Historia, jaką mamy – z prof. Janem Grabowskim rozmawia Magdalena M. Baran :)

Magdalena M. Baran: O tym, że z historią nie ma żartów, przekonywaliśmy się już wiele razy. Bywa przepisywana, zawłaszczana, przeinaczana, czy w końcu opowiadana politycznie, wykorzystywana dla partyjnych celów. W Roku 1984 George Orwell pisze, że „kto rządzi przeszłością, w jego rękach jest przyszłość, a kto rządzi teraźniejszością, w jego rękach jest przeszłość”. Tak naprawdę Orwell pisze o świecie, którego nikt z nas by sobie nie życzył. O świecie, gdzie nawet myślenie – pamiętasz przecież myślozbrodnię – było przestępstwem. Do niedawna wydawało się nam, że do takiego świata jest absolutnie daleko, że to jest świat, który się nie wydarzy. Nawet jak sobie mówimy o pełzającym autorytaryzmie, nawet gdy przykładamy elementy codzienności do wizji z kolejnych antyutopii. Jak się okazuje, ten świat wcale tak daleko nie jest, szczególnie jeśli chodzi o próby panowania nad historią. Panowanie nad historią, która wpadła albo w ręce niewprawne, albo przeciwnie, gotowe do każdej manipulacji, która pozwoliłaby na osiągnięcie „zamierzonego efektu”. Powiedz mi, czy my możemy panować nad historią, lub inaczej, kto może panować nad historią?

Jan Grabowski: Jeszcze parę lat temu powiedziałbym ci: nie, panowanie nad przeszłością jest passé, nie należy ani do teraźniejszości, ani do przyszłości. Dzisiaj nie jestem już tego taki pewien. Pozostajemy na razie na naszym polskim podwórku. Nawet nie wspominam tu o Rosji czy Turcji – choć tam zachodzą procesy znacznie bardziej niepokojące. Natomiast w naszym mikroświecie ograniczonym granicami RP dzieją się rzeczy bardzo ciekawe. Jeżeli chodzi o znajomość historii, są to zjawiska niepokojące, a z punktu widzenia zawodowego historyka, wręcz katastrofalne. Jak wiesz, specjalizuję się w dość specyficznym wycinku polskiej historii, czyli w historii Zagłady. Warto podkreślić, że to na dobrą sprawę jedyna część polskiej historii, która wzbudza spore zainteresowanie na skalę międzynarodową. Z tego co widzę, na podstawie badań socjologicznych, jakie mają miejsce, na skutek energicznych działań różnych instytucji polskiego państwa, działań, które nie zaczęły się wczoraj, lecz które trwają od dawna, jesteśmy świadkami (i uczestnikami) stopniowego zastępowania udokumentowanego przekazu historycznego przez serię mitów. Mitów, które tą przeszłość jakoś uzdatniają do spożycia. W ogromnej masie, Polacy przyswajają sobie opowieści, opowiastki raczej, które tą historię mają zastępować. To się dzieje na wielu polach, ale najbardziej widoczne jest właśnie w zakresie badań nad Zagładą, gdzie dochodzi do kuriozalnych przecież przekłamań, które w oczach zdecydowanej większości naszych rodaków stają się ersatzem historii. Byłem zdumiony, kiedy dowiedziałem się, że 71% Polaków wierzy, że Polacy i Żydzi podczas II wojny światowej cierpieli w równym stopniu, bądź też, że Polacy cierpieli bardziej. 50% myślało, że tak samo, a 21%, że Polacy cierpieli bardziej. Coś takiego to już nie jest rewizjonizm historii. To jest niebezpieczne oszustwo, które na naszych oczach staje się częścią włókna pamięci narodowej. W parze z tym idzie coś, co po angielsku nazywamy dejudaisation. Na rodzimym gruncie, w okresie międzywojennym, Roman Dmowski spopularyzował sformułowanie – „odżydzenie”. I właśnie dziś, na naszych oczach, w trzeciej dekadzie XXI wieku, następuje „odżydzenie” Zagłady. Chodzi o usunięcie niewygodnych Żydów poza nawias historii, zastąpienie ich dobrymi Polakami, którzy (z wielkim samozaparciem i przy ryzyku osobistym) nieśli żydowskim współobywatelom pomoc.

U Czesława Miłosza mieliśmy „biednego chrześcijanina”, który patrzył na getto. Miłosz pisze w tym wierszu z absolutną – jak na tamte, ale i obecne czasy – szczerością: „Cóż powiem mu, ja, Żyd Nowego Testamentu,/Czekający od dwóch tysięcy lat na powrót Jezusa?/Moje rozbite ciało wyda mnie jego spojrzeniu/I policzy mnie między pomocników śmierci: Nieobrzezanych”. A później przychodzi Błoński i Biedni Polacy patrzą na getto

Nie zapominaj, Jan Błoński w tym eseju jeszcze pisał, że tą polską dłoń wzniesioną przeciw Żydom Pan Bóg powstrzymał. Jak się okazuje nie do końca ją powstrzymał. Wtedy jeszcze nie wszyscy wiedzieliśmy tyle co obecnie – a dziś już tą wiedzę chcemy wyprzeć, otorbić lub odrzucić.

Nie chcą, więc… piszą na nowo, de facto idąc za – pięknym skądinąd – sformułowaniem Winstona Churchilla, że historia będzie dla nas łaskawa wtedy, kiedy napiszemy ją sobie sami. A ta historia pisana, czy raczej tworzona mitologia, jak mówisz, okazuje się być dla Polaków coraz łaskawsza.

Pewnym ukoronowaniem tego procesu było niedawne przemówienie Andrzeja Dudy w Oświęcimiu-Brzezince, podczas obchodów Marszu Żywych. Polski prezydent miał wówczas czelność w jednym zdaniu postawić na tej samej płaszczyźnie antysemityzm i antypolonizm. Wiadomo, czym jest antysemityzm, wiadomo również, że antypolonizm nie istnieje; że to jest kompletnie obłędna teoria nacjonalistów, zakładająca istnienie światowego spisku, którego celem jest niszczenie Polski. Jeżeli przywódca, powiedzmy sobie, średniej wielkości państwa, ale państwa ważnego z punktu widzenia pamięci Zagłady, jest w stanie wygłosić tego rodzaju absurd w Auschwitz-Birkenau, to właściwie wszystko wolno.

To już nawet nie chodzi tylko o to, że w miejscu publicznym, ale że w miejscu szczególnym i w wyjątkowo ważnym momencie. Dla mnie to było wstrząsające. I nie, nie wszystko wolno.

W takim momencie, w takim miejscu. W Auschwitz, podczas Marszu Żywych mówi się o antypolonizmie! Ale czy może to nas dziwić, kiedy muzeum Auschwitz, w czasie gdy wokół trwała obrzydliwa antysemicka heca związana z polskim prawem o odmowie restytucji, oświadcza w mediach społecznościowych, że komory gazowe były dla Polaków! Kiedy przyglądam się temu, co w Polsce dzisiaj wolno bezkarnie powiedzieć, to widzę jak daleko przesunęły się granice źle pojętej tolerancji dla wyzywającej nienawiści i absurdu.

Przesunęła się też bardzo daleko tolerancja wszelkiego rodzaju głupoty, oraz tego, w jaki sposób mówimy o ekspertach, o specjalistach… Kogo się dzisiaj uznaje za kogo, kogo się na kogo kreuje. Mnie zmroziło ostatnio, jak usłyszałam od eksperta od wojny, że termin „wojna światowa” jest terminem publicystycznym i to w mainstreamowych, niepaństwowych mediach. Śmiejesz się, ale przecież oboje wiemy, jak gorzki to śmiech.

Jesteśmy świadkami tego, o czym nas władze ostrzegały, czym się wręcz chwaliły od samego początku: czyli powstawania nowej elity. Elity ex nihilo stworzyć się nie da, natomiast można wypchnąć do przodu, awansować ludzi głęboko niekompetentnych, lecz lojalnych i bojących się. Inwazja nowych ludzi, miernych lecz wiernych, spowodowała spustoszenia we wszystkich właściwie obszarach życia społecznego. Poziom dyskursu w sferze publicznej jest dziś katastrofalny.

Pakują się tam wszelkiego rodzaju ortodoksi. Kiedyś – aby wrócić do Orwella – można było zakładać, że ortodoksyjność to często nieświadomość, ale nie dziś. Dziś to świadoma ignorancja, głupota, która oznacza…

Znaczy posłuszeństwo, lojalność, to jest coś, co znamy z każdego ustroju totalitarnego, że zawsze istnieje pewna grupa ludzi, która jest gotowa za odpowiednie apanaże czy też nawet szacunek władzy odważyć się na wsparcie dowolnego głupstwa, a obok tego zwiększa się w Polsce coś, co jako historyk lat 30. i 40. obserwuję z wielką troską, zwiększa się margines strachu. Narastają postawy konformistyczne, a coraz więcej ludzi jest skłonnych przymykać oczy na bezprawie, na krzywdę – a to przywodzi na myśl lata dawno minione.

Równocześnie temu towarzyszy coś, co nazywamy „efektem mrożącym”, prawda? Obserwujemy to przecież nie tylko w badaniach historycznych, ale wszędzie tam, gdzie – ze względów światopoglądowych – trafiamy na „trudne” czy „niewygodne” wyniki. Jest moment takiego wycofania się czy zastopowania w badaniach własnych. Niemówienia o tym, jakiego rodzaju hipotezy musimy stawiać ze względu na to, co odkryliśmy, ty ze względu na to, co po prostu znajdujesz w archiwach…

Zgoda. Jak wiesz, od lat kilku, z racji mojej pracy historyka, dość często mam przyjemność stawać jako podsądny w polskich sądach. Rzecz w tym, że nawet wtedy, gdy wygrywam te „moje” procesy, to efekt mrożący jest niesłychanie widoczny. Szczególnie wśród młodych ludzi, którzy mają wiele do stracenia, nie mają jeszcze pozycji naukowej, którą chcieliby mieć, ale mają jeszcze całe życie przed sobą. Do tego dochodzi dramatyczna sytuacja w szkolnictwie polskim. Przecież dziś szkoły polskie są pod kontrolą człowieka, który określił gejów jako „mniej niż ludzi”, który scharakteryzował przedostatnią z moich książek, poważne dzieło naukowe, jako „antypolski szmatławiec”! Taki stan umysłu jest dziś miernikiem poziomu dyskusji w sferze publicznej… To są ludzie, z którymi mamy dziś do czynienia.

