują jako ascezę wszelkie wysiłki na rzecz zmiany kulturowej potrzebnej do uniknięcia katastrofy klimatycznej. Markiewka, który przecież chce zmiany kulturowej właśnie, tylko żyruje w ten sposób wrogą swojemu własnemu projektowi ściemę i sztuczkę.

Nie zliczę, ile razy w książce pojawia się aktywne „my” w różnych formach („musimy”, „możemy”, „powinniśmy”). Ma ono – zakładam – wytwarzać poczucie, że jesteśmy w tym wszyscy razem. Ale tak, jak stosuje je Markiewka, owo „my” jest niewystarczające, a przy tym niebezpieczne. Nie oznacza to, że jest samo w sobie niesłuszne. Przeciwnie: jest głęboką prawdą o człowieku, nie tylko z powodów politycznych – jako zbiorowość, na różnych szczeblach, od związku lokatorów bloku czy kamienicy po elektorat całego demokratycznego kraju, wywieramy presję – ale także z powodów zwyczajnie gatunkowych, jesteśmy bowiem przecież, pomimo wszelkich różnic, co do jednej i jednego przedstawicielami Homo sapiens, którzy rodzą się, żyją i umierają.  Kategoria „my” potrafi być przepotężna, gdy została już wcielona, to znaczy, gdy zaistniała zbiorowość świadoma swojej zbiorowości. Wtedy „my” jest na miejscu i motywuje do zwiększonych wysiłków wspólnych. Ale „my” odłączone od „ty” oraz „ja” staje się czymś niepochwytnym i paradoksalnie zewnętrznym, demobilizującym, usypiającym. No bo skoro „my” już coś robimy, to „ja” oczywiście „nam” przyklasnę i chętnie dodam coś od siebie, gdy tylko uporam się ze swoim tym czy owym. Od pierwszej do ostatniej strony swojej książki Markiewka zaprzepaszcza kolejne szanse na połączenie „my” z „ty” i „ja”, chociaż pro-klimatyczna i pro-polityczna zbiorowość obywatelska kryjąca się pod owym „my” jeszcze nie jest zbudowana lub samoświadoma. Zmienić świat raz jeszcze dopiero aspiruje do jej zbudowania i uświadomienia, ale chce od razu przeskoczyć do „my”, bez uaktywnienia „ja” i „ty”. Czytelnik/czytelniczka nie usłyszy od Markiewki bezpośredniego, osobistego apelu „dołącz”, „działaj”, „zaangażuj się”, na które – świadomie lub nie – czeka.

Wszystkich tych zawikłań, zamotań i zaprzepaszczonych szans można by uniknąć, gdyby Markiewka powiedział po prostu, że w walce o klimat jest miejsce także na działania indywidualne, konsumenckie i każde inne, jako część bycia obywatelem, i że – choć oczywiście same w sobie nie są wystarczające – mogą one wspierać i stymulować działania zbiorowe. Albo, że dostosowując w miarę możności własne wybory konsumenckie do swoich przekonań i wartości, dodajemy kolejny fragment do wieloelementowej układanki. Że należy demaskować próby przerzucenia całej odpowiedzialności na indywidualnych konsumentów, ale warto też pamiętać, że to od naszej, indywidualnej odpowiedzialności zaczyna się odpowiedzialność zbiorowa i walka o lepsze jutro. Że pojedyncze decyzje układają się w złożony wzór. Że warto je rozumieć jako część szerszego pakietu działań. Dałoby się to wyłuszczyć na kilku inspirujących stronach, zamiast spędzać cały długi rozdział i wiele rozsianych po całej książce wzmianek na podważaniu sensu codziennych osobistych działań, w które wielu z nas mogłoby zacząć się angażować już tu i teraz, synergicznie wzmacniając w ten sposób swoje zaangażowanie w obywatelskość.

Gdyby ktoś nie miał czasu czytać całej książki, to najważniejszą jej częścią jest zakończenie pt. „Nieuchronna zmiana”. Markiewka wie doskonale, że ludzie mogą nie chcieć zmiany. Że mogą się jej bać. Żyjemy w systemie, który większości z nas na jakimś poziomie nie zadowala (choćby kulturowe narracje wmawiały nam inaczej), ale niepewność związana z samą istotą procesu zmiany sprawia, że trzymamy się kurczowo tego, co jest, a co daje nam pewną (pozorną) stabilność. Stąd też defetystyczne głosy, że zmian wprowadzić się nie da, że nie warto nawet próbować. A jednak Markiewka przypomina, że przecież ogromne zmiany polityczne, kulturowe, społeczne nie tylko dokonywały się w dziejach wielokrotnie, czego rezultatem jest dzisiejsza postać świata, ale także, że nastąpią po raz kolejny czy tego chcemy czy nie, bo prędzej czy później wymusi je katastrofa klimatyczna. Rzecz w tym, że zmiany wymuszone przez geoekosystem będą nieporównywalnie straszniejsze niż te, do których wciąż jeszcze możemy skłonić się sami jako ludzkość i którymi możemy pokierować tak, aby zminimalizować ich koszta i zmaksymalizować korzyści. Markiewka wskazuje na spadek pozycji „jawnych negacjonistów klimatycznych”, których coraz częściej zastępują rozmaici piewcy „niepodejmowania drastycznych kroków”, zatroskani o zachowanie dotychczasowego modelu gospodarczego i zablokowanie głębokiej zmiany politycznej (których ja nazywam negacjonistami lite). Za te zaniedbania zapłacą jednak najsłabsi, których w miarę postępowania katastrofy klimatycznej będzie coraz więcej, także w społeczeństwach zachodnich. „Wtedy zapewne wszyscy staną się alarmistami”, zauważa Markiewka, „ale na zatrzymanie katastrofy może być za późno”. Tracąc czas na debatowanie skali zagrożenia, możemy stracić ostatnią szansę na tak potrzebną zmianę polityczną i uniknięcie dzięki niej najczarniejszych scenariuszy.

Ale nawet w tym zakończeniu, tak dobrym, tak mocnym, brakuje jednego zdania z bezpośrednim zwróceniem się do pojedynczego człowieka: Czytelniczko, Czytelniku, dołącz, bo to od Ciebie (jako jednej z cegiełek współbudujących gmach kultury, jako jednej z nitek współplotących sieć społecznych powiązań) i od Twojej indywidualnej decyzji zależy, czy dojdzie do wytworzenia odpowiedniej masy krytycznej mogącej zapoczątkować reakcję łańcuchową wiodącą do koniecznej zmiany. Czytając „Nieuchronną zmianę” z niedowierzaniem i rosnącą frustracją patrzyłem, jak Markiewka traci ostatnią szansę, by nakreślić związek między zbiorowością, która ma sprawczość, a składającymi się na ową zbiorowość jednostkami. Jak nie wykorzystuje potencjału indywidualnych – tylko pozornie nic nie znaczących – decyzji do wytworzenia sprawczej społeczności. Jak jego Zmienić świat raz jeszcze nie spaja „Zmień” i „Zmieńmy” w inspirującą i motywującą całość.

I co masz zrobić z taką książką, z jednej strony fundamentalnie potężną, z drugiej na fundamentalnym poziomie zwichniętą? Tylko – i aż – rzecz następującą: pouzupełniaj luki i nanieś poprawki zgodnie z jej ogólnym przesłaniem, wyzwalając w ten sposób cały jej potencjał, a potem weź się do roboty. Będzie Ci łatwiej, jeśli uświadomisz sobie, że liczy się wszystko – że wszystko się sumuje i mnoży – i że każda oraz każdy z nas ma rolę do odegrania. W świecie wszechprzenikających powiązań rób swoje, jednocześnie łącząc się z tymi, którzy też swoje robią. Im jest nas więcej, tym głośniej rozbrzmiewa Twój i mój głos. Wielokrotnie już zmienialiśmy świat – możesz zmienić go raz jeszcze.

 

Tomasz S. Markiewka. Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat. Czarna Owca 2021.

__________

Książka Dawida Juraszka Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowiekajest do nabycia w SKLEPIE LIBERTÉ! oraz księgarniach internetowych.

 


Autor zdjęcia: Markus Spiske 

 

„Ludzie w demokracji nie chcą myśleć o śmierci” – Adam Zagajewski w rozmowie z Jarosławem Gugałą :)

Jarosław Gugała: Tematem naszej rozmowy będą wolność i prawda – dwie niezwykłe wartości i kategorie, które są nam niezbędne, ale zarazem trudne do utrzymania. Kiedy przygotowywałem się do tej rozmowy, pierwszą informacją, na jaką trafiłem, był fakt, że urodził się Pan we Lwowie. Bardzo mnie to ucieszyło, ponieważ moja rodzina, od strony mamy, również pochodzi ze Lwowa. Potem znalazłem wiersz, w którym wspomina Pan o swoim dziadku, Karolu – i wzruszyłem się jeszcze bardziej, ponieważ mój dziadek, Stanisław, także był nauczycielem i – podobnie jak Pana dziadek – musiał ze Lwowa uciekać. Dlatego właśnie od Lwowa chciałbym zacząć. Znalazłem wiersz, w którym napisał Pan do swoich rodziców: „Lwów jest wszędzie”. Czy każdy z nas musi dźwigać te „święte miejsca”, które oglądamy na co dzień albo nosimy głęboko w sobie? A może jesteśmy w stanie jakoś się ich pozbyć? Skupić się na nowych miejscach i nie dźwigać więcej tego nieszczęsnego Lwowa? Czy też jest to po prostu nie możliwe?