Wracamy do mitologii. Do tej mitologii, która zaczyna pojawiać się, a gdzieniegdzie nawet dominuje, w szkołach. Mamy różne nowe programy nauczania, a skoro wiemy, że dobre mity dużo szybciej i łatwiej wrastają w świadomość niż solidna wiedza historyczna, to sytuacja robi się naprawdę niebezpieczna. Z jednej strony mam ochotę zapytać cię o źródła, bo te mity się skądś wzięły. I nie chodzi mi tylko o te, które dotyczą lat 20. czy 30., albo czasu wojny, ale o ich „praojców”. Bo to są też mity zbudowane na anachronizmach. Trzeba wytłumaczyć – na anachronizmach, czyli na tych wszelkich pojęciach, określeniach, dopisywaniu pewnym wydarzeniom, pewnym faktom takich cech, które są niezgodne ani z ówczesnym stanem wiedzy czy duchem jakiejś epoki. Ja na przykład zastanawiam się, kiedy czytam o polskim patriotyzmie w X. wieku. Tam zaczyna się budowanie tej mitologii, prawda? 

Niedawno udałem się samochodem daleko za Warszawę, tam gdzie nie było już zasięgu TOK FM, gdzie byłem skazany na Polskie Radio, którego od szeregu lat już nie słucham, bo po prostu nie mam nerwów do tego. Na kanale pierwszym Polskiego Radia usłyszałem głos jednego z bardziej znanych konserwatywnych historyków polskich z Krakowa, z UJ, który dobrze modulowanym głosem wyjaśniał początki, rozwój patriotyzmu polskiego w XI-XII wieku. Dla historyka to jest absurd. Nie każdy oczywiście ma ten bagaż wiedzy, która pozwoli dostrzec ten absurd, czyli anachronizm, jak wspomniałaś. Przenoszenie dzisiejszych pojęć na epoki minione, kiedy te pojęcia miały inny sens, albo w ogóle nie funkcjonowały, jest jednym ze szkolnych błędów, które staramy się wyplenić wśród studentów na pierwszym roku historii. Weź pod uwagę, że mamy tych mitów więcej, mitów nie mających wiele wspólnego z Zagładą, o której wcześniej mówiliśmy. Spójrz na przykład na dyskusję wokół roli Kościoła katolickiego w życiu rodziny i państwa, ze szczególnym wzmożeniem podczas rozbiorów i później, aż do dziś. Inny mit dotyczy tego, że Polacy są antykomunistami, że na dobrą sprawę wysysają antykomunizm z mlekiem  matki. Zapominamy tylko o tym, że ja, jak robiłem maturę w roku ’80, jeszcze zanim nastała pierwsza Solidarność, to jednak grubo ponad 3 miliony Polaków należało do PZPR, co (wraz z rodzinami) stanowiło jednak dość duży segment społeczeństwa. Ci ludzie przecież firmowali ustrój komunistyczny. Kolejny mit to „Żołnierze Wyklęci”, prawda? Mit współistniejący z koszmarnym dziedzictwem antysemityzmu, o którym niewiele się mówi. Mówić nie trzeba, bo przecież właściwie nic z tego, czym zajmowali się od ćwierć wieku historycy podchodzący w sposób bardziej krytyczny do polskiej historii najnowszej, nie przeniknęło do programów szkolnych.

Wiesz, skoro już wspomniałeś o roli – faktycznej czy domniemanej – jaką pełnił Kościół, o martyrologii, jaką zbudowały w nas rozbiory, to ja bym jeszcze „dosłodziła” całość kolejnym mitem, a mianowicie polską tolerancją.

Dobrze to powiedziałaś… Zapominamy przy tym, że tu nie chodzi o tolerancję narodową, tolerancję grup społecznych. Ta tolerancja to są zamiary, decyzje i postępujące za nimi przywileje poszczególnych grup wydawane przez władców, którzy mieli w tej tolerancji swój interes, przeważnie finansowy. Czy można dziś na tej podstawie twierdzić, że „naród polski cechował się tolerancją”? Jaki znów naród? Szlachta? Część szlachty? Zwolennicy króla? Jeżeli chodzi o „tolerancję” Kościoła, to wystarczy przywołać Konfederację Warszawską z 1573 r., która gwarantowała innowiercom swobodę wyznania – którą hierarchia kościelna zdecydowanie odrzuciła. Przykłady można by mnożyć. Wracając ad medias res: edykty tolerancyjne nie były wyrazem „ducha narodu”, lecz odbiciem woli władzy i władcy. A o tym dziś najwygodniej jest zapomnieć, radośnie twierdząc, że „Polaków zawsze charakteryzowała tolerancja”.

Jeżeli jesteśmy przy Kościele, to przecież taka, a nie inna jego rola, czy też mitologia, urosła właśnie w okresie rozbiorów. Pod spodem mamy okoliczność, że przez to, co nam się historycznie wydarzyło, de facto nie przeszliśmy Oświecenia. Przegapiliśmy wiek rozumu. A później ten – znów inny od europejskiego – rozbiorowy romantyzm, podlany całą martyrologią, cierpieniem „narodowym”. Wtedy powstaje mit Polski jako „Chrystusa narodów”, mit, którym gra się do dziś.

Interesujące, że gra tym mitem trwała w najlepsze nawet za komunizmu; umiejętnie wykorzystywanym przez ówczesne władze. Ciekawe jest to, że komuniści starali się tą patriotyczną mitologię zaprząc do własnych celów. Wspominałaś wcześniej polskie Oświecenie, ale i tutaj nie powinniśmy zapominać o pełnej palecie poglądów ludzi takich jak Stanisław Staszic. Zasłużony człowiek, który m.in. pisał: „Żydzi po całej Polsce rozsypani, wszędzie z swym duchem wyłączności z naszym ludem pomieszani, nie tylko zaplugawią cały naród, zaplugawią cały kraj, a zmieniając go w kraj żydowski, wystawią w Europie na pośmiewisko i wzgardę”. Czyż nie widać tu, jak głos oświeconego myśliciela należy do tego samego chóru, w który – trzy pokolenia później – włączy się nacjonalista Roman Dmowski, dla którego antysemityzm nie będzie już zajęciem na ćwierć etatu, lecz stanie się fundamentem własnej tożsamości?

Krótko mówiąc, dzięki wybiórczemu podejściu do własnej historii, do własnych dziejów, tworzymy mity i legendy, która przypominają łatwo przyswajalną, lecz mało pożywną (i na dłuższą metę, szkodliwą) papkę.Przypomniała mi się historia, którą opowiedział mi mój przyjaciel, który w końcu lat 70-tych znalazł się w grupie Ruchu Młodej Polski. Była to grupa o dość konserwatywnych poglądach, której duchowym opiekunem i przywódcą był Aleksander Hall. Otóż Hall przynosił im odpowiednio dobrane, czy też spreparowane fragmenty dzieł Dmowskiego celem wzmocnienia ich kośćca ideologicznego oraz podbudowania ich morale. W tak przygotowanym materiale brak było świadectw na antyżydowską obsesję przywódcy endecji. Tego rodzaju właśnie państwowotwórcza i narodowotwórcza działalność trwała w różnych okresach na różnym polu ze skutkami, jakie dzisiaj możemy obserwować w całej krasie.

Tak i wykuwało się coś, co z mojego punktu widzenia jako etyka i filozofa nie istnieje – wykluwała się tak zwana prawda polubowna. Wyjątkowo paskudne sformułowanie, ale takie, gdzie spotykaliśmy się w pół drogi między prawdą a kłamstwem i ustalaliśmy miejsce, którego się trzymaliśmy. Można to równie dobrze nazwać „pozorowanym status quo”, nakładającym kolejnym osobom dramatu maski postaci szlachetnych, czarnych charakterów, albo totalnej obojętności. Karty rozdane, wszystko wiadomo, każdy jest tu kimś. Tylko że na dłuższą metę to nie może działać.

Jak już mowa o prawdzie polubownej, to chciałbym wspomnieć esej redakcyjny, napisany wkrótce po pogromie kieleckim. Jest lipiec ’46, niewiele ponad rok po wygaszeniu pieców krematoriów w Oświęcimiu, a w Kielcach, w sercu Polski, dochodzi o masakry żydowskich ocalałych z Zagłady. Rozbestwiony tłum morduje Żydów, a polska inteligencja próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie, jak to możliwe. Jak to jest, żeby naród-bohater, naród, który przeszedł suchą stopą przez grząskie bagno II wojny światowej, żeby taki naród zaczął nagle mordować nieszczęsnych ludzi, których jedyną winą jest to, że są Żydami. No i w takiej chwili, w „Tygodniku Powszechnym”, porte-parole oświeconej polskiej inteligencji, ukazuje się artykuł redakcyjny broniący narodu polskiego. Wniosek jest taki, że Kielce to jest aberracja, wyjątek, wypadek dziejowy, to się po prostu nie mogło zdarzyć, gdyż zawsze byliśmy narodem tolerancyjnym. Skoro nie można wydarzenia po prostu zanegować, to mówimy o odosobnionym, absurdalnym wypadku. Później, rzecz jasna, mowa już będzie o sowieckiej prowokacji. Ten sam schemat intelektualnego eskapizmu widzieliśmy w dyskusji nad mordem w Jedwabnem. Znów mamy wyjątek. Coś takiego, to się mogło zdarzyć pod Łomżą, pod Białymstokiem, tam są takie specyficzne warunki, specyficzni ludzie, gdzie indziej w Polsce to by się nigdy nie wydarzyło! Aberracja kolejny raz. Zauważ, że nawet nie odnoszę się tu do tych, którzy do dziś twierdzą, że Jedwabne to Niemcy. A tak dziś twierdzi „oficjalna” Polska. Obrona tych narodowych mitów chwyta się wszystkich możliwych narzędzi. Jest takie powiedzenie, że tonący chwyta się brzydko. Właśnie to „brzydkie chwytanie się” jest częścią brnięcia w nieszczęsne mity. Choć mity te nie są do obrony w długiej perspektywie, to obrona krótkodystansowa, sowicie opłacana przez państwo, przynosi rezultaty.

One się nie tylko bronią, one się wręcz okopują. Jest druga strona. Z jednej strony jest mit, z drugiej strony są białe plamy, które mamy w historii i to są te tematy, o których my nie rozmawiamy i które gdzieś tam zamiatamy pod dywan. Ja zresztą uwielbiam taki tekst Jacka Kaczmarskiego, Ballada o bieli. I tam „są narody, które znają w dziejach swoich każdy kamyk/ tak, że mało o to dbają,/ a my mamy białe plamy”. Te białe plamy okazują się niemalże takimi lustrami, w których odbija się nasze polskie samozadowolenie.

Białe plamy na mapie zakładają brak wiedzy. To miejsca, o których geograf nie wie jeszcze nic konkretnego…

Tyle, że mnie nie chodzi o te hic sunt leones. To nie jest tak, że nie wiemy. Chodzi o te białe plamy, które są efektem świadomego wymazania wiedzy.

Wydaje mi się, że nie ma mowy o braku informacji. Są pewne luki, jasne, wszędzie są, natomiast widać u nas instynktowny brak chęci przyjęcia tej wiedzy, która jest jednak powszechnie dostępna. W tym sensie, jeżeli mówimy o białych plamach jako wymazanych polach, to oczywiście masz rację. I tych wymazywanych pól jest zresztą coraz to więcej. Tu chciałbym podkreślić, że atak na naszą świadomość historyczną jest częścią ataku na demokratyczne społeczeństwo, na naszą demokrację i na społeczeństwo obywatelskie. Jeżeli nam się wydaje, że możemy być demokratami, podczas gdy fałszujemy na potęgę naszą, historię, to tkwimy w błędzie. Sfałszowana historia, niemożliwość dojścia do porozumienia z własną historią, będzie wstępem do destrukcji kolejnych elementów demokratycznego społeczeństwa. To, co dziś widzimy w Polsce, destrukcja demokracji, jakąś rolę w tym pełnią te sprawy godnościowo-historyczne, które konsolidują elektorat prawicy, skrajnej prawicy, centrum i nawet lewicy. Wystarczy zobaczyć, jak głosuje polska opozycja np. w kwestii uznania żołnierzy Brygady Świętokrzyskiej za prawdziwych polskich patriotów! Jak się okazuje, nowy Front Jedności Narodu na gruncie swoiście rozumianej obrony godności narodu scala posłów, od rządzących nacjonalistów, przez deputowanych Platformy, lewicy, aż po różne dziwne elementy skrajnie prawicowe. Jeżeli o to chodzi, panuje tutaj Treuga Dei, pokój Boży – ze skutkami fatalnymi dla całego społeczeństwa.

Tyle, że Pax Dei nie sprawdzał się najlepiej, prawda? Miałam cię o to zapytać pod koniec, ale skoro już wywołałeś temat opozycji… Z jednej strony mamy bowiem te, już niemal „narodowe” głosowania, jakie przeprowadza w Sejmie Zjednoczona Prawica, a z drugiej jakiś marazm, bierność drugiej strony. Dla mnie za bierność należy sądzić jak za współudział. Jest coś, co w wyczytałam w liście twojego ojca, tego z lat 70., który opublikowałeś na początku książki Polacy nic się nie stało. Przepiękne zdanie: „Pamięć narodową głaszczą u nas prawie wszyscy”. Niesamowite, bo to jest list z lat 70. ubiegłego wieku, a u nas tak naprawdę prawie nic się w tej sprawie nie zmieniło. Jest upiorne status quo.

Cytowałem wówczas list mojego Ojca do Kazimierza Koźniewskiego; list – napisany w roku 1973 – który znalazłem w papierach Ojca po jego śmierci. Ojciec pisał tam o postawach polskiego społeczeństwa wobec Żydów podczas wojny. Byłem zszokowany nie tyle treścią tego listu, nie tym, że Ojciec wytyka tę polską nieumiejętność mówienia o historii bolesnej, którą sam w końcu przeżył jako polski Żyd ukrywający się podczas wojny, tylko tym, że ten list można by dziś wysłać do redakcji jakiegokolwiek pisma i mógłby bez żadnej korekty pójść do druku jako głos w dzisiejszej dyskusji. Przez pół wieku, a możemy powiedzieć sobie, więcej niż pół wieku, stoimy w miejscu, albo się cofamy. Nie sądzę, żeby w telewizji publicznej można było bezkarnie lat temu pięćdziesiąt mówić o Żydach per „te parchy”, a dzisiaj już można. I jak się okazuje, nawet coś takiego nie dyskwalifikuje osoby odpowiedzialnej za takie słowa. Ale co tam! Mamy premiera, który mówi o „żydowskich sprawcach” i też się nic nie dzieje.

Nic się nie dzieje i to się nie dzieje też kiedy – wracam kołem do tych białych plam – przecież historia najnowsza również jest historią, która jest zamazywana, którą próbuje się opowiadać inaczej, czy to lata 80., triumf Solidarności, stan wojenny czy postać Lecha Wałęsy. Jasne, można powiedzieć, że – jak pisał kiedyś  bodajże Heinrich Heine – „każda epoka ma swoje własne wady, które sumują się z wadami epok poprzednich. Nazywamy to właśnie dziedzictwem ludzkości”. Tak, tylko my widzimy, że te wady tam są. Tylko historia to nie jest bukiet kwiatów, który mogę ułożyć według własnego uznania, bo kocham hortensje i tulipany. Nie, to jest gotowy „produkt” – i jeśli są tam lilie, na które mam uczulenie, to są… i już. Najwyżej będę kichać i mdleć. A i tak nie ucieknę od faktów.

Mówisz o sytuacji społeczeństw, które ewoluują w sposób demokratyczny i normalny. Natomiast trzeba pamiętać, że w wypadku Polski, w wypadku rozwoju polskiej świadomości narodowej i historycznej, stało się coś bezprecedensowego – przynajmniej jeśli chodzi o kraje naszej strefy kulturowej. Normalnie, w historiografii narodowej, czyli w produkcji historycznej, mamy pewne cykle. Historycy zadają sobie i historii takie pytania, jakie turbują ich pokolenie. Na podstawie strumienia książek, jakie się ukazują, można mniej więcej odgadnąć, jaki jest stan ducha i samoświadomości społeczeństwa, którego przedstawicielami są ci historycy. W momencie, kiedy w ramach tej swobodnej narracji, która jest wyrazem badawczych zainteresowań wielości badaczy, nagle pojawia się głos instytucji, które państwo powołało do życia, a których celem jest obrona punktu widzenia władzy w sprawach moralności historycznej, narracji historycznej, świadomości historycznej, to pojawia się również ogromny problem. Polska historiografia nie jest już refleksem pytań, oczekiwań i świadomości naszego społeczeństwa, lecz wyrazem dążeń władzy, która sprawuje kontrolę nad tym „strumieniem narracyjnym”. To jest coś, czego na tę skalę w naszej sferze kulturowej nie widziano wcześniej. Przecież państwowe „instytucje pamięci” zatrudniają dzisiaj setki badaczy z tytułami doktorów historii. Ludzie ci produkują to, co im zostało zlecone. Niezależni badacze sami identyfikują swoje pola badawcze, sami walczą o środki na badania, których oceną zajmują się inni historycy. Tymczasem „urzędnicy od historii” działają w ramach programów badawczych zleconych i sfinansowanych przez władze. Mówiąc szczerze, w dzisiejszej Polsce skala tego zjawiska jest – jeżeli chodzi o Europę – bez precedensu.

Kiedyś bardzo trafnie nazwałeś te wszystkie instytucje – określiłeś je jako „narodowe zakłady pracy chronionej”. Z drugiej strony, przecież taka „wygoda” i „bezpieczeństwo” nie jest absolutne, bo kiedyś się skończy. I jak się wtedy zderzyć z tą „historyczno-narodową” produkcją? 

Narodowe zakłady pracy chronionej… Tu sytuacja przypomina poniekąd znany nam z nie tak odległej historii fenomen socjalistycznego planowania. Dziś uruchamiamy produkcję samochodów małolitrażowych, a jutro produkcję statków do połowów kryla (ciekawe, czy ktoś jeszcze o tym pamięta?). Zarządzanie kulturą i historią przez dzisiejszych nacjonalistów, niewiele się różni od komunistycznego zarządzania gospodarką. Jakie były tego skutki, wszyscy wiemy. Cztery lata temu, po zrozumiałych reakcjach na „Polskie prawo o Holokauście” (jak w świecie nazywa się nowelizację ustawy o IPN z 2018 r.), władze zdecydowały się rzucić na „żydowski” front walki ideologicznej świeże siły. Stąd nagły wysyp artykułów, książek produkowanych masowo przez IPN-y, Instytuty Pileckiego, Dmowskiego czy też różne agendy MSZ-tu – a lista zaangażowanych w „walkę” instytucji jest o wiele dłuższa. Powstają nowe pisma o rzekomo naukowym charakterze, powstają muzea i pomniki – wszystko po to, żeby „oswoić” niewygodną przeszłość. Jakość tej nowej produkcji jest fatalna, co nie dziwi w wypadku rzeczy pisanych i tworzonych na zamówienie. Ale tych potworków jest coraz więcej i nie pozostają one bez wpływu na świadomość społeczną. Chciałbym, żebyśmy zdali sobie sprawę z tego, że ten gwałt na historii będzie miał, już ma, wpływ na polityczne decyzje Polaków, na utratę zaufania do demokracji jako takiej. Apoteoza autorytaryzmu, jaka teraz panuje w Polsce, jest czymś, co wielu ludziom może się podobać. Mamy w końcu nowych bohaterów narodowych, z jednej strony NSZ ruguje AK, w tle pojawiają się „żołnierze wyklęci” z bagażem antysemityzmu, mamy Dmowskiego, lista się nie kończy. Dla wielu władza autorytarna jest pociągająca. Oddajesz trochę wolności w zamian za pewne gwarancje: płacy, spokoju. Trzeba pamiętać, że – jak to słusznie pisał kiedyś Adam Daniel Rotfeld – polski stosunek do demokracji jest bardzo ambiwalentny. Jeżeli spojrzymy na historię ostatnich stu lat, to tej demokracji było u nas nawet mniej niż kot napłakał, do roku ’89 właściwie nic. Pierwszych parę lat II RP, no i ten nasz eksperyment po roku 1989 zakończony, jak się okazało, w roku 2015.