Adam Zagajewski: Myślę, że posiadanie takiego „tajnego miejsca” w pamięci i wyobraźni jest swego rodzaju przywilejem. W gruncie rzeczy współczuję ludziom, którzy albo całe życie spędzają tam, gdzie się urodzili, albo gdzieś niedaleko. Sam moment wyjazdu – którego oczywiście nie pamiętam, bo byłem niemowlęciem – był dla rodziny, a potencjalnie również dla mnie, tragedią. Jednakże w przyszłości fakt, że jest jakieś tajemnicze miejsce, którego się nie zna, ale które jest podstawą egzystencji, to prawdziwy prezent od losu. Oczywiście nie mówimy tu o płaszczyźnie politycznej, nigdy nie kusiło mnie, aby domagać się ponownego przesunięcia granic. Mowa raczej o kwestiach prywatnych, związanych z wyobraźnią, pamięcią. I w tym sensie nie jest to dojmujące, a wręcz przeciwnie.

Jarosław Gugała: Czy mógłby Pan przypomnieć ten wiersz, który jak ustaliliśmy ma dwa tytuły (w internetowej wersji nazywa się „Lektorat”, w tomikowej – „Zasuwka”)?

 Adam Zagajewski:

Mój dziadek prowadził lektorat z niemieckiego
na lwowskim uniwersytecie – o ósmej rano.
Wielu studentów spóźniało się.
Dziadek Karol, zwolennik dyscypliny,
przykręcił do futryny drzwi zasuwkę
i minutę po ósmej sala była hermetycznie zamknięta

A oni spali, spali długo, szczęśliwie,
nie wiedząc że to miasto przestanie istnieć
razem z zasuwką, że wszystko się skończy,
że będą wywózki i egzekucje, i płacz,
i że ta zasuwka stanie się kiedyś
idyllicznym wspomnieniem,
broszką z Herculanum,
skarbem.

Jarosław Gugała: Mieszkał Pan w życiu w wielu miejscach. Dane było Panu poznać również smak emigracji. Czy polski poeta może mieszkać za granicą?

Adam Zagajewski: Nawet powinien! Jak wiemy, najwięksi polscy poeci, czyli Mickiewicz, Słowacki, Norwid i Miłosz mieszkali i tworzyli na emigracji. Miłosz jako jedyny powrócił. Emigracja dla polskiego pisarza jest wielkim wyzwaniem, jest trudna, ale jednocześnie bardzo korzystna. Odrywa go od nieciekawej codzienności, którą my, mieszkający na miejscu, musimy żmudnie przeżywać, i pozwala na oderwanie perspektywy – niekiedy ta perspektywa staje się bardziej filozoficzna, innym razem metafizyczna. Choć nasi pierwsi poeci jednocześnie dużo pisali o Polsce, nie zapominali o niej.

Jarosław Gugała: Herbert napisał: „Rów w którym płynie mętna rzeka / nazywam Wisłą. Ciężko wyznać: / na taką miłość nas skazali / taką przebodli nas ojczyzną”, wyraźnie skarżąc się. Co jest prawdziwą ojczyzną poety? Język? To właśnie on jest miejscem, w którym spotykają się wszyscy poeci? A może mieszkając za granicą i tworząc w taki sposób, w jaki Pan tworzy, był Pan w stanie zminimalizować problem wielojęzyczności, przechodzenia z języka w język? Jestem filologiem z zawodu i wyobrażam sobie, że gdybym chciał tłumaczyć Pana wiersze, to wydają się one proste do przełożenia na inny język. Nie ma w nich takich środków, słów, które byłyby bardzo trudne do odtworzenia, które byłyby neologizmami, wytworem wyłącznie Pana języka i wyobraźni. Odnajduję w tych wierszach klasyczny spokój, przywiązanie do prostoty, wyrazistości, języka – a przez to również możliwy do przekazania w innych językach. Jest Pan zatem boleśnie przywiązany do polszczyzny czy też język w przypadku poezji, jaką Pan pisze, jest językiem, który może być bardziej uniwersalny?

 Adam Zagajewski: Jestem oczywiście przywiązany do polszczyzny, ale nie boleśnie, a radośnie – lubię ten język. Zdarzyło mi się pisać prozę, eseje po angielsku i niemiecku, więc teoretycznie mógłbym próbować, ale jeśli chodzi o wiersze – kompletnie mnie to nie kusi, choć powstały dwa, może trzy w języku angielskim. Neologizmy są rzadkością w głównym nurcie polskiej poezji. Lubię tego rodzaju prostotę języka, za którą stoi komplikacja wyobraźni; prosty język ma odsyłać do nieprostych tematów, metafor i wyobrażeń.

Jarosław Gugała: W 1968 roku, kiedy powstała grupa poetycka „Teraz”, której powstanie miało oczywiście związek z marcowymi wydarzeniami tegoż roku. Postulowaliście panowie odkłamanie języka, przywrócenie wiarygodności, autentyczności, zakorzenienie w życiu – także w życiu codziennym – bo uważaliście, że tylko taki język jest w stanie mieć wpływ na rzeczywistość. Co wami motywowało w 1968 roku? Obowiązująca w tamtym czasie nowomowa komunistyczna?

Adam Zagajewski: Główną motywacją było silne poczucie, że żyjemy w kraju, w którym nie ma wolności, w którym rządzi kłamstwo. Nazwanie tego nowomową było krokiem drugim, krokiem pierwszym, zasadniczym – był bunt przeciwko powszechnemu zniewoleniu, kłamstwu. Jedną z nielicznych wysepek wolnego języka był „Tygodnik Powszechny”, ale główny archipelag języka polskiego był fałszywy, a marzec, który wciąż bardzo dobrze pamiętam, dodatkowo to zdramatyzował – był soczewką, w której skupiły się podstawowe cechy tego zniewolenia: pobicia studentów, kwestia „Dziadów” Mickiewicza… dokonała się eksplozja zakłamania i ataków.

Jarosław Gugała: Marzec 1968 roku przypomina mi to, co obserwujemy w Polsce w tej chwili, a zatem ogromne zaangażowanie młodych ludzi, którzy wcześniej milczeli, a dziś domagają się prawdy, kwestionują zastygłe, fałszywe rozpoznania rzeczywistości i pragną czegoś nowego. To ewidentny bunt wobec zastałej rzeczywistości. Podobnie jak to było 1968 roku we Francji, choć u nas ten posmak próby wypowiedzenia słów, które doprowadzą nas do lepszego świata również się uwyraźnił. Jak Pan to ocenia? Czy można szukać podobieństw między tym, co dzieje się w ostatnim czasie na ulicach polskich miast a tym, co działo się w marcu 1968 roku?

Adam Zagajewski: To bardzo rozległy temat. Ograniczmy się jednak do marcowych wydarzeń w Polsce, bo były one nieco inne. Bardzo sympatyzuję z obecnymi demonstracjami, cieszę się, że młode pokolenie zechciało coś powiedzieć i nie przeszkadza mi, że są to wulgaryzmy. Wtedy było to jednak co innego, ponieważ manifestacje studenckie były tak niesłychanym podważeniem całej istoty systemu komunistycznego, że zatrzęsły całym państwem. Była to gigantyczna rewolta. Te urocze manifestacje, podczas których tańczono poloneza i inne tańce były pełne uroku, ale dziś mamy już nowe tematy. Żyjemy w kraju głęboko zranionym przez PiS, ale pozostającym w demokratycznej ramie, dlatego wciąż nasuwają się nowe problemy i kwestie. Manifestacje na pewno jeszcze powrócą, ale nie powodują już wstrząsu, który poważnie zakołysałby całym statkiem państwa, ponieważ dziś są one w pewnym sensie dozwolone, podczas gdy w komunizmie były skandaliczne. Trzy dni temu patrioci-bandyci podpalali Warszawę, mówiliśmy o tym dwa dni i pojawiły się kolejne tematy. Waga tych wydarzeń jest więc nieporównywalna.

Jarosław Gugała: Czy nie ma zatem szansy, aby dzisiejsze protesty stały się pokoleniowym doświadczeniem dla wielu ludzi? 

Adam Zagajewski: Są takie szanse, wszystko zależy od tych młodych ludzi – muszą być konsekwentni, nie mogą jedynie zadowolić się oglądaniem filmów wideo dokumentujących to, co już zrobili. Żeby ich działania naprawdę wywarły głęboki wpływ – muszą być długofalowe.

Jarosław Gugała: Wygląda na to, że jest to przebudzenie nowego pokolenia – dotychczas mało obecnego w polskim życiu społecznym i politycznym; pokolenia, które jest bardzo specyficzne. Sądzi Pan, że jest to pokolenie, które na nowo zacznie również czytać poezję?

 Adam Zagajewski: Tego nie wiem – to już pytanie za milion…

Jarosław Gugała: No właśnie, ale uważa Pan, że jest szansa, że młodzi sięgną po te wiersze, że się nad nimi pochylą? Będą szukali w nich prawdy i wolności?

Adam Zagajewski: Trudno mi powiedzieć to wprost, ale nie sądzę. Prawda jest dla mnie wartością bardzo ważną i centralną, ale młodzi nie mogą polegać na starszych panach i starszych paniach. Sami muszą pisać, czytać, myśleć i stworzyć sobie własną kulturę pokoleniową. Kiedy ma się tyle lat co ja, szuka się innych rzeczy, poezja otwiera się wówczas nie tylko na życie obywatelskie, ale na odwieczne pytania, które również bardzo lubię. Myślę, że to pewna prawidłowość w życiu poetów, którzy zaczynają od silnej reakcji quasi-politycznej, a później idą w stronę prywatną, religijną, polityczną. Bo życie jest bardzo ciekawe, ma wiele wymiarów – nie tylko obywatelski, choć oczywiście ten jest podstawowy.

Jarosław Gugała: Czy pozwoli Pan, że tym razem ja przeczytam Pański wiersz?

 Adam Zagajewski: Bardzo proszę.

Jarosław Gugała:

Sklepy mięsne

Afry­ka­nin a nie Mu­rzyn
nie sły­szy się już dziś o Mu­rzy­nach
któ­rzy zgi­nę­li w ko­pal­ni wę­gla
to ro­bot­ni­cy afry­kań­scy ze zmiaż­dżo­ny­mi
czasz­ka­mi spo­czę­li pod zwa­ła­mi mó­zgu
nie sły­szy się już dziś o rzeź­ni­ku
sta­rym ry­ce­rzu krwi
skle­py mię­sne oto mu­zea no­wej wraż­li­wo­ści
urzęd­nik a nie kat
nie sły­szy się już dziś o hyc­lu
któ­re­go nie­na­wi­dzi­ły dzie­ci
W dwu­dzie­stym wie­ku pod rzą­da­mi no­wej wła­dzy ro­zu­mu
pew­ne rze­czy już się nie zda­rza­ją
krew na uli­cy na ma­skach sa­mo­cho­dów
i na sa­mo­cho­dach bez ma­ski
czło­wiek bia­ły z prze­ra­że­nia
Eu­ro­pej­czyk oko w oko ze śmier­cią
nie sły­szy się już dziś o śmier­ci
zgon a nie śmierć
to jest wła­ści­we sło­wo
Wy­ma­wiam je i na­gle spo­strze­gam
że moje usta wy­ście­lo­no tek­tu­rą
któ­rą daw­niej na­zy­wa­no mil­cze­niem

Piękny wiersz o degradacji, oderwaniu języka od kategorii, o których staramy się rozmawiać: od wolności, od prawdy; o tym, jak łatwo można doprowadzić do sytuacji, w której język staje się bezsilny i nie potrafi wypowiedzieć tego, co widzimy, ale staje się maską albo beznamiętnym urzędniczym raportem, tworzonym w ten sposób, żeby zadośćuczynić statystykom, ale nie wywoływać żadnych emocji. Czy to, co dzieje się dzisiaj, przy ogromie środków przekazu i źródeł, z których płyną do nas teksty, dźwięki, a także wiersze – czy to wszystko nie niesie za sobą zagrożenia, które opisał pan w wierszu? Że wszystko będzie zabite swego rodzaju tekturą, uniemożliwiającą nam powiedzenie prawdy, która w nas tkwi i którą chcemy uzewnętrznić.

Adam Zagajewski: Słowa takie jak „śmierć” i „umieranie” we wszystkich językach, które odrobinę znam są zastępowane pseudonimami, bo ludzie w demokracji nie chcą myśleć o śmierci. To nie sprawa polityczna, to człowiek nowoczesny, żyjący w wygodnym, konsumpcyjnym społeczeństwie odrzuca pewne sprawy ostateczne i posługuje się językiem, w którym one nie występują. Nota bene, może tutaj pomóc poezja, bo ona nie może odwrócić się od tego, co ostateczne. Druga kwestia wiąże się z tym, że w naszym konkretnym przypadku w Polsce pojawia się nowy rodzaj zakłamania. Na przykład słowo „praworządność”. Okazuje się, że kiedy Unia Europejska chce badać praworządność, to nasz rząd nie wyraża na to zgody. Wydawałoby się przecież, że praworządność jest czymś pozytywnym, sympatycznym. Ale słowo to zmieniło znaczenie. Praworządności nie definiuje już profesor Zoll, ale wiceministrowie sprawiedliwości, którzy utożsamiają ją z nową sytuacją, w której sędziowie tracą swoją niezawisłość, a prokuratorzy już dawno ją stracili. Pojawiają się zatem dwa wymiary: polityczny i filozoficzny.

Jarosław Gugała: A także komercyjny, ponieważ mówi Pan o tym, że w demokracji unikamy słów dotykających kwestii ostatecznych, a może wynika to po prostu z faktu, że chcemy konsumować, a nie kaleczyć się słowami, samoudręczać się; chcemy żyć wygodnie, przy nieustannie włączonych odbiornikach, z których docierają do nas dźwięki, i słuchamy ich po to tylko, aby nie zetknąć się z prawdą, która zawarta jest w ciszy. A czy poeta może bać się ciszy?

Adam Zagajewski: Są różne rodzaje ciszy. Jest taka cisza, w której coś się przygotowuje, która nie jest pusta. Ale myślę, że każdy poeta zna też niedobrą ciszę, kiedy nic nie przychodzi do głowy; kiedy żyzna wyobraźnia czy, jak mawiają niektórzy, życie wewnętrzne, w sposób niedobry ucicha.

Jarosław Gugała: Miewał Pan takie doświadczenia?

 Adam Zagajewski: Oczywiście, znam je bardzo dobrze. Być poetą to, jak słusznie zauważył Norwid, „bywać”, a nie „być”. Są okresy wzmożonej wyobraźni, po których przychodzą gorsze momenty, a nawet ich serie. I trzeba nauczyć się z tym żyć.

Wracając do tego, co mówił Pan o komercjalizacji – to prawda. Żyjemy w świecie post-religijnym. Polacy co prawda chodzą do kościoła, ale robią to jak automaty, które raz w tygodniu muszą postawić stopę w kościele, ale nie jest to akt religijny, a czysto konformistyczny. Żeby jednak w ogóle myśleć o śmierci – o której nie lubię myśleć, nie uważam, że jest ona ciekawym tematem – trzeba mieć wizję religijną, aby zmieścić śmierć w większej perspektywie, a tej perspektywy brakuje. Myślę, że nawet niektórzy księża jej nie mają.

Jarosław Gugała: Tak, wygląda na to, że dominującą grupą ludzi chodzących do kościoła w Polsce są tak zwani niewierzący praktykujący. To pewna obyczajowość. Porozmawiajmy zatem przez chwilę o Bogu i religii. W takiej czy innej formie Bóg istnieje – jako nasz stwórca albo coś co my sami stworzyliśmy, dlatego, że był jedynym sposobem, aby uciszyć nasz strach i ból egzystencjalny. Podobnie jak stworzyliśmy poezję, bo nie umieliśmy pewnych rzeczy w inny sposób wyrazić. A tymczasem w Polsce stało się coś takiego, że Kościół, który był jeszcze kiedyś Kościołem Tischnera, Karola Wojtyły, „Tygodnika Powszechnego” i wielu innych – odpuścił, przegrał. Upadek tego Kościoła polskiego spowodował, że także polska inteligencja się poddała, masowo się wycofała, przeszła na pozycje ateistyczne, antyklerykalne, nie znajdując w Kościele nic oprócz obrzędowości i nie mogąc spotykać się z prawdziwą wiarą. W tej chwili, w połączeniu ze wszystkimi aferami, które obserwujemy, wali się gmach katedry wiary przystępnej dla ludzi wrażliwych i wykształconych i za chwilę znajdziemy się w pejzażu przypominającym warszawski Muranów po likwidacji getta żydowskiego. Czy nie obawia się Pan tego? A może nie jest Pan tak pesymistycznie nastawiony jak ja i nie uważa, że obserwujemy zmierzch Kościoła, który jeszcze niedawno był silny i potrzebny poetom, artystom i inteligencji?

Adam Zagajewski: Trudno się nie zgodzić. Nie możemy jednak zaglądać ludziom do ich życia wewnętrznego. Nie wiemy, ilu jest ludzi, którzy wierzą prawdziwie i głęboko. Myślę, że są tacy ludzie i żaden rocznik statystyczny nie potrafi ich policzyć. Nie możemy zakładać, że głęboka wiara zniknęła z tego świata. Myślę, że tak nie jest. Natomiast śmiało można powiedzieć, zgodnie z tym, co Pan powiedział, że za komuny mieliśmy bardzo piękny Kościół Turowicza i Tischnera, Kościół otwarty, który potępiał polski antysemityzm i szukał nowej formuły na katolicyzm. Należał do niego również Wojtyła. Ale tego Kościoła już nie ma, zniknął. Pojawił się Kościół dość obrzydliwy, nacjonalistyczny. Mam wrażenie, że nasi arcybiskupi nie wierzą w Boga, a w polski naród. Nacjonalizm wyparł to, co jest istotą chrześcijaństwa, czyli uniwersalizm – otwarcie na drugiego człowieka, miłość i inne wartości uniwersalne. Naród w chrześcijaństwie jest rzeczą bardzo daleką w hierarchii spraw. Nasz obecny katolicyzm to po prostu nacjonalizm. To koniec pewnego chrześcijańskiego płomienia, który tak długo utrzymywał się w Polsce.

Jarosław Gugała: Ten brak uniwersalizmu prowadzi również do tego, że nie jesteśmy w stanie dostrzec bliźniego na przykład w uchodźcach. Więc, mówiąc wprost, gdyby do Polski przyszedł Jezus Chrystus, który był uchodźcą – nie wpuścilibyśmy go.

 Adam Zagajewski: Problem uchodźców jest bardzo skomplikowany. Zgadzam się z tym, co Pan mówi, a jednocześnie jest to gigantyczny problem europejski, którego podczas tej rozmowy nie zdołamy rozstrzygnąć. Ale Kościół nie widzi też ludzi w ofiarach pedofilii, nie widzi bliźniego w tych ludziach, którzy są fundamentalnie skrzywdzeni przez zbrodnie tak wielu księży. Kościół zajmuje się tylko liczeniem kasy i dbaniem o swoją godność, zapominając o bliźnich, których skrzywdził i którzy latami domagają się uznania tych krzywd.

Jarosław Gugała: Podczas naszej rozmowy padło wiele rzeczy przykrych i bolesnych. Wróćmy jednak do poezji, która w pewnym sensie jest kościołem, a akt tworzenia – rodzajem mszy świętej, samotnego obcowania z innymi artystami, niekiedy poprzez polemikę, z wartościami najistotniejszymi, najbardziej podstawowymi. Chciałem więc zapytać o Pana ulubionych poetów, czego Pan szuka w poezji i co jest w niej z Pana perspektywy najcenniejsze? Czy fascynują Pana twórcy, którzy są zupełnie inni, którzy starają się dotrzeć do tych największych wartości swoją, różniącą się od Pańskiej, drogą?