To możemy pójść głębiej, że to są nasze problemy z wolnością, z jej używaniem. Sukces Solidarności, Okrągły Stół, pierwsze częściowo wolne wybory i… co? Zostaliśmy z demokratycznym „pasztetem”, upichconym z wyborów, praworządności, wolności obywatelskich, z praw i obowiązków czy w końcu ze „społeczeństwa obywatelskiego”, które – jak to w Polsce – poszło własną drogą. Z drugiej strony wszelkie procesy dokonywały się bardzo szybko, niejako nie pozwalając temu społeczeństwu dojrzeć. A może to wylewanie się różnych ideologicznych, ale też historycznych paskudztw, to jest też syndrom niedojrzałości naszego społeczeństwa? Albert Einstein powtarzał, że nacjonalizm to jest choroba wieku dziecięcego każdego społeczeństwa i trzeba tę chorobę przejść jak odrę. Tyle że przeciwko odrze możemy dziś się skutecznie zaszczepić, a przeciwko nacjonalizmowi… już trudniej. To jakbyśmy mieli jakiś odgórny ruch antyszczepionkowy. A przecież uczciwa edukacja powinna nam dawać szansę na „społeczne” czy „wspólnotowe” zdrowie, które pozwala myśleć o społeczeństwie obywatelskim, o wolności, o demokracji, o praworządności, ale uczy wychodzić poza ten absolutnie ciasny grajdół, jakim czynią Polskę. Tymczasem u nas znów wszystko stoi na głowie. Studiując listę tych „narodowych” instytucji trafiłam nawet – w nawiązaniu do naszego wcześniejszego wątku – na Instytut Walki z Antypolonizmem. Przejrzałam stronę i… powiem ci, że jestem przerażona.

Nie tylko jest, ale jest to Instytut, który złożył na mnie doniesienie do prokuratury krajowej za to, że napisałem, że obozy zagłady nie były dla Polaków, tylko dla Żydów i że Polacy trafiali do obozów koncentracyjnych. No i właśnie za takie skandaliczne stwierdzenie zostałem zaraportowany jako ktoś, kto szkaluje dobre imię narodu polskiego. Jeszcze niedawno nie wiedziałem, że mówienie, że Polaków nie wysyłano do obozów zagłady, jest formą szkalowania dobrego imienia narodu polskiego. Cóż, teraz już wiem. Wracając do twojego pytania, do tego wątku, gdzie szukać winy i czy jest jakieś lekarstwo. Spędziłem ponad połowę życia po drugiej stronie oceanu w kraju, który jest wielokulturowy, który ustawicznie lawiruje między różnymi niebezpiecznymi rafami wrażliwości różnych grup ludzkich. W kraju etnicznie jednorodnym tych raf pozornie nie ma, a to sprzyja galopadzie nacjonalizmu, podczas gdy konieczność wypracowania modus vivendi z innymi kulturami wymusza postawy tolerancyjne. Z pewną nadzieją patrzyłem a to, że Europa jako taka się z punktu widzenia etnicznego zmienia. Nie upatruję zagrożenia, a raczej pewną możliwość rozwoju. Polsce bym też tego życzył. W tradycyjnej Polsce mniejszości odgrywały rolę studzącą. Nie zawsze miały głos, ale od czasu do czasu potrafiły wymusić na społeczeństwie „większościowym” (jak to się nieładnie nazywa z żargonie naukowym) pewien poziom jeżeli nie zrozumienia, to tolerancji. Przecież nie wszyscy muszą wyglądać, wierzyć i myśleć tak samo. Niestety dziś rządzącym tej perspektywy brakuje. Być może kilka milionów Ukraińców zmieni to nastawienie, nie wiem.

Jak wiesz nie jestem optymistką, również w tej sprawie. Po tym pierwszym, absolutnym zrywie solidarności szybko zwrócono uwagę na nierówne traktowanie uchodźców, gdzie z jednej strony wpuszczamy „błękitnookie blondynki”, ale nie wpuszczamy śniadych dzieci. Ba, mamy już wyrok sądu stwierdzający nielegalność „push back-ów”. Z drugiej strony jest i to, co nazywamy „zmęczeniem empatycznym”, które już zaczyna dopadać pomagających, czy wreszcie zwykłą, także finansową niemoc. Bo pomagają ludzie, pomagają samorządy, a tymczasem „państwo”…

Ten koszmarny rozdźwięk między traktowaniem uchodźców na granicy białoruskiej i ukraińskiej jest nie do ukrycia. Ja nie tłumaczyłbym tego wszystkiego rasizmem, broń Boże; jednak jak się pali u sąsiada, nas to bardziej obchodzi, niż jak się pali w odległym domu, więc to też jest jakiś tam fragment, ale to też się układa w jakąś niepokojącą całość.

Powiedz mi… Kiedy patrzymy na ten wycinek historii, którym się zajmujesz, ale też na inne wątki, jakie wpadły nam tu do głowy – czy to rozbiorowe, czy kościelne, czy tę tolerancję, czy nawet  patriotyzm – to można mieć wrażenie, że w jakimś momencie weszliśmy w zakręt z niedozwoloną prędkością i rozpierniczyliśmy się na jakiejś ścianie. Bo „się chciało” szybko to przejść. A jeżeli tak, to w którym momencie zaniedbaliśmy naszą historię? Kanada, w której mieszkasz, poradziła sobie i musiała przepracować całą masę problemów, chociażby kwestię stosunku do rdzennych mieszkańców. Mówię o przepracowywaniu tych trudnych momentów, gdzie duma narodowa, dobre samopoczucie nie są budowane na micie, tylko na przepracowaniu faktów, które mogą być niewygodne, mogą być niebezpieczne, które są bolesne. Tak pracuje przecież Japonia, tak pracują nadal Niemcy. I pewnie każdy rozsądny naród.

To jest nie tylko kwestia chęci, to jest też pewnego przymusu. W wypadku Kanady była to sprawa  interakcji między Francuzami a Anglikami. Wiadomo było, że przyszłość kraju będzie zakładnikiem konsensusu, dyskusji, wypracowania wspólnego podejścia, które będzie do przyjęcia dla jednych i dla drugich. Później doszły do tego kwestie ludności autochtonicznej i tak dalej. Jeżeli chodzi o Polskę, to nie szukałbym jednej przyczyny naszych kłopotów. Nie wierzę w monokauzalność przyczyn w historii, nie mam zaufania do teorii, które podają nam jeden klucz, który miałby otworzyć drzwi do zrozumienia historii. Jeżeli jednak miałbym wskazać te ważne elementy naszych dzisiejszych kłopotów, to skupiłbym się na przekleństwie nacjonalizmu w jego polskim wydaniu. Przyczyn szukałbym w procesach, które zachodziły na przełomie XIX i XX wieku, w gwałtownym rozwoju rasistowskiej ideologii endeckiej, napędzanej przychodzącymi z zachodu teoriami darwinizmu społecznego, która – koniec końców – zdobyła masy.

Kiedy tak rozmawiamy, to raz za razem pojawia się z jednej strony nacjonalizm, a z drugiej te wszystkie momenty, w których twoja praca w tym kraju jest traktowana tak, jak jest traktowana, czyli delikatnie rzecz ujmując, nie najmilej. Wychodzi na to, że historyk to jest trochę niewdzięczny zawód. Kiedyś powiedziałeś, że nie wybrałeś sobie przedmiotu swoich badań, ale to on wybrał ciebie. I chyba dobrze to rozumiem, bo mnie w jakiś sposób wybrała sobie filozofia czy etyka wojny. Ale ty poszedłeś dalej. W pewnym momencie wyszedłeś z tych swoich archiwów i wszedłeś w buty public historian. Zastanawiam się, przy całym ryzyku i niewdzięczności, czy może to jest ta droga, na której jesteś w stanie budzić nas z  odrętwienia, które sprowadza na ten śpiący naród flet pisowskich szczurołapów.

Byłoby dobrze, gdyby tak było. W moim wypadku z całą pewnością to nie była kwestia mojego wyboru, czy też decyzji, że chcę dokonać krucjaty…

Czekaj, mnie nie chodzi o krucjatę, ale o prawdę. Jak w dobrej historii.

Zostałem po prostu wywołany do tablicy, krótko mówiąc, nie miałem wyboru. Jako badacz musiałem bronić mojego punktu widzenia przed niezwykle agresywną kampanią nienawiści toczoną przez państwo. W pewnym momencie (a było to na sali sądowej, kiedy słuchałem wyroku sędzi Sądu Okręgowego w Warszawie) zdałem sobie sprawę, że to nie ja, ale że to cała dyscyplina historii jako nauki znalazła się w polu rażenia polskich nacjonalistów. Że dalsze milczenie zalegitymizuje wprowadzenie do polskiego orzecznictwa prawnego takich pojęć jak „duma narodowa” czy też „prawo do godności narodowej”, jako dóbr własnych podlegających ochronie prawnej. A to by oznaczało koniec uprawiania jakiejkolwiek krytycznej historii! Zdałem sobie sprawę, że weszliśmy w etap zaostrzonej paranoi, która grozi rozbiciem podstaw mojej dyscypliny zawodowej, a przy okazji trwale uszkadza świadomość Polaków i coś trzeba zrobić. To nie jest decyzja łatwa. Człowiek, który wchodzi na arenę publiczną, rezygnuje w pewnym sensie z prywatności i zmuszony jest do schodzenia na poziom dyskusji, do której intelektualista nie jest ani przywykły, ani przygotowany.

Cały czas mam nadzieję, że jednak działa ta stara maksyma: Gutta cavat lapidem non vi, sed saepe cadendo… Bo kropla faktycznie drąży skałę swoim częstym spadaniem. To daje jakieś perspektywy zmiany świadomości, jeśli nie na dziś, jutro, to na… za kilka lat.

Mam dużo skromniejsze oczekiwania. Chciałbym jedynie kiedyś móc powiedzieć, że nie przeszedłem obojętnie obok wojującego kłamstwa i instytucjonalnej podłości. Tylko tyle.

Jasne, a w tym wszystkim nie wolno przecież pozwalać zna zamiatanie spraw pod dywan; w jakimś sensie nie wolno się bać.

Bać się wolno, każdy się boi. Pytanie tylko, czy damy się temu strachowi opanować.

 

Prof. Jan Grabowski jest profesorem historii na Uniwersytecie w Ottawie, członkiem Królewskiego Towarzystwa Naukowego Kanady  oraz gościnnym wykładowcą uniwersytetów we Francji, Izraelu, Polsce, Niemczech oraz w Stanach Zjednoczonych. Jest autorem, współautorem i edytorem licznych książek i artykułów w międzynarodowych pismach naukowych.  W 2014 r. książka profesora Grabowskiego Hunt for the Jews wygrała Międzynarodową Nagrodę Najlepszej Książki przyznawaną przez Instytut Yad Vashem w Jerozolimie. W ubiegłym roku prof. Grabowski został mianowany 2021/2022 Cleveringa Chair na uniwersytecie w Lejdzie, w Holandii. Najnowsza książka profesora Grabowskiego Na Posterunku, Udział polskiej policji granatowej i kryminalnej w zagładzie Żydów, ukazała się po polsku w 2020 r.