 Adam Zagajewski: Jest długa lista poetów, którzy są mi bliscy. Moje pokolenie znalazło się w sytuacji, w której nasi poprzednicy – Miłosz, Herbert, Szymborska – poeci sławni w Polsce i na świecie – dokonali pewnej rewolucji w polskiej poezji, bo jednocześnie otworzyli się na wartości uniwersalne i nie stracili z oczu tego, co dzieje się w Polsce. Potrafili w magiczny sposób połączyć fascynacje światową kulturą uniwersalną. Tak jak Mandelsztam powiedział, że akmeizm to tęsknota do kultury światowej. Czyli do uniwersalizmu. Ci nasi wielcy poprzednicy również w pewnym sensie byli akmeistami, bo tęsknili do uniwersalizmu, a jednocześnie z niezwykłą siłą zajęli się tematem lokalnym, tym, co działo się w ich ojczyźnie i odnieśli niebywały sukces. To poeci znani na całym świecie i uważam, że kultura polska znalazła się w centrum uwagi kultury światowej dopiero dzięki tym poetom – a także Andrzejowi Wajdzie i wielkim kompozytorom. Nie zdajemy sobie jednak sprawy, jak bardzo prowincjonalna w optyce światowej była nasza kultura dopóki nie pojawiło się to pokolenie. W Polsce mało kto o tym pamięta czy nawet wie. Brakuje mi uznania dla tych wielkich poetów, którzy powoli są już zapominani, bo czas niewoli sowieckiej się skończył i poezja zeszła na drugi plan – dlatego o tym przypominam. Co do drugiej części pytania, czyli czego szukam w poezji – to skomplikowane…

Jarosław Gugała: Musiałem Pana o to spytać – w przeciwnym razie żałowałbym, a inni by mi to wypominali…

 Adam Zagajewski: Myślę, że na swój sposób szukam – podobnie jak ci wielcy poprzednicy – połączenia tego, co lokalne z tym, co uniwersalne. Poezja naszych czasów żyje konkretem, nie może poprzestawać na ogólnikach, musi być konkretna, dotykać rzeczy widzialnych. Z drugiej strony jest jednak coś takiego, jak nieskończoność. Kołakowski napisał kiedyś o Spinozie, iż ten odkrył wolność w tym, że miał w swoim myśleniu kontakt z nieskończonością. Daleko mi do Spinozy i Kołakowskiego, ale to bardzo piękne sformułowanie. Odkrycie w świecie pewnego rodzaju nieskończoności daje wolność wewnętrzną. Do tego służy kultura – do uwalniania nas chwilami od tych pospolitych ludzi, którzy nami rządzą i otwierania większej perspektywy.

Jarosław Gugała: Zagadnę Pana jeszcze o inny ważny w Pańskiej twórczości temat – o muzykę. Czym ona jest dla Pana, jako poety?

 Adam Zagajewski: Jestem przykładem niedoskonałego słuchacza muzyki. Nie tylko nie mam słuchu absolutnego, ale posiadam słuch bardzo relatywny i niedoskonały. Tym bardziej jednak kocham muzykę – jak wszyscy ci, którzy kochają bez wzajemności. Muzyka to najbardziej konkretny sposób istnienia wyobraźni; to falująca wyobraźnia, która przybiera rozmaite formy. Jednym z moich ukochanych kompozytorów jest, wciąż mało znany w Polsce, Gustaw Mahler – o którym trochę pisałem. Nie wstydzę się powiedzieć, że również Chopin jest bardzo bliskim mi kompozytorem.

Jarosław Gugała: A jeśli chodzi o twórców współczesnych?

 Adam Zagajewski: Ze współczesnych – choć już nieżyjących – powiedziałbym, że Szostakowicz, wielki rosyjski kompozytor. Ale także Lutosławski. Nie otwieram się jednak za dobrze na muzykę komponowaną dzisiaj. Jestem do pewnego stopnia konserwatystą, zarówno w muzyce, jak i malarstwie. Wiem, że muzyka żyje, ale ta bardzo współczesna muzyka nieco się skurczyła.

Jarosław Gugała: Ostatnie pytanie. Nad czym Pan teraz pracuje i kiedy będziemy mogli poznać efekty tej pracy?

 Adam Zagajewski: Niedawno moja wydawczyni, czyli Krystyna Krynicka z Wydawnictwa a5, zapytała: „Słuchaj, a może masz jakąś nową książkę?” Pomyślałem, że mogę mieć, bo napisałem kilka tekstów o Józefie Czapskim, który jest moim absolutnym bohaterem, którego dobrze znałem i z którym miałem zaszczyt i szczęście się przyjaźnić. Minęło tak wiele lat od jego śmierci, a ja wciąż podziwiam go coraz bardziej, lepiej poznaję jego malarstwo i literaturę. Był to moim zdaniem jeden z największych Polaków. Człowiek uniwersalny, a jednak patriota. Też emigrant. Na emigracji stworzył rzeczy, które teraz zaczynają być znane na całym świecie.

Jarosław Gugała: Powstała piękna klamra, bo z nim właśnie podróżował Pan do Lwowa w swoim tomiku poezji, a od tego przecież zaczęliśmy nasze spotkanie. Dziękuję za rozmowę. Przepraszam, jeśli próbowałem wyciągać Pana w przestrzenie, które niekoniecznie są dla poety najwygodniejsze. Życzę Panu dużo uśmiechu, nadziei i aby wszyscy ci, którzy wyrażają się przy pomocy ośmiu gwiazdek, sięgali po Pańskie wiersze, żeby powstała ta nić porozumienia. Bo każde pokolenie musi się na czymś oprzeć. W przeciwnym razie nie wierzę, że może powstać coś sensownego. Dlatego polecam wszystkim Adama Zagajewskiego – człowieka opokę i wspaniałego poetę.

 Adam Zagajewski: Dziękuję.

 

 Rozmowa miała miejsce podczas Igrzysk Wolności 2020. Nagranie ze spotkania dostępne jest pod linkiem: https://www.facebook.com/igrzyskawolnosci/videos/809737573148635

 

 

Czy opozycja wreszcie się ogarnie? :)

Znudziły się już pouczające stwierdzenia wielu komentatorów sceny politycznej o tym, że bycie „antypisem” to za mało, aby rządzić Polską. Podobnie denerwujące jest traktowanie różnic, głównie światopoglądowych, między ugrupowaniami opozycyjnymi, jako nieusuwalnej przeszkody, która uniemożliwia utworzenie jednej koalicji. Takie sądy utrwalają w świadomości społecznej przekonanie o nieuchronności władzy klerykalno-nacjonalistycznej prawicy i konieczności pogodzenia się z tym na czas nieokreślony. Co gorsza, przekonanie to podświadomie towarzyszy wielu politykom opozycyjnym, którzy – mimo buńczucznych haseł – wykazują tendencję do skupienia się na lansowaniu własnej partii, aby możliwie najwięcej okruchów z pisowskiego stołu zgarnąć dla siebie.

Pogląd, że pisowska opozycja powinna zaproponować coś, co okaże się bardziej atrakcyjne od oferty PiS-u i przyciągnie na jej stronę część zwolenników obecnej władzy, wynika z niezrozumienia istoty politycznego konfliktu, z którym mamy do czynienia w Polsce. Podobne podłoże ma apel o znalezienie liberalnej narracji, która będzie skutecznie konkurować z narracją bogoojczyźnianą. Otóż istota tego konfliktu polega na tym, że ma on charakter tożsamościowy. Ludzie w naszym kraju od bardzo dawna podzieleni byli na wyznawców mesjanistycznej wizji Polski jako „Chrystusa Narodów” oraz wyznawców oświeceniowego progresywizmu. Różnice te łatwo zauważyć w odwoływaniu się do określonych wartości, mitów i stereotypów, często zresztą rozumianych w sposób powierzchowny i zwulgaryzowany. To one wyznaczają sposób myślenia i wywołują określone emocje. Inne ugrupowania polityczne nigdy nie stawiały tak ostro na ten podział, dopiero Jarosław Kaczyński odkrył w nim i wykorzystał drogę do władzy, doprowadzając do skrajnej polaryzacji społeczeństwa. Przyciągnął przy tym na swoją stronę tych, którzy nigdy nad swoją tożsamością się nie zastanawiali, ale którzy zawsze byli niechętni elitom i dlatego urzekła ich krytyka poprzednich rządów, a w dodatku zostali ujęci transferami socjalnymi. Tak więc PiS będą zawsze popierać, bo chociaż – jak powiadają – też kradnie jak każda władza, to się przynajmniej dzieli.

Nie może więc dziwić, że mimo wielu błędów i rozmaitych afer, poparcie dla PiS-u nie spadało. W warunkach pandemii i lockdownów, w których obecna władza słabo sobie radzi, poparcie to nieco spadło. Ale ci, którzy stracili zaufanie do tej partii, bynajmniej nie przejdą na stronę opozycji, jak liczą niektórzy jej przedstawiciele i zwolennicy, twierdząc, że „trupy naszych wrogów same do nas spłyną rzeką”. Będą oni raczej szukać reprezentanta swojej tożsamości po prawej stronie, kierując się ku Konfederacji czy Solidarnej Polsce. Lewicowo-liberalna oferta programowa z pewnością ich nie przyciągnie, choćby była opakowana poruszającą serce narracją. To samo można powiedzieć o przedstawicielach drugiej tożsamości, którzy tracąc zaufanie do danej partii, szukają go w innej partii opozycyjnej, a nie stają się zwolennikami PiS-u.

Co zaś się tyczy przekonania o niemożności stworzenia jednej koalicji z takich ugrupowań opozycyjnych, jak Koalicja Obywatelska, Polska 2050, Lewica i Koalicja Polska, to należy liderom tych ugrupowań, ich członkom i elektoratom zadać pytanie: jaki jest ich cel? Czy celem tym jest przejęcie władzy w państwie, czy wygodne, bo pozbawione odpowiedzialności, umoszczenie się w charakterze opozycji w pisowskim systemie władzy? Pytanie to należy przede wszystkim zadać mniejszym partiom, które samodzielnie władzy nie są w stanie zdobyć, ale które tej samodzielności i niezależności bronią z wielkim zapałem. Szczera odpowiedź na to pytanie pozwoliłaby zweryfikować prawdziwość twierdzeń o konieczności odsunięcia PiS-u od władzy. Niechęć, z takich czy innych powodów, do wchodzenia w związek koalicyjny, niezbicie świadczy o tym, że krytyka rządzącej partii i bojowe okrzyki są tylko werbalnym symbolem, za którym nie kryją się żadne próby rzeczywistej zmiany obecnej sytuacji. PiS-owi to bardzo na rękę, bo krytyka ta, którą całkowicie ignoruje, stwarza pozory systemu demokratycznego.

Liderom ugrupowań opozycyjnych, ich członkom i elektoratom należy też zadać drugie pytanie: czy są świadomi konsekwencji cywilizacyjnych dalszych rządów Prawa i Sprawiedliwości? Czy zdają sobie sprawę ze skutków skrętu w autorytaryzm: ideologizacji państwa, obskuranckiej degradacji edukacji, nauki i kultury, chronionej prawem patriarchalnej obyczajowości, wyłamywania się z Unii Europejskiej, w której uczestnictwo jest dziejową szansą rozwoju? Jeśli odpowiedź byłaby taka, ku jakiej skłaniają się tzw. symetryści, że PiS jest taką samą partią, jak inne w polskim systemie demokratycznym, to znaczyłoby, że system partyjny w Polsce jest wynaturzony i zdegenerowany, bo partie powstają i funkcjonują dla realizacji partykularnych interesów różnych grup społecznych, a nie po to, by realizować programy tworzone z myślą o dobru wspólnym i rozwoju kraju. Pewnie wielu ludzi tak właśnie postrzega istniejące partie, bo zaufanie społeczne łatwo uzyskuje ktoś, kto od partyjności się odcina. Przykłady Kukiza i Hołowni są tutaj wymowne.

Jeśli niszczenie demokracji i praworządności nie wydaje się być sygnałem alarmowym do podjęcia nadzwyczajnych działań, aby zapobiec katastrofie cywilizacyjnej, jeśli reakcją na to mają być tylko krytyka i bezradne protesty, to rzeczywiście nie ma powodu, aby partie opozycyjne narażały swoją tożsamość, łącząc się w jedną koalicję. PiS będzie wtedy dalej robił swoje, a opozycja będzie się oburzać i walczyć między sobą o pozycję lidera. Dopóki politycy opozycji nie będą przekonani o skali rzeczywistego zagrożenia narodowego, do którego krok po kroku prowadzą rządy pisowskiej mafii, dopóty PiS będzie rządził. Dopiero uświadomienie sobie tego zagrożenia pozwoli odsunąć na bok partykularne interesy i skupić się na interesie narodowym.

Tak więc jedyną szansą na odsunięcie PiS-u od władzy jest stworzenie jednolitego frontu demokratycznego, obejmującego nie tylko partie opozycyjne (poza Konfederacją oczywiście), ale również wszelkie ruchy społeczne przeciwne rządom Zjednoczonej Prawicy. Arytmetyka wyborcza i metoda D’Hondta są nieubłagane. Pójście opozycji na wybory parlamentarne w rozsypce oznacza murowany sukces PiS-u. Pójście na wybory w dwóch blokach: centro-lewicowym i centro-prawicowym, co zdają się obecnie sugerować politycy opozycji, zwłaszcza PSL-u, również jest szalenie ryzykowne. Tylko start w wyborach jednolitego frontu demokratycznego daje szansę pokonania Zjednoczonej Prawicy, a nawet uzyskania większości konstytucyjnej. Jak zatem rozumieć kpiny i dąsy, gdy Platforma Obywatelska wystąpiła z propozycją zjednoczenia pod hasłem 276? O co chodzi Czarzastemu, Hołowni, Biedroniowi, Zandbergowi i Kosiniak-Kamyszowi? Do czyjej bramki oni grają? Niestety mocarstwowe marzenia partii Razem, Polski 2050, Wiosny, SLD i PSL-u trzeba odłożyć na przyszłość. Jeśli chcą zrealizować choć niektóre elementy swoich programów, mogą to zrobić tylko startując w wyborach wspólnie z PO.

Niekiedy słyszy się opinie, że wspólna lista kandydatów partii opozycyjnych może zrazić wielu wyborców przywiązanych do określonej partii. Może się to stać tym bardziej, gdy ktoś czuje awersję do kandydatów innej partii znajdujących się na wspólnej liście. Ale w takim razie rolą polityków opozycji jest przekonywanie swojego elektoratu do konieczności utworzenia wspólnej koalicji. To przede wszystkim elektorat partii opozycyjnych musi dostrzegać zagrożenie dla siebie ze strony przedłużających się rządów PiS-u. Sytuacja, w której ktoś rezygnuje z poparcia wspólnej listy opozycji tylko dlatego, że obok swoich ulubieńców znajduje na niej również nazwiska tych, których nie lubi, świadczyłaby o skrajnym infantylizmie i niedostrzeganiu powagi sytuacji w kraju.

Koalicja wyborcza całej opozycji demokratycznej nie oznacza obowiązku realizacji wspólnego programu po przejęciu władzy. Mamy teraz do czynienia z podobną sytuacją, jak ta w 1989 roku, gdy bardzo zróżnicowana ideowo opozycja wystąpiła w wyborach wspólnie, jako Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie. Wtedy też chodziło o to, żeby odsunąć komunistów od władzy, a przynajmniej, biorąc pod uwagę tylko częściowo wolny charakter tych wyborów, znacznie ją osłabić. Teraz też najważniejszym celem opozycji powinno być odsunięcie PiS-u od władzy. Dopiero po wyborach, tworząc rząd, można się spierać o szczegóły programowe i szukać kompromisowych rozwiązań. Dopiero wtedy poszczególne partie będą mogły demonstrować swoją tożsamość ideową i szukać sprzymierzeńców do realizacji swoich celów podczas normalnych debat sejmowych.

Minimum programowe, niezbędne do utworzenia koalicji, wydaje się oczywiste. Front demokratyczny łączy zwolenników demokracji liberalnej z jej nieodłącznymi atrybutami, jakimi są: trójpodział władzy, prawa człowieka i praworządność. Podstawowym celem jest zatem powrót do stanu prawnego z 2015 roku, czyli wycofanie wprowadzonych przez Zjednoczoną Prawicę zmian w systemie sądownictwa i popełnionych przez nią deliktów konstytucyjnych oraz rozdzielenie funkcji Prokuratora Generalnego od funkcji Ministra Sprawiedliwości. To na razie w zupełności wystarczy, chociaż nie sądzę, aby w takich sprawach, jak dążenie do pogłębienia integracji europejskiej, zasad funkcjonowania rynku mediów, wspierania samorządów terytorialnych, ratowania od zapaści edukacji i opieki zdrowotnej czy walki z ubóstwem, występowały różnice poglądów między koalicjantami. Być może jedynie w tym ostatnim przypadku mógłby pojawić się spór o znalezienie bardziej efektywnej formy pomocy niż 500 plus dla każdego dziecka.

Różnice mogą się pojawić w odniesieniu do spraw światopoglądowych, ale do nich należy wrócić dopiero po wyborach. Podkreślanie tych różnic teraz, a co gorsza stawianie porozumienia w tych sprawach, jako warunku wejścia do koalicji, jest niczym innym jak spełnianiem marzenia PiS-u, zainteresowanego tym, aby do tej koalicji nie doszło. Wydaje się jednak, że te różnice w sprawach światopoglądowych są obecnie w opozycji znacznie mniejsze niż jakiś czas temu. Ekscesy fundamentalistów spod znaku Ordo Iuris czy Pro Life, którym sprzyja obecna władza, wyraźny spadek autorytetu Kościoła katolickiego i zdecydowany protest społeczny przeciwko drastycznemu ograniczeniu prawa do aborcji – wszystko to spowodowało wyraźne przesunięcie politycznego centrum w lewo. Widać to choćby po decyzji kierownictwa Platformy Obywatelskiej popierającej model niemiecki w sprawie aborcji, czyli jej dopuszczalność do 12 tygodnia ciąży, po konsultacjach z lekarzem i psychologiem. Jeszcze niedawno Platforma zdecydowanie opowiadała się za tzw. kompromisem z 1993 roku.

Tak więc liderzy, członkowie i elektoraty partii opozycyjnych stoją przed zasadniczą próbą rzeczywistego przywiązania do demokracji, które werbalnie deklarują. Jeśli okazałoby się, że ostatecznie zwyciężą partykularne interesy, ambicje i animozje, jeśli partie opozycyjne będą toczyć walkę między sobą, wzajemnie się w ten sposób osłabiając, to znaczy, że my, Polacy na demokrację nie zasługujemy, że po prostu do niej nie dorośliśmy. Ale oznacza to również, że wkrótce nowe pokolenie zepchnie ze sceny politycznej te wszystkie dotychczasowe partie prawicowe, lewicowe czy centrowe i wprowadzi na nią nowe ugrupowania, wolne od dziadersów z ich nawykami i stereotypami z początków transformacji ustrojowej. Te nawyki i stereotypy ukształtowane zostały w czasach peerelowskiej opozycji, dla której sojusz z Kościołem katolickim i przyznanie mu wyłącznego prawa do kształtowania świadomości społecznej Polaków, oraz wrogość wobec lewicy kojarzonej wyłącznie z komunistycznym systemem władzy, stanowiły zasadnicze aksjomaty, bez których wielu politykom do dzisiaj trudno się obejść.