 


Autorka grafik: Olga Łabendowicz


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Czas rozliczeń wojennego resetu :)

Nastał czas trudnych pytań, a także mierzenia z problemami, których nie można dłużej ignorować. W końcu na najwyższych szczeblach państwowych zaczęto mówić o uniezależnieniu się od rosyjskiego gazu czy poprawieniu stanu obronności na poważnie, ale wszystko wskazuje na to, że oprócz działań konieczna będzie także głębsza refleksja nad wartościami.

Choć o zagrożeniu płynącym ze strony Rosji mówiło się już od dawna, Europa do końca żyła w przeświadczeniu, że mimo wszystko nie dojdzie do inwazji, a w każdym razie nie na tak dużą skalę. Kiedy przewidywalne stało się jednak faktem, działania Putina zadziałały niczym kubeł zimnej wody. Nie ma złudzeń co do tego, że wpływ wojny w Ukrainie wykracza daleko poza jej granice, a stawką jest przyszłość demokratycznej Europy. Nastał czas trudnych pytań, a także mierzenia z problemami, których nie można dłużej ignorować. W końcu na najwyższych szczeblach państwowych zaczęto mówić o uniezależnieniu się od rosyjskiego gazu czy poprawieniu stanu obronności na poważnie, ale wszystko wskazuje na to, że oprócz działań konieczna będzie także głębsza refleksja nad wartościami.

Gdy gubią emocje

Wojna w Ukrainie jest przede wszystkim dowodem na to, że nie tylko broń ma znaczenie strategiczne, a bardzo wiele zależy od czegoś tak przyziemnego jak ludzkie emocje. W wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, laureat pokojowej nagrody Nobla, Dmitrij Muratow powiedział, że „nie da się mieszkać w Rosji i uchronić się przed propagandą”. Od dawna też wiadomo o rosyjskich wpływach na tym polu w państwach Zachodu – o opłacanych przez Kreml populistach lub o działających w mediach społecznościowych „trollach” i botach. Do tej pory reagowaliśmy na to często śmiechem, żartami, a przede wszystkim przekonaniem, że nie ma co się tym przejmować, wystarczy się od tego odciąć. Jednak obecnie trwająca wojna uzmysławia nam, że nie bez znaczenia są nasze reakcje na to, co dzieje się za przysłowiowym płotem, ponieważ nie da się zatrzymać okrucieństw tej wojny bez masowych nacisków opinii publicznej. Tym bardziej, że przywódcy państw zachodnich z reguły nie podejmują działań bez sprawdzenia sondaży poparcia, więc wywieranie presji ma tym większe znaczenie.

Władimir Putin zrozumiał to już dawno temu, dlatego internet zalała fala rosyjskiej dezinformacji, z powodzeniem polaryzująca demokratyczne społeczeństwa na całym świecie. Jej najbardziej spektakularnym osiągnięciem na arenie międzynarodowej była wygrana Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w 2016 roku. Zwycięstwo Joe Bidena pokrzyżowało Putinowi plany, który liczył na to, że Trump zapewni mu spokój ze strony Amerykanów, gdy zacznie wprowadzać w życie swoje plany. Niemniej konta zaangażowane niegdyś w rozpowszechnianie treści antyszczepionkowych obecnie zajmują się udostępnianiem kremlowskiej propagandy na temat wydarzeń w Ukrainie. Propaganda wykorzystująca pandemię do osłabienia zaufania do rządzących bazowała przede wszystkim na wzbudzaniu strachu. Podobnie jest teraz. We Francji temat rasizmu zdecydowanie bardziej oddziałuje na emocje niż to, co się dzieje w Europie Wschodniej. Dlatego w krótkim czasie niezwykle nośnym tematem stała się informacja o złym traktowaniu nieukraińskich uchodźców o ciemniejszym kolorze skóry. Bardzo szybko na Facebooku pojawiły się viralowe posty, wykorzystujące oburzenie zaistniałą sytuacją, żeby podgrzać nieufność względem Ukraińców czy NATO, a następnie wykorzystać tą okazję m.in. do rzucenia fałszywych oskarżeń o mordowanie cywili w Ługańsku i Donbasie przez Ukraińców. Informacja powielana nie wychodzi już od obcych, ale z kręgu znajomych, co wzbudza więcej zainteresowania, a przede wszystkim zaufania. Algorytm później mnoży te informacje zalewając te same osoby podobnymi treściami, pogłębiającymi wiarę w kreowaną przez fake newsy rzeczywistość. 

Niektóre sieci społecznościowe podejmują walkę z tym. Twitter oznacza media, a nawet dziennikarzy powiązanych z rządami. Facebook usunął profil Konfederacji z powodu powtarzających się naruszeń zasad dotyczących dezinformacji na temat COVID-19 (m.in. dotyczącymi skuteczności noszenia masek czy szczepień). Przeciwko propagandzie wystąpiła także Unia Europejska, podejmując decyzję o zablokowaniu dostępu do Russia Today czy Sputnika w następstwie inwazji na Ukrainę. Jednak przed propagandą raczej nie da się całkowicie uchronić także poza Rosją. Kanałów dezinformacji jest po prostu zbyt dużo, a fake newsy rozmnażają się w zastraszającym tempie. Ponadto pojawia się kwestia tego, gdzie narysować linię pomiędzy ograniczaniem dostępu do tego co szkodliwe, a cenzurą mediów.

Jeśli demokratyczne kraje chcą się skutecznie bronić przed propagandą, to muszą wreszcie zacząć postrzegać ją jako poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa w Europie. Przyjmujemy, że każdy świadomie wybiera, co czyta lub ogląda, ale technologia jest coraz bardziej udoskonalana, żeby przewyższać zdolności kognitywne człowieka. Niestety edukacja kompletnie pomija ten problem. Tak jak szkoły uczą, że nie należy jeść muchomorów sromotnikowych albo przyjmować słodyczy od nieznajomych, tak nie uczulają na zagrożenia płynące z dezinformacji. Sprawdzanie źródeł jest traktowane jako ważne tylko w przypadku prac naukowych, czy egzaminów, a nie jako kompetencja potrzebna do funkcjonowania na co dzień. Szczególnie należałoby położyć nacisk na ludzki słaby punkt, jakim są emocje, bo to właśnie za ich pośrednictwem manipulacja jest najbardziej efektywna. Oczywiście człowiek jest tylko człowiekiem i nie przestanie mieć ludzkich odruchów na pewne komunikaty, ale może się przyzwyczaić do swoistej czujności i rozsądku, „uruchamiającego” się automatycznie w określonych sytuacjach. Jednak oprócz tego potrzeba jeszcze silnych fundamentów w postaci wartości demokratycznych, a te na chwilę obecną przeżywają kryzys.

Demokracja na wojnie

Wojna w Ukrainie to przede wszystkim bardzo trudny sprawdzian dla demokracji. Przede wszystkim kluczowe pytanie związane z inwazją na Ukrainę dotyczy tego, w jaki sposób sytuacja zagrożenia stabilności w nadwyrężonej pandemią Europie, odbije się na wyniku wyborów przypadających na ten burzliwy okres. Pierwsze odbyły się na Węgrzech, w których Orban pokonał zjednoczoną opozycję po zmonopolizowaniu przekazu informacyjnego w sposób przypominający ten rosyjski. Dzięki pozostającym w rękach prorządowych oligarchów mediom mógł bez przeszkód oddziaływać na nastroje i budować w Węgrach przekonanie, że jest w stanie ocalić kraj przed skutkami wojny. Kolejne ważne wybory odbędą się we Francji. W tym przypadku politolodzy zwracają uwagę na tzw. „efekt flagi”. Wraz z inwazją na Ukrainę poparcie dla Macrona zaczęło rosnąć w zaskakująco szybkim tempie. Francuzi zmęczeni kolejnymi kryzysami są bardziej skłonni postawić na znanego kandydata, którego kompetencje mieli okazję obserwować podczas trudnych sytuacji, a eksperyment z wybraniem kogoś nowego dla wielu wydaje się ryzykowny. Niemniej jeśli zostanie wybrany, jego mandat do sprawowania władzy na kolejną kadencję nie będzie miał takiej podstawy demokratycznej jaką mieć powinien, a to stanowi, jak sygnalizują eksperci, ryzyko dla wartości stanowiących fundament elekcji. Wszystko wygląda na to, że szansę w efekcie flagi upatrują także politycy PiS-u. Stąd między innymi pojawiają się pogłoski o tym, że partia rządząca będzie próbowała przeprowadzić wcześniejsze wybory, gdyż „efekt flagi” nie działa długo, a wybory parlamentarne są zaplanowane dopiero na drugą połowę 2023 roku. Do tego dochodzi pozytywny wizerunek państwa polskiego na świecie, zbudowany bezprecedensowym wsparciem dla ukraińskich uchodźców ze strony polskiego społeczeństwa, instytucji pozarządowych i samorządów, ale też powoli dający o sobie znać niepokój dotyczący pomocy uchodźcom, która niewątpliwie będzie wymagała ogromnego nakładu czasu, wysiłku i pieniędzy. Tym bardziej, jak pisał Klaus Bachmann w tekście dla „Gazety Wyborczej”, że w sytuacji zagrożenia łatwiej o tendencje autorytarne, czyli mniej tolerancji, a więcej akceptacji dla rozwiązań siłowych czy skupienia wobec władzy. W praktyce oznacza to, że obecnie trwająca mobilizacja może się skończyć, a partie polityczne zaczną wykorzystywać problem, żeby zwiększać swoje słupki poparcia. To bardzo niepokojące prognozy dla demokracji, ponieważ podobnie jak w przypadku wyborów we Francji, może oznaczać, że wygrana w kolejnych wyborach może być całkowicie zależna od populistycznych postulatów. Pojawia się więc konieczność zachowania ogromnej ostrożności, żeby wybory nie zmieniły się farsę.

Drugie ryzyko związane jest bezpośrednio z sankcjami nałożonymi na Rosję przez Zachód. Wiadomo, że ich koszt będzie wysoki, a wpływ na gospodarkę bardzo niekorzystny. Biorąc pod uwagę upór Putina, niewykluczone są także problemy z zasobami energii. Nieprzygotowany Zachód będzie musiał szukać nagłych rozwiązań, a od ich wyboru zależeć będzie nie tylko względna stabilność, ale też wpływ na poparcie dla polityków. Istnieje możliwość, że nie będzie innego wyjścia niż zwrócenie się do innych państw autorytarnych, niezagrażających bezpośrednio Europie, ale działających wbrew jej wartościom (np. kraje arabskie czy Chiny). To niewątpliwie stanowi ogromne wyzwanie dla tożsamości demokratycznego świata, a także stawia pytanie o jego znaczenie czy rzeczywistą siłę i wpływy. Celem rosyjskiej propagandy od wielu lat jest osłabienie zaufania do demokratycznego systemu sprawowania władzy w jego strukturalnej formie i podważenie demokratycznych wartości tak, żeby ludzie zaczęli kwestionować ich sens. Zachód prowadzi wojnę z Rosją, a jednocześnie ludzie powiązani z Kremlem mają coraz większe polityczne i gospodarcze wpływy w krajach zachodniej demokracji. Wprowadzone sankcje po zajęciu Krymu nie przeszkodziły np. Francji w sprzedaży broni do Rosji. Obecnie trwająca wojna ma wymiar nie tylko terytorialny, ale też symboliczny – jako starcie świata demokratycznego z tym autorytarnym. Jednak ten pierwszy, grający rolę „tego dobrego” nie jest bez skazy, więc „ten zły” chętnie przedstawia jego przewinienia w formie manipulacji. Należy jednak pamiętać, że demokratyczny świat nie opiera się na konkretnych, wątpliwych moralnie politykach czy partiach, ale na określonych ponadczasowych ideach oraz wartościach, gwarantujących na dłuższą metę silne, dobrze prosperujące państwo. Zachód potrzebuje takiego kompasu, ponieważ uniezależnienie się od autorytarnych krajów będzie procesem długotrwałym, potrzebującym trwałego poparcia opinii publicznej. Dlatego ważne pytania będziemy musieli sobie postawić także na bardzo osobistym poziomie…

Kto ty jesteś?

Wojna w Ukrainie to czas próby także dla każdego z osobna, moment kiedy pojawia się pytanie o to kim się jest. Pierwsi musieli odpowiedzieć na nie Ukraińcy, którzy ku zdziwieniu Putina, bohatersko stają do ciężkiej i krwawej walki po to, żeby ochronić swoją narodową tożsamość. Bardzo możliwe, że jest to ogromne zaskoczenie także dla wielu z ich zachodnich sąsiadów, obserwujących tak kosztowny dowód przywiązania do swojego kraju, kultury, a przede wszystkim odrębności. Choć Rosja na wszelkie możliwe, a przede wszystkim brutalne sposoby, stara się tę tożsamość unicestwić. Z doszczętnie zniszczonego Mariupola wywozi się ludzi w głąb Rosji, zmusza do przygotowywania propagandowych materiałów, podczas gdy Duma obraduje nad ustawą uznającą wszystkich posługujących się językiem rosyjskim za „rodaków”. Ukraińcy jednak stanowczo opierają się tym zabiegom, a ich działania stanowią jasną deklarację tego, kim są, czym wzbudzili na arenie międzynarodowej duży szacunek.

Podobne pytanie zaczęli zadawać sobie Polacy czy Mołdawianie, którzy pierwszy raz znaleźli się w sytuacji zagrożenia bezpieczeństwa swojego kraju. Nawet jeśli uda się odeprzeć rosyjską inwazję, trzeba rozważyć także scenariusz, w którym konieczna będzie obrona granic, a może nawet powszechna mobilizacja. W tej sytuacji wiele osób zadaje sobie pytanie, co tak właściwie dla nich znaczy być obywatelem danego kraju, a obserwując sąsiadów zza granicy, rozważają, czy sami byliby gotowi na takie poświęcenie, gdyby znaleźli się w podobnej sytuacji. Niekiedy gotowość do chwycenia za broń deklarowali nawet politycy, jak reprezentujący Lewicę Krzysztof Śmiszek. Problem ten zresztą szerzej omówiła ekspertka od bezpieczeństwa, dr Paulina Polko. W wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” wyraziła obawy, że na chwilę obecną młodsze pokolenie nie zdaje sobie sprawy z tego, że bezpieczeństwo może zależeć od nich, a ten stan umysłu czyni ich niezdolnymi do obrony w sytuacji wojny, która do tej pory funkcjonowała w ich głowach na poziomie wyobraźni. Jednocześnie podkreśliła rolę tych starszych, polegającą nie tylko na przygotowaniu młodszych na wypadek takiej konieczności, ale też do stworzenia z Polski kraju, w którym chce się żyć i który chce się bronić. Należy pamiętać, że o istnieniu tożsamości narodowo-kulturowej decydują jednostki. Na pewno gdyby Ukraińcy nie chcieli bronić swojej ojczyzny, już dzisiaj by nimi nie byli.

Z drugiej strony również solidarność ponad podziałami oraz jednomyślne wsparcie Zachodu dla Ukrainy ma kluczowe znaczenie. Chociaż Stany Zjednoczone i Europa wiele stracą, nie ma wątpliwości, że wpływ presji konsekwentnie i solidarnie wywieranej na Rosję w postaci m.in. sankcji będzie miażdżący. Wojna w Ukrainie to najlepszy dowód na to, że choć odrębna tożsamość jest ważna, partnerstwo oraz sojusze mają ogromną wagę, a postawy dążące do izolacji, takie jak np. eurosceptyzm, paradoksalnie stanowią zagrożenie dla bezpieczeństwa, a także suwerenności zachodnich państw. Silna, zjednoczona Europa w bliskiej relacji ze Stanami Zjednoczonymi to hamulec dla przywódców o imperialistycznych zapędach pokroju Putina, zapora przed nieograniczoną żądzą poszerzania swojej sfery wpływów. Obecna inwazja twardo dowiodła, że próba układania się z autokratami nie jest w jakimkolwiek wymiarze skuteczną strategią. Dlatego najważniejszym wyzwaniem dla Zachodu będzie stworzenie takiego demokratycznego świata, który zastąpi rywalizację współpracą, a w odrębności nie będzie widział powodu do rywalizacji, tylko do wzajemnego szacunku.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Fałszywi prorocy prawicy? Katolicyzm zagrabiony czy porzucony? :)

Dlaczego katolicyzm dziś tak jednoznacznie utożsamiany jest z prawicą, mimo że przedstawia ona często postawę zdecydowanie z nim sprzeczną lub dla niego szkodliwą? I co doprowadziło do takiego ograniczenia na przestrzeni ostatnich lat spektrum tego, co w przestrzeni publicznej katolickie? Na to, jak kształtowany jest polski katolicyzm lub jego odbiór w przestrzeni publicznej, składają się w mojej ocenie trzy obszary – polityczny, hierarchiczny i powszechny.

Dlaczego katolicyzm dziś tak jednoznacznie utożsamiany jest z prawicą, mimo że przedstawia ona często postawę zdecydowanie z nim sprzeczną lub dla niego szkodliwą? I co doprowadziło do takiego ograniczenia na przestrzeni ostatnich lat spektrum tego, co w przestrzeni publicznej katolickie? Na to, jak kształtowany jest polski katolicyzm lub jego odbiór w przestrzeni publicznej, składają się w mojej ocenie trzy obszary – polityczny, hierarchiczny i powszechny. Polityczny oznacza partie polityczne, nad którymi łopoczą katolickie sztandary i to, co się z tym w praktyce wiąże. Hierarchiczny to postawa instytucjonalnego Kościoła – zarówno biskupów, jak i szeregowych księży. Powszechny, najtrudniejszy do zdefiniowania, to poglądy i postawy katolików w Polsce. Te trzy obszary wpływają na siebie wzajemnie i podlegają ciągłej ewolucji. Przyjrzyjmy się im.

Gdybyśmy chcieli nakreślić na szybko polską panoramę religijno-polityczną, ujrzelibyśmy obraz szeroko pojętej prawicy, składającej się z ugrupowań obozu rządzącego oraz Konfederacji – stronnictwa polityczne biorące na sztandary katolickie, tradycyjne wartości, Katolicką Naukę Społeczną oraz ochoczo broniące Kościół Katolicki przed mniej lub bardziej wyimaginowanymi zagrożeniami dzisiejszego świata. Objawami tego stają się często takie zjawiska jak nacjonalizm, daleko posunięty eurosceptycyzm, nonszalanckie podejście do osiągnięć nauki w kwestii klimatu oraz medycyny, czy też obojętność na dobrostan zwierząt i środowisko. Cechą charakterystyczną prawej strony sceny politycznej jest także agresywna retoryka – w stosunku do mniejszości seksualnych, względem uchodźców oraz przeciwników politycznych. Wydawać się może, że wtóruje mu w tym lub przynajmniej zapewnia milczącą powściągliwość, instytucjonalny Kościół. Przy przeciętnym postrzeganiu tematu wyłania się w tym momencie także pewien przedsiębiorczy redemptorysta z Torunia, czy kontrowersyjny arcybiskup metropolita z Krakowa. Niejako po drugiej stronie panoramy usadowilibyśmy zapewne całą resztę – często otwarcie antyklerykalną Lewicę, zagubioną w istocie (mimo mocno określonych korzeni w przeszłości, o czym później) Platformę Obywatelską, Polskę 2050, która mimo lidera będącego przed rozpoczęciem kariery politycznej katolickim publicystą spod znaku „Tygodnika Powszechnego”, nie afiszuje się dziś (mimo takich zarzutów ze strony Lewicy) z katolicyzmem czy choćby konserwatywnymi wartościami. Niejako na granicy tego spektrum ląduje PSL, szukający nadal swojej tożsamości i będący w fazie przechodzenia ze swojego wiejskiego, konserwatywnego matecznika, z którego został wypchnięty przez PiS, w stronę centrum, co widać na podstawie analizy wyników wyborów parlamentarnych z 2019 roku, kiedy to Ludowcy zdobyli niemal identyczne wyniki na wsi oraz w miastach i miasteczkach, niezależnie od ich wielkości. Cały ten przedstawiony wyżej obraz odpowiada prawdzie. Kiedy jednak zadamy sobie trud, by sprawdzić, co w istocie jest katolickie i jak na główne kwestie wymienione na początku spogląda Kościół Katolicki, dojdziemy do pewnego dysonansu spowodowanego tym, dlaczego to właśnie prawica bierze sobie chrześcijaństwo na sztandary, mimo wyznawania w istocie nie tylko niechrześcijańskich, ale często wręcz antychrześcijańskich poglądów.