Autor zdjęcia: Franciszek Vetulani

Rzeczywistość kontratakuje :)

Próba podsumowania ostatniego roku jest zadaniem trudnym albo trywialnym. Wszystko obraca się wokół jednego słowa „pandemia”. Chyba nie ma sensu rozpisywać się o lockdownach, strachu, nadziei i beznadziei. To wszystko lepiej odczuwamy niż możemy opisać. Czy jednak z tej próby wyłania się coś więcej niż nasze osobiste odczucia – moim zdaniem: jak najbardziej.

Ostatnie lata były czasem niezwykłego spokoju i porządku. Oczywiście od czasu do czasu mieliśmy mniej lub bardziej emocjonujące zdarzenia: kryzys migracyjny, pojedyncze ataki terrorystyczne, lokalne konflikty. Jednak z dzisiejszej perspektywy nic poważniejszego. W naturalnym dla ludzi mechanizmie nasz próg odczuwania rzeczy jako istotne czy przełomowe się obniżył. W większości krajów Zachodu – z braku realnych problemów zaczęto tworzyć zupełnie nowe. Na pierwszy plan wysunęły się kwestie związane z „wartościami” i szukaniem wrogów. Ci którzy potrafili grać na tych emocjach zdecydowanie wygrali.

Tak brytyjscy konserwatyści wygrali (o włos) Brexit strasząc imigrantami z Polski, tak Trump wygrał w USA strasząc imigrantami z Meksyku, tak wygrał w Polsce PiS strasząc uchodźcami (których nikt u nas na oczy nie widział). Wszystko to odbywało się w ohydnej polewie ksenofobii, gdzie obcy mieli być wyłącznie przestępcami, terrorystami i roznosicielami chorób. Przywracanie „wartości” wyglądało nie lepiej – bowiem przywracać je mieli Trump: seryjny rozwodnik zastępujący żony kolejnymi nowszymi modelami w międzyczasie zdradzając je z modelkami Playboya, u nas zaś wartości bronił poseł Pięta, który osiągnięcia miał nieco mniej spektakularne, ale w podobnym gatunku. I nikomu to nie przeszkadzało.

Charakterystycznym elementem tego okresu była przewaga woli nad materią. Prezes/prezydent/premier mówili, że rzeczywistość ma się nagiąć do ich woli – i ta rzeczywistość się naginała. Także dla tego, że zastępy BMW (biernych, miernych, ale wiernych) robili co do nich należało – choćby z pogwałceniem wszelkich procedur i prawa. Koniec z impossybilizmem.

Tyle, że rzeczywistość ma charakter elastycznej linijki – da się wyginać, ale w końcu się złamie lub uderzy wyginającego w twarz. I tu właśnie weszła na scenę pandemia. Warto zauważyć, że tam gdzie doszli do władzy populiści odpowiedź na pandemię była najgorsza: nieskoordynowana i chaotyczna. Wielka Brytania, USA i jak się okazuje Polska to wielkie ofiary pandemii. I główną przyczyną takiego stanu rzeczy było nic innego jak wiara w wyższość woli nad rzeczywistością, że jeśli się tupnie na wirusa wystarczająco mocno, albo go zbagatelizuje to zniknie. Zaczęło się zatem od bagatelizowania problemu –co poskutkowało wybuchem liczby zachorowań. Tu trzeba jednak przyznać naszym populistom, że z tego podejścia wycofali się dość szybko – na tyle szybko, że do eskalacji na wiosnę nie doszło. Jednak wczesne wypowiedzi członków rządu – współbrzmiące z pokrewnymi wypowiedziami populistów z USA i Wielkiej Brytanii nie pozostawiają złudzeń co do początkowego podejścia naszych włodarzy. Niestety brak nauczki na początku spowodował późniejsze błędy. Zamiast wykorzystać lato do przygotowania się na nieuchronną drugą falę rząd zajął się rozgrywką między Mateuszkiem a Zbysiem i zapewnieniu Andrzejkowi reelekcji. Słowa Mateusza Morawieckiego o tym, że wirus jest w odwrocie i seniorzy powinni tłumnie udać się do urn przejdą do historii hańby polskiej polityki.

To jednak nie był koniec nieszczęść – szybko okazało się, że zastępy BMW, które nadają się do zasilania partyjnych przybudówek publicznymi pieniędzmi i obsadzania kolejnych stanowisk „swoimi”  – nie nadają się do niczego innego. Jak się postawi na czele koncernu paliwowego wójta z Pcimia to zamiast produkować płyn do odkażania po prostu popsuje linię produkcyjną. Zresztą listę niekompetencji można by ciągnąć bez końca. Efekt jest jednak jeden: 60 000 Polaków umarło przez niekompetencję rządu i doskonale sobie zdaję sprawę, że politycy powiedzą: „bo pandemia”. Tyle, że to nie pandemia. Na wiosnę też była pandemia, a w pierwszej połowie 2020 umarło mniej osób niż w 2019. Te 60 000 osób to żniwo jesieni wynikające nie z samego COVID-u, tylko z tego, że nieprzygotowana służba zdrowia nie była w stanie leczyć innych chorych. Ludzie umierali w karetkach czekających w kolejkach przed szpitalami z zawałami, wylewami, urazami. 60 000 ludzi na sumieniu rządu.

Kwestią poboczną jest tu odpowiedzialność polityczna. Trump za swoją nieudolność i setki tysięcy zgonów zapłacił prezydenturą – co w ostatnich dekadach jest niespotykane by prezydent USA nie uzyskał reelekcji. U nas Dudzie się jeszcze udało dzięki wypchnięciu żelaznego elektoratu do urn w objęcia epidemii. To jednak odbyło się po spokojnej wiośnie, po tragicznej jesieni poparcie dla rządzących topnieje. W dużej mierze dla tego, że te wydumane problemy dotyczące „wartości”, „tożsamości” itp. okazują się mało istotne w obliczu zagrożenia zdrowia, życia czy bytu. A do społeczeństwa dociera powoli, że elity u władzy mogą drażnić, ale w takiej sytuacji lepiej mieć u sterów przemądrzałego technokratę niż swojaka spod budki z piwem. Zwłaszcza takiego, który dla ukrycia swojej niekompetencji gotowy jest w szczycie pandemii podpalić kraj łamiąc jeden z bolesnych elementów umowy społecznej. To co dziwi to, że te prawdy docierają to obywateli tak wolno. Na pewno nie pomaga tu opozycja, która zdaje się nie mieć żadnych własnych propozycji – nie sprawia więc wrażenia, że jest sobie w stanie poradzić lepiej. Zresztą brak propozycji alternatywnej to słabość naszej opozycji już od dawna wyrażona słowami o „ciepłej wodzie w kranie” jeszcze przez Donalda Tuska. Wtedy wizję świadomie odrzucono, zaś jej odbudowanie wydaje się być ponad siły czy to starej czy odnowionej PO z przystawkami.

Rzeczywistość wróciła do nas wraz z innymi oczywistymi lekcjami. Mitem jest, że młodzi są politycznie nieaktywni. Są niezwykle aktywni. Tyle, że nie obchodzi ich polityka robiona przez boomersów po sześćdziesiątce. Te „wartości” nie są ich wartościami, a osie konfliktów są im zupełnie obojętne. Inne pokolenie, inne problemy. Zajmują się więc swoimi sprawami i wydają się bierni – to jest do czasu, aż ktoś im nadepnie na odcisk. Kiedyś nadepnęło ACTA, dziś wyrok Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej, a efekty są spektakularne. Na ich problemy nie ma wśród polityków nasłuchu, bo po pierwsze sami są za starzy, a po drugie młodych wyborców jest za mało. To druga nauczka z protestów młodych – nasza gerontokracja to nie tylko efekt polityków kurczowo trzymających się stołków aż do śmierci, ale także z tego, że elektorat jest stary – i będzie tak jak on chce. Trzecią nauczkę zaś dostali młodzi. Z KODu śmiano się, że to sami staruszkowie – młodych na protestach w obronie systemu sprawiedliwości było mało. Dziś chyba zdali sobie sprawę czemu być tam powinni.

Optymistyczne jest za to spojrzenie jak nam udaje się wpływać na rzeczywistość. Opracowanie w takim tempie szczepionki jest zupełnie niebywałe. Jest duża szansa, że jesienią przyszłego roku pandemia będzie już z grubsza tylko wspomnieniem. Pokazuje to, że biotechnologia jest kierunkiem przyszłości (oczywiście nie u nas – w Polsce liczą się kopalnie, koncerny paliwowe, elektrownie i maszty w każdej gminie). Światowy sukces naukowców może przynieść kolejne, bo wydaje się, że z jednej strony nowa technologia pozwoli opracować szczepionki na kolejne choroby, a z drugiej znieść niektóre archaiczne ograniczenia w jej stosowaniu (głównie w zakresie upraw GMO). Ten triumf nauki mam nadzieje stanie się przyczynkiem do odzyskania autorytetu przez naukę i naukowców w obliczu zalewu pseudonauki i filmików z żółtymi podpisami. Poziom niedouczenia i kołtunerii pewnie nie odbiega od średniej historycznej, teraz jednak nawiedzeni są dumni ze swoich poglądów i z uporem godnym lepszej sprawy chcą ewangelizować wszystkich. Występujący w tym gronie profesorowie (choć praktycznie wyłącznie specjaliści w innych dziedzinach) to testament upadku nauki polskiej. Tu jednak pod przewodnictwem ministra Czarnka może być tylko gorzej.