Obszar hierarchiczny prezentuje się dużo mniej wyraziście. Polski episkopat często zachowuje bierność, wysyła mdłe komunikaty, nie chce wyrażać wyrazistej opinii. Tym trudniej określić jakiekolwiek proporcje. Jarosław Makowski pisze o bezkrólewiu w polskim episkopacie. Do 2005 roku wszelkie spory neutralizowała postać papieża, nadając biskupom właściwy ton i charakter, papieża będącego głową zarówno polskiego, jak i powszechnego Kościoła. Dziś Kościół w Polsce nie ma lidera, a wyższą pozycję ma zakonnik z Torunia i jego media niż Prymas, czy Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski. Znajdziemy zatem wśród polskich biskupów abp. Wojciecha Polaka – krytykującego łamanie konstytucji, sprzeciwiającego się nacjonalizmowi, protestującego przeciw wykorzystywaniu religii do uprawiania polityki i opowiadającego się za przyjmowaniem uchodźców. Znajdziemy także abp. Marka Jędraszewskiego, którego wypowiedzi na temat wszelakich ideologii są dobrze znane. Znajdziemy także biskupów bardzo biernych i zdystansowanych. Proporcje są trudne do ustalenia. Według analiz istnieją w episkopacie trzy frakcje – konserwatywna, licząca około siedmiu biskupów, „otwarta” o podobnej wielkości oraz milcząca większość. Wydaje się, że dość podobnie wygląda to wśród szeregowych księży. Znajdziemy medialne przykłady ks. Lemańskiego, ks. prof. Wierzbickiego ks. Bonieckiego czy o. Gurzyńskiego, karanych niejednokrotnie za swoje wypowiedzi, jak i tych o bardzo konserwatywnych poglądach, niekiedy angażujących się w politykę, takich jak np. ks. Chyła lub ks. Oko.

Trzecim komponentem składającym się na polski katolicyzm są świeccy i niezaangażowani aktywnie w politykę katolicy. Według badania CBOS z 2011 roku 95% mieszkańców Polski deklaruje się jako katolicy, 45% w swoim życiu kieruje się zaleceniami Kościoła. Kościelne statystyki z 2019 roku mówią o 36,9% katolików uczęszczających na niedzielne msze i 16,7% przyjmujących komunię świętą. Trudno więc w tym wypadku określić najwłaściwszą grupę badawczą. Jacy więc są polscy katolicy? Drobnych wskazówek mogą dostarczyć wyniki frekwencji na niedzielnych mszach przy nałożeniu na to wyników wyborczych w tych regionach. Nie dziwią wyniki, w których nakłada się wysokie poparcie dla PiS na tzw. ścianie wschodniej z wysoką frekwencją na tamtejszych mszach. Z kolei badania CBOS z 2021 roku zbadały poziom religijności w poszczególnych elektoratach partyjnych. Wśród wyborców PiS religijność deklaruje 79%, w PSL 69%, Konfederacji 53%, Polski 2050 40%, KO 34%, Lewicy 19%. We wrześniu 2020 roku w Tygodniku Powszechnym opublikowano badanie przeprowadzone przez ks. Krzysztofa Pawlinę. Uzyskał on odpowiedzi alumnów 38 z 42 polskich seminariów duchownych, przyjętych do nich w roku akademickim 2019/2020, m.in. na temat ich preferencji w wyborach europejskich w 2019 roku. 62% z nich zagłosowało na PiS, 24% na Konfederacje, 7% na Kolację Europejską, a 6% na Kukiz’15. Zatem młodzi katolicy wybierający drogę kapłańską są prawie jednolicie prawicowi. Z drugiej strony nadal stosunkowo silne pozostają społeczności skupione wokół „liberalnego” Tygodnika Powszechnego, czy Znaku, a wiele młodych osób przyciągają np. duszpasterstwa względnie „otwartego” zakonu dominikańskiego.

W tym zestawieniu wyłania się pewna niespójność. Przy zrównoważonym obrazie polskiego duchowieństwa oraz raczej umiarkowanie konserwatywnych polskich katolikach, rzuca się w oczy zdecydowanie prawicowy obraz katolicyzmu w przestrzeni politycznej. Warto go zatem przeanalizować.

(A)katolicka prawica

Pierwszą ważną kwestią, w mojej ocenie kluczową, jest retoryka. Słowo, od którego biblijnie wszystko się zaczęło, kształtuje społeczne stosunki – buduje podziały oraz wspólnotę, może zapewniać szacunek mimo różnic, jak i może stać się narzędziem dyskryminacji i budowania nagonki przynoszącej najczęściej przerażające żniwo. Jeśli chcemy rozważać dyskurs i retorykę tworzoną przez prawicę w kontekście nauki katolickiej, warto sięgnąć najpierw do źródła – „wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40) oraz klasyczne już „będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego” (Mt 22, 39) jako jedno z dwóch najważniejszych przykazań danych przez Jezusa. Wypływa z tego nakaz, by w każdym człowieku, bez wyjątku, chrześcijanin dostrzegał samego Jezusa i traktował go z poszanowaniem jego godności, z otwartością i przynajmniej próbą zrozumienia. Nie oznacza to aprobaty dla wszystkich postaw i zachowań drugiej osoby, ale jak stwierdził papież Franciszek w kontekście osób nieheteronormatywnych, „każda osoba, niezależnie od swojej orientacji seksualnej, musi być szanowana w swej godności i przyjęta z szacunkiem, z troską, by uniknąć jakichkolwiek oznak niesłusznej dyskryminacji”. Tymczasem, prawicowy obóz rządzący stworzył sobie z publicznej telewizji generator nagonki instrumentalnie wykorzystywanej do uderzania w grupy i osoby oraz zręcznie kierowanej w odpowiednim kierunku, zależnie od politycznych potrzeb. Poczynając od mniejszości seksualnych przedstawianych jako zagrożenie dla rodzin, polskości, katolicyzmu i polskich dzieci – mityczna ideologia gender, która wyewoluowała w pewnym momencie w ideologię LGBT, przez wrogów politycznych stawianych poza nawiasem wspólnoty narodowej, którym przypisywana jest służalczość względem państw ościennych oraz wręcz chęć likwidacji państwa (sic!), aż do wojennej, dehumanizującej retoryki odnoszącej się do uchodźców, zarówno dziś, jak i jeszcze w kampanii wyborczej w 2015 roku. Pewnym symbolem może być program „W tyle wizji”, emitowany na antenie TVP INFO, w którym to pomiędzy dialogami dwóch prowadzących do studia dzwonią widzowie, często wyrażający się w niecenzuralnych słowach na temat np. polityków opozycji, wygrażając im przemocą, wszystko to ku uciesze i aprobacie, a czasem wręcz szoku prowadzących zadziwionych tym, jakiego potwora udało im się stworzyć i którego codziennie sowicie karmią. W tej retoryce wtórują telewizji publicznej prawicowe gazety podsycające jeszcze bardziej nienawiść do poszczególnych grup. Nie trzeba w tym miejscu dodawać wypowiedzi polityków Konfederacji nt. batożenia homoseksualistów, czy też licznych wypowiedzi Janusza Korwin-Mikkego. Można stwierdzić, że zamiast nadstawiać drugi policzek, szukają oni takiego, w który mogą uderzyć ku uciesze głosującego na nich tłumu. Wszystkie te działania wyrządzają zbrodniczą szkodę całemu społeczeństwu, dzieląc je według partyjnych potrzeb sprawców i wywołując w nim najgorsze z emocji. Wyrządzają także szkodę poszczególnym osobom. 70% osób w Polsce identyfikujących się jako członkowie społeczności LGBT+ ma lub miało myśli samobójcze, 50% zaś objawy depresji. To między innymi oni są dziś tymi ewangelicznymi „braćmi najmniejszymi”, są nimi także uchodźcy oraz politycy z którymi się nie zgadzamy, a przeciwko którym władza zaprzęga cały aparat państwa.

Drugą ważną kwestią jest nacjonalizm i antyuchodźcza polityka. Już od 2013 roku, podczas tzw. kryzysu migracyjnego, z prawej strony, rzekomo broniącej chrześcijańskiej Europy przed zalewem zarobkowych migrantów i islamizacją starego kontynentu, wypływała iście wojenna narracja. Dominowały takie słowa jak fala, najazd, inwazja, obrona granic. Podnoszono populistyczne argumenty dotyczące przewagi mężczyzn w grupach uchodźczych (mężczyźni przede wszystkim byli w stanie pokonać trud ucieczki przed wojną), czy też posiadanych przez nich telefonów (bez zadania sobie pytania o to, jak inaczej mieliby skontaktować się z bliskimi, dla których ruszyli szukać lepszego miejsca). Rok 2015 w Polsce był rokiem wyborów parlamentarnych. Prawo i Sprawiedliwość wykorzystała wtedy kryzys migracyjny do prowadzenia kampanii wyborczej, w pamięć zapadła wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego dotycząca szeregu chorób i pasożytów, jakie przenieść mogą na nas „nielegalni imigranci”. Nie pozostawały bierne także partie składające się na dzisiejszą Konfederację, a więc Ruch Narodowy oraz Partia KORWiN. W przekazie dominowała narracja mówiąca o niemal wyłącznie zarobkowych motywach migracji, jak i terrorystycznych skłonnościach chcących się dostać do Polski. W tym czasie Kościół Katolicki, zarówno polski episkopat, jak i Stolica Apostolska, zachęcały do przyjmowania uchodźców. Zanim papież Franciszek wystosował apel, by każda parafia przyjęła jedną rodzinę do siebie, do działania zachęcał przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski abp Stanisław Gądecki. Delegat KEP ds. Migracji bp Krzysztof Zadarko apelował zaś, by bezwarunkowo przyjmować uchodźców, niezależnie od ich religii i wyznania, mówił także, że dziś Jezus ma twarz właśnie uchodźcy. Przerodziło się to także w realne działania. Aktywne były oddziały Caritas w całej Europie, w tym również w przyjmowaniu uchodźców. We Włoszech w tym czasie lokalne klasztory, diecezje, parafie i Caritas zaopiekowały się ponad 40 tysiącami uchodźców. Na mniejszą skalę takie działania miały miejsce także w Polsce. Diecezje, parafie i Caritas pomogły tysiącom uchodźców, zarówno na miejscu, jak i ściągając ich do Polski. Warto przy tej okazji zajrzeć także do Ewangelii, w której czytamy „Wtedy odezwie się Król do tych po prawej stronie: «Pójdźcie, błogosławieni Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia świata! Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem nagi, a przyodzialiście Mnie; byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie»” (Mt 25, 34-36). Wydaje się, że na kolejny poziom wzbiły się formacje prawicowe w sprawie obecnego kryzysu na granicy z Białorusią. Nadal są niewzruszone ludzką krzywdą i cierpieniem, a zamiast dostrzegać Jezusa, widzą w migrantach amunicję w wojnie hybrydowej prowadzonej przez białoruski reżim. Kolejna nomen omen granica została jednak przekroczona. W momencie, kiedy grupa uchodźców na granicy zaczęła chorować, pijąc wodę z potoku i znajdując się w potrzasku między strażami granicznymi obu państw, parlamentarzyści opozycji ruszyli z paczkami z jedzeniem i śpiworami, by dostarczyć je ludziom(!) na granicy. Abstrahuję od pełnego wachlarza pobudek stojących za tymi działaniami. Kuriozalne wydaje się natomiast to, że politycy prawicy, utożsamiający się z katolickimi wartościami i broniący Kościoła, Patryk Jaki i Sebastian Kaleta z Solidarnej Polski oraz kilku innych, zaczęli wyśmiewać te działania i nazywać je „gówniarstwem”. Tworzono także prześmiewcze filmy z tym jak poseł Koalicji Obywatelskiej Franek Sterczewski próbuje dostarczyć jedzenie głodującym na granicy! Tymczasem na granicy polsko-białoruskiej znaleziono w połowie września ciała trzech uchodźców, z czasem zaczęto informować o kolejnych, a jedyną reakcją władz była próba zrobienia z osób na granicy zoofilii. Wszystko to za pomocą znalezionego w internecie filmu pornograficznego wyświetlonego na konferencji prasowej ministra spraw wewnętrznych. Również i teraz polscy biskupi zaznaczyli w zbiorowym komunikacie potrzebę otwartości na ludzi potrzebujących pomocy. Na granicy pojawił się ks. Lemański, ks. prof. Wierzbicki oraz wspomniany już bp Krzysztof Zadarko. Kwestią nieco zbliżoną, będącą często czynnikiem wpływającym na stosunek do uchodźców, jest nacjonalizm. Na ten temat niezwykle dosadnie i jednoznacznie wypowiedzieli się polscy biskupi za pomocą dokumentu „Chrześcijański kształt patriotyzmu” z 2017 roku. Patriotyzm jest w nim opisywany jako postawa zawsze otwarta, zarówno na wspólnoty narodowe, jak i wspólnotę ogólnoludzką. Patriotyzm wpisany jest w uniwersalny nakaz miłości bliźniego, a niedopuszczalne i bałwochwalcze są próby podnoszenia narodu do rangi absolutu, czy szukania chrześcijaństwa jako uzasadnienia narodowych konfliktów i waśni. Polski episkopat promuje w tym dokumencie patriotyzm będący wrażliwością także na cierpienie i krzywdę, która dotyka inne narody. Podkreślona została także wierna służba naszej ojczyźnie wyznawców szeregu innych religii, jak i ateistów. Za nieuprawnione i niebezpieczne biskupi uznali także instrumentalne wykorzystywanie tak ważnej przecież polityki historycznej do rywalizacji politycznej. Nacjonalizm został ukazany jako przeciwieństwo patriotyzmu. Jedną z bardziej znanych biblijnych opowieści jest spotkanie Jezusa z Samarytanką. Wykazał się on w niej godną naśladowania otwartością. Rozmawiał on przy studni zarówno z kobietą, co w kulturze żydowskiej było lekko mówiąc kontrowersyjne, jak i przedstawicielką pogańskiego plemienia Samarytan. Takie spotkanie było niedopuszczalne. Samarytanie byli darzeni przez Żydów wielowiekową nienawiścią, a kobiety z tego ludu uważane były za nieczyste. Ta konkretna kobieta była także po kilku rozwodach. Jezus zaś sam inicjuje rozmowę mimo barier kulturowych, rasowych i historycznej nienawiści. Można tylko domniemywać, jak w tej sytuacji zareagowałby któryś z polityków prawicy, zapewne przegoniłby Samarytankę pod pretekstem obrony żydowskiej tożsamości, tradycyjnego modelu rodziny, jak i w trosce o to, czy Samarytanka nie przeniosłaby na niego jakiejś choroby.

Kolejną kwestią, powiązaną istotnie z omawianym już nacjonalizmem, jest podejście prawicy do Unii Europejskiej oraz integracji europejskiej jako takiej. Prawica spod znaku ugrupowań rządzących cechuje się silnym eurosceptycyzmem, z nasilającymi się coraz bardziej tendencjami do zaprzestania postrzegania obecności Polski w Unii Europejskiej jako coś oczywistego i pewnego. Politycy Konfederacji zaś mówią wprost o Unii jako złu, o Brukseli jako nowej Moskwie oraz postulują opuszczenie wspólnoty. Europa natomiast, zjednoczona, ze wspólnymi instytucjami i pogłębiającą się integracją, jest wizją i perspektywą stricte chrześcijańską. To średniowieczne Christianitas nadało Europie wspólne ramy kulturowe, religijne oraz częściowo językowe i instytucjonalne. Kiedy integracja europejska rozpoczynała się po II wojnie światowej, jednymi z jej głównych ojców byli Robert Schuman oraz Alcide De Gasperi – ich procesy beatyfikacyjne w Kościele Katolickim właśnie trwają i zbliżają się coraz większymi krokami do wyniesienia tych wybitnych polityków na ołtarze. Inny z tzw. Ojców Europy, Konrad Adenauer, był przedstawicielem niemieckiej chrześcijańskiej demokracji. W tym miejscu może pojawić się zarzut mówiący, iż instytucje europejskie wtedy a dziś to dwie różne rzeczywistości i że projekt ten wymknął się spod kontroli i planów ojców integracji. Nic bardziej mylnego. W Deklaracji Schumana (napisanej przez Jeana Monneta, ale przez Schumana przedstawionej) z 9 maja 1950 roku, będącej przełomowym aktem rozpoczynającym powojenną integrację europejską, czytamy nie tylko o postulacie utworzenia luźnych instytucji europejskich o gospodarczym charakterze. Owe gospodarcze powiązanie państw ma być tylko przystankiem, „ta propozycja stanie się pierwszą konkretną podstawą Federacji Europejskiej”. Stworzenie instytucji europejskich mogących zapobiegać nowym zagrożeniom dla pokoju postulował już papież Pius XII, Paweł VI opowiadał się za głębszą, bardziej solidną i organiczną jednością europejską. W wypowiedziach Jana Pawła II, Benedykta XVI oraz Franciszka można dostrzec akcentowanie cech wspólnych Unii i chrześcijaństwa, takich jak solidarność, otwartość oraz wspólnotowość. Jednocześnie wzywają oni do tego, by Europa „odnalazła siebie samą, była sobą”, by w warunkach zdrowej świeckości nie zatracała otwartości na swoje chrześcijańskie korzenie. Najlepszym do tego sposobem jest, by katolicy nie widzieli w Unii Europejskiej pochłoniętej zepsuciem i neomarksizmem lewicowej inicjatywy „eurokratów”, który to obraz w istocie służy głównie prawicowemu populizmowi, ale by Unię współtworzyli, ubogacając ją chrześcijańskimi wartościami leżącymi u jej podstaw.

Podobnych rozbieżności można doszukać się na wielu innych polach. Szczególnie bulwersujące wydaje się to, że niektóre z nich, mimo bycia częścią naukowego konsensusu i wynikiem wielu badań, nadal są kontestowane przez konserwatystów, katolików, czy „wolnościowców” ze stajni Janusza Korwin-Mikkego. Jedną z takich kwestii jest globalne ocieplenie. Prawica kontestuje albo jego istnienie, albo wpływ człowieka na jego kształt, albo radykalizm środków, które mają mu przeciwdziałać. Tymczasem konieczność podjęcia środków, by spowolnić globalny wzrost temperatur, nadając przy tym moralnego charakteru walce z globalnym ociepleniem, podkreślają papieże. Poczynając od Jana Pawła II, który już 30 lat temu mówił o krytycznych rozmiarach efektu cieplarnianego spowodowanego rozwojem przemysłu, wielkich aglomeracji miejskich oraz wzrostem zużycia energii, mówił także o obowiązku zarówno jednostek, państw, jak i organizacji międzynarodowych, by wykazać się należną odpowiedzialnością. Benedykt XVI mówił o moralnym charakterze ochrony stworzenia, wskazując na katastrofy naturalne już teraz przynoszące liczne ofiary. Franciszek wykazuję się jeszcze dalej posuniętym zaangażowanie na rzecz walki ze zmianami klimatu. Wydał na ten temat encyklikę Laudato si, będącą apelem do całego świata, wpisującym działania na rzecz ochrony środowiska w ósmy „Uczynek Miłosierdzia”. Birmański kardynał Charles Maung Bo mówi wprost o „ekologicznym ludobójstwie”, będąc dużo bliżej realnych skutków zmian klimatycznych niż mieszkańcy Europy. Tutaj rozgrywa się prawdziwa walka o życie. Kolejną kwestią, na którą zasadniczy wpływ ma nauka, jest kwestia szczepień. Politycy Konfederacji są w tej kwestii bardzo sceptyczni, są wprost przeciwko szczepieniom lub zachowują skrajną powściągliwość, by nie zrazić do siebie swojego elektoratu. Negatywny stosunek do szczepień widać także wśród prawicowych gazet sprzyjających władzy. Wydaje się, że paradoksalnie istotną zaletą faktu rządzenia w Polsce przez Prawo i Sprawiedliwość w dobie pandemii jest utemperowanie członków tej partii (jak i Solidarnej Polski) w wypowiedziach podważających sens szczepień. Prawica dzierżąca odpowiedzialność za państwo jest z pewnością dużo mniej sceptyczna wobec dorobku nauki niż prawica będąca w opozycji. Co jednak na temat szczepień sądzi Kościół? Papież Franciszek nazwał w ostatnim