Czy pandemia da nam zatem szansę na powrót do normalności, przywrócenie autorytetu naukowcom i ludziom posiadającym kompetencje, zakończenie sztucznych konfliktów bazujących na wydumanych podziałach? Przykład USA pokazuje, że jest na to szansa. Zwycięstwo Bidena było znaczne, ale wcale nie przytłaczające i do ostatniej chwili niepewne. Wygląda jednak, że wahadełko populizmu (przynajmniej tam) osiągnęło maksimum i zaczyna wracać w przeciwną stronę. Jednak ponad 30% poparcie dla PiS sugeruje, że u nas ten proces następuje znacznie wolniej. Pewnie wynika to z faktu, że Amerykanie odczuli pandemię bardzo boleśnie na swojej skórze. U nas żelazny elektorat populistów jest w dużej części na emeryturze i rzadko wychodzi z domu i bez kwarantanny. Zatem póki emerytura dochodzi na czas informacje o katastrofalnej niekompetencji rządu w walce z pandemią są czysto abstrakcyjne. Gruntowne przemiany polityczne u nas wiązać się będą raczej z biologiczną wymianą pokoleń – a to zajmie jeszcze jakiś czas. Tym umiarkowanie pesymistycznym akcentem życzę wszystkim by w nowym roku tej władzy udało się nie zawalić programu szczepień. Jak na razie nie zajmuje się nim Jacek Sasin, co pozostawia pewien margines nadziei.

 

Autor zdjęcia: Adrian Grycuk, źródło: Wikipedia

Igrzyska Wolności 2020 – sobota :)

Światowa obsada debat; wachlarz tematów; wolny dostęp i szybkie wymiany argumentów; drugi dzień Igrzysk Wolności przyniósł wiele pytań i równie dużo odpowiedzi.

Czym jest patriotyzm dla Borysa Budki?

– To lekarze walczący na pierwszej linii z pandemią; ci, którzy płacą podatki, którzy uczą dzieci. Dziś patriotą jest każdy, kto dokłada swoją cegiełkę do budowy państwa. A ono musi być silne siłą obywateli, a nie siłą aparatu represji – mówił przewodniczący Platformy Obywatelskiej. Budka negatywnie ocenia działania władzy w odniesieniu do obywateli manifestujących swoje niezadowolenie obecną sytuacją: – W czasach kryzysu władza pokazuje siłę państwa stosując przemoc, zamiast skupić się na sprawności instytucji.

Co Martin Kuldorff myśli o lockdownie?

Współautor Wielkiej Deklaracji z Barrington uważa, że kluczowym działaniem państwa w czasie epidemii powinna być ochrona osób z grup największego ryzyka. Pozostała część społeczeństwa musi żyć normalnie, by możliwie najszybciej uzyskać odporność stadną, która powstrzyma szybki rozwój pandemii. Tymczasem lockdown przedłuża okres ochrony najsłabszych; przekłada problem na przyszłość, nie rozwiązując go.

 Czy jest sprawiedliwość dla kobiet?

– Polska nie jest krajem sprawiedliwym, a ta niesprawiedliwość dotyka głównie kobiet i dzieci – Justyna Kopińska jest stanowcza w swoich reporterskich obserwacjach i dodaje, że w sądach, gdzie należałoby sprawiedliwości szukać, mężczyzna z ugruntowaną pozycją społeczną jest najbardziej wiarygodnym świadkiem, kobieta – zdecydowanie mniej, a dzieciom się z założenia nie wierzy wcale. Na sprawiedliwość nie mogą też liczyć osoby niezamożne, niemające dostępu do prawników, nieznające dziennikarzy.

 Dlaczego mężczyźni muszą brać urlopy?

Zmiana musi zachodzić zarówno na poziomie regulacji prawnych, jak i w warstwie kulturowej. O ile jednak obecna władza zrobiła dużo dla osób biedniejszych, pod względem kultury i rozwoju cywilizacyjnego cofamy się. W WIG-20 aż do wczoraj nie było żadnej prezeski; wśród wszystkich spółek giełdowych zaledwie dwie są zarządzane przez kobiety; na wyższych uczelniach jest zaledwie 10% profesorek; partycypacja kobiet w rynku pracy jest jedną z najniższych w Europie, a te nierówności są pogłębiane przez pandemię. Według Andrzeja Domańskiego z Instytutu Obywatelskiego drogą do zmiany tego stanu rzeczy jest nacisk na transparentność (obecnie tylko dwie giełdowe spółki raportują wynagrodzenia w podziale na płeć) i obowiązkowy urlop rodzicielski dla mężczyzn, a także zwiększenie dostępu do opieki nad najmłodszymi dziećmi. Agnieszka ChłońDomińczak dodała do tego jeszcze zrównanie wieku emerytalnego, który w Europie jest różny dla kobiet i mężczyzn jedynie w Polsce i Rumunii; Justyna Kopińska: wychowanie dzieci w duchu równości w domu i w szkole.

Co zamiatamy pod polski dywan?

Zdaniem Jarosława Gugały najwięcej miejsca zajmują tam Żydzi, kobiety i osoby LGBT.

Według uczestników prowadzonego przez niego panelu problemem nie jest to, że antysemityzm rośnie – badania wskazują, że utrzymuje się na podobnym poziomie od lat. Ludzie głoszący antysemickie poglądy mają jednak współcześnie większe przyzwolenie na otwarte dzielenie się nimi. Zdaniem Antoniego Dudka, członka Rady Instytutu Pamięci Narodowej, zmiana ekipy rządzącej nie jest drogą do prawdziwej zmiany, której istotą powinno być stałe podnoszenie poziomu nauczania w szkołach i budowanie świadomości od najmłodszych lat.

Czy to dobrze, że ekipa Rafała Trzaskowskiego odradziła mu podejmowanie tematu osób LGBT w kampanii wyborczej?

Według Pauliny Górskiej z Centrum Badań nad Uprzedzeniami UW politycy są bardziej konserwatywni, niż ich wyborcy. Badania wskazują bowiem, że postawy homofobiczne zaostrzają się w środowiskach konserwatywnych i ulegają ograniczeniu w grupach liberalnych.

Według Mirosławy Makuchowskiej, wiceprezeski Kampanii przeciwko Homofobii, ogólna nieufność względem osób nieheteronormatywnych jest kwestią tego, że w ogóle nie rozmawiamy o seksualności. Fundamentem poważnej rozmowy jest jednak równość jej uczestników.

Czy seksizm może być życzliwy?

Największa przepaść światopoglądowa dzieli dziś starszych konserwatywnych mężczyzn od młodych liberalnych kobiet. Według Pauliny Górskiej mamy także do czynienia ze swego rodzaju kryzysem męskości, która dziś opiera się na dwóch zaprzeczeniach: nie jestem kobietą, nie jestem osobą LGBT. Gorset oczekiwań społecznych wobec mężczyzn jest ciasny; obecne tendencje nie mieszczą się w nim. Poczucie zagrożenia, pojawiające się w sytuacjach kryzysowych, skłania do ograniczania praw tych, którzy emancypują się zbyt silnie. Współcześnie ta tendencja przejawia się dwoma rodzajami seksizmu: wrogim i życzliwym, zdecydowanie bardziej niebezpiecznym dla emancypacji kobiet. Postawy powierzchownie pozytywne, jak przepuszczanie kobiet w drzwiach, czynią więcej szkody niż pożytku, odwracając uwagę od sedna sprawy.

Co zostanie kobietom z pandemii?

– Zauważyłam, że zaczynamy rozumieć, czym jest siostrzeństwo. Że to nie jest puste słowo. Mam nadzieję, że ta wiedza z nami zostanie po pandemii, po wszystkich złych doświadczeniach, które się nam przytrafiają – Aleksandra Dulas z Fundacji SPUNK. Rozmowa o kobietach w pandemii odbyła się pod matronatem Łódzkiego Szlaku Kobiet.

Jak rozmawiać o aborcji?

Według Anny DziewitMeller w Polsce od pięciu lat doznajemy nieustającego szoku i jesteśmy pozbawiani coraz większego pakietu spraw, na które mamy wpływ.

Wyrok Trybunału postawił kobiety pod ścianą. I wywołał efekt, którego nie udało się osiągnąć wcześniej. – To trzy tygodnie absolutnego rekordu – mówiła Natalia Broniarczyk z Aborcyjnego Dream Teamu. – Odbierałyśmy po trzysta telefonów dziennie. Pierwszy raz media i ulica zaczęły mówić o pomaganiu w aborcji. Ono stało się potrzebą. Temat wykroczył poza ramy dyskusji politycznej. O aborcji trzeba rozmawiać jak o czymś, co może nam się przytrafić. Nam albo naszej bliskiej osobie. Tak, jakby rozmawiało się z przyjaciółką.

Dlaczego sekspraca wymaga legalizacji?

Pandemia mocno uderzyła w pracowników branży seksualnej. Wymuszona przez prawo działalność w szarej strefie pozostawia ich bez zabezpieczenia socjalnego. Przebranżowienie się też jest trudne – nawet w przypadku próby przejścia do Internetu. Używanie portali takich jak Onlyfans wymaga wielu umiejętności i często zatrudnienia dodatkowych osób. Wymaga też dobrej promocji w social media, które co do zasady są negatywnie nastawione do kobiecej seksualności.

Branża cierpi na zalew „zbawców”, którzy chcą ratować pracowników branży. A pracowników nikt nie słucha. Odbiera się im podmiotowość i zakłada, że nie biorą odpowiedzialności za swoje wybory życiowe. W ostatnim czasie obok zbawców coraz więcej jest osób wprost wrogich, obciążających pracowników seksualnych swoimi własnymi traumami. Tymczasem ci chcą tylko dekryminalizacji ich pracy, co ma pomóc także w ograniczeniu patologii takich jak handel ludźmi.

Czy doczekaliśmy końca globalizacji i dlaczego nie?

 Pandemia jest dzieckiem globalizacji, a jednocześnie ją nasili. Za globalizacją stoją wielkie korporacje; to one zainicjowały zmiany – często katastrofalne w skutkach – szukając okazji do obniżenia kosztów. To także one dają dziś nadzieję na zwalczenie pandemii. A zatem to globalizacja pozwoli zwalczyć pandemię – ten kompaktowy zestaw wniosków popłynął z panelu „Koniec globalizacji?”.

Według Henryki Bochniarz, Bogusława Chraboty i Jana Krzysztofa Bieleckiego pandemia pomoże odnaleźć nowe rozwiązania dla globalnych problemów; to będzie rekompensata dla ogromnej ceny, jaką płaci za nią świat.

Procesy globalizacyjne nie potoczą się jednak dalej bez udziału Chin. To Chiny napędzają dziś światową gospodarkę i to właśnie one są beneficjentem największego transferu kompetencji, na których gospodarka się opiera. Europa ma szanse wygrać tylko wtedy, jeśli zachowa kompetencje przy sobie. Niestety – budowanie gospodarki kompetencji nie jest udziałem Polski. Drogą do tego jest poprawa warunków zatrudnienia, tworzenie nowych miejsc pracy, wspieranie sektora prywatnego, czego obecne władze nie robią w wystarczającym stopniu.

Dlaczego chmury uratowały świat przed zapaścią?

Pandemia przyniosła umasowienie cyfrowych rozwiązań: powszechne wprowadzenie zdalnej edukacji i pracy, upowszechnienie telemedycyny. Firmy zmuszone do ekspresowej digitalizacji były zdolne do szybkiego wdrożenia telepracy głównie dzięki temu, że obecnie większość danych przechowywana jest w chmurze. Galopujący rozwój technologii wyprzedził legislację – ale takie jest prawo technologii.

Nie wszystko jednak da się nią zastąpić. – Mimo że jestem praktykiem cyfrowym, uważam za absolutnie fundamentalną wartość (…) bezpośredni kontakt – mówił Mirosław Sopek z MakoLab. Gwałtowna cyfryzacja rodzi zagrożenia dla bezpieczeństwa; część firm na niej skorzysta, część zniknie z rynku; wzmocni dysproporcje, szczególnie w sferze edukacji. Dlatego celem musi być wolność, a technologia: jedynie narzędziem do jej osiągnięcia.

Jak Polska powinna układać swoje relacje z USA?

 Wybór dokonany przez Amerykanów to według Tomasza Lisa wiele dobrego dla Polski i wiele złego dla polskiego rządu.

Wygrana Bidena jest szansą na odnowienie demokracji w USA – kolejnych pięciu lat pod rządami Trumpa mogłaby nie wytrzymać. Biden należy do odchodzącego pokolenia, które pamięta jeszcze Zimną Wojnę i dla Polski będzie to krótki oddech wytchnienia; nowe pokolenie może nie odczuwać już tak mocno potrzeby sojuszu z Europą.

Joe Biden odnowi sojusz z UE nawet jeśli część krajów i ich zachowań może Amerykanów drażnić. Będzie chciał, by Polska i Wielka Brytania jak najlepiej wpasowały się w tę układankę. Jednak współpraca wojskowa i gospodarcza jest obu stronom potrzebna ze względu na rosnącą rolę Chin.

Polski rząd obstawiał triumf Trumpa i utrzymanie „specjalnego sojuszu” ponad UE. Teraz dla Bidena Polska będzie znaczyła tyle, co jej pozycja w UE.

Ile Polska znaczy dla Chin?

 Tyle samo, ile dla USA. Dlatego polityka Polski wobec Azji musi być wielopoziomowa i uwzględniać fakt, że Azja to nie tylko Chiny. Pierwszy poziom to właśnie poziom europejski; drugi – wzajemne relacje między państwami; trzeci: poziom miast i regionów, który dziś jest zdecydowanie najlepiej zagospodarowany. Rolą rządu powinno być zmapowanie zasobów w oparciu o doświadczenia na poziomie regionalnym, relacje biznesowe czy społeczność polską w Azji i koordynacja tych trzech poziomów w kraju, a także zabieganie o koordynację polityki UE z USA.

Skąd brać energię dla Europy?

 Z odnawialnych źródeł! Według byłego premiera i przewodniczącego Parlamentu Europejskiego Jerzego Buzka bardzo ważne jest zaangażowanie Polski w europejską strategię osiągnięcia Zielonego Ładu. Opieranie gospodarki na energii ze źródeł nieodnawialnych jest nieopłacalne,  Europejski Zielony Ład jest szansą na głębszą integrację, a potencjalne odwrócenie się Polski od porozumienia klimatycznego będzie oznaczało dla naszego kraju straty na wielu szczeblach, przede wszystkim: finansowym.

Fakt, że żyjemy w czasach gigantycznej zmiany klimatycznej oznacza, że politycy powinni wziąć na siebie nie tylko wprowadzanie legislacyjnych zmian, ale również dokonywanie procesu edukowania społeczeństwa. Jest konieczne, aby młodzi ludzie byli rzetelnie kształceni w kwestii zmian klimatycznych, ponieważ to oni edukują w tym zakresie swoich bliskich i środowisko, w którym funkcjonują.

Czego – poza klimatem – brakuje polskiej edukacji?

Według rozmówczyń Sławomira Drelicha w panelu „Nauka Obywatela”: nowoczesnych technologii, kształcenia umiejętności potrzebnych na rynku pracy i w życiu społecznym. Jej siłą bez wątpienia są natomiast liczni aktywni nauczyciele i młodzież otwarta na nowe inicjatywy.

Co dalej z Białorusią?

Odkąd Białorusini wyszli na ulice, dyktator drastycznie zwiększył skalę represji, które szczególnie mocno dotknęły mieszkańców małych miejscowości. Mimo to opór obywatelski nie słabnie, ale stale zmieniają się jego formy. Obecnie ludzie spotykają się, aby razem pić herbatę, na co władza na razie nie reaguje. Mimo, że media państwowe są w pełni zdominowane przez propagandę rządową, Białorusini czerpią wiedzę na temat aktualnej sytuacji w kraju dzięki niezależnym platformom informacyjnym działającym w Internecie.

Dlaczego według Adama Gopnika nosorożec jest lepszy od jednorożca?

Nosorożec jest brzydki, pozbawiony wdzięku, ale silny i konsekwentny. Jednorożec jest piękny i budzi podziw, ale jest tylko wytworem wyobraźni. W teorii Gopnika nosorożcem jest liberalizm, jednorożcami zaś: wielkie idee i utopie.

Jak bronić liberalizmu przed prawicą, która uważa, że niesłusznie wywyższa rozum ponad prawo naturalne i jest zagrożeniem dla religii i identyfikacji narodowej? Liberalne społeczeństwo pozwala religiom kwitnąć tak długo, jak długo wyznawcy nie uznają jej za jedyną i słuszną. Jest w nim miejsce na porządek rodzinny, tradycje i zwyczaje.

Lewica z kolei wierzy w siłę rewolucji i uważa, że zmiany powinny następować gwałtownie. Liberałowie wolą reformy.

Jak rozmawiać o śmierci?

Pandemiczna śmierć wymaga nowych narzędzi, sposobów opowiadania – i te sposoby powstają, ale jest to coś nowego i globalnego zarazem – mówiła filozofka Mira Marcinów. W momencie, kiedy proces tabuizacji śmierci uderza ze zdwojoną mocą, jej książka „Bezmatek” (Wyd. Czarne) stanowi próbę oswojenia tego zjawiska i nieodżegnywania się od towarzyszącej mu fizyczności.

Czy kulturę da się uratować?

Obecna sytuacja źle wpływa na kulturę i sztukę, którą należy pielęgnować i ratować. Temat kultury powinien się częściej pojawiać w mainstreamowych mediach, aby społeczeństwo znało sytuację. Trzeba też zadbać o dofinansowania dla aktorów.

Dlaczego Andrzej rysuje?

Bo pasjonował się piłką nożną! Swoja karierę zaczął od karykatur piłkarzy.

Rysowanie to dla niego przede wszystkim czytanie informacji, książek, gazet, esejów. Pierwszą rzeczą, która prowokuje go do rysunku, jest emocja. Zazwyczaj nieparlamentarna. Myśli tekstami, nie obrazkiem. Bo rysunek może być najbrzydszy na świecie, ale pomysł musi się obronić.

Satyra jest dla niego balansowaniem na granicy tego, co ludzie są w stanie zaakceptować, a czarny humor jest najlepszym sposobem odreagowania rzeczywistości.

To praca jego marzeń.

Co oglądać w niedzielę?

W niedzielę znów sporo o równości: Feministyczny Międzynarodowy Power Panel z emigrantkami, które walczą o prawa kobiet w kraju, oraz spotkanie dotyczące praw osób LGBT+ z Moniką Rosą, Bartem Staszewskim i Patrykiem Chilewiczem; o klimacie z różnych perspektyw, bo o antropocenie, o łowiectwie i o przyszłości transportu; nieustająco dużo o gospodarce, technologiach i polityce: światowym wyścigu technologicznym, walce z cyfrową dezinformacją, roli Internetu w kampaniach politycznych, cyfrowej suwerenności, praworządności, mediach i infrastrukturze przyszłości. Spotkamy się z naczelnym epidemiologiem Szwecji Andersem Tegnellem, pisarkami: Sabiną Baral i Dominiką Słowik, filozofami: Piotrem Augustyniakiem i Tomaszem Stawiszyńskim, humanitarystką, która w ubiegłym roku wycisnęła uczestnikom Igrzysk łzy z oczu: Aleksandrą K. Wisniewską. Na zakończenie: osiem power speeches o świecie po pandemii.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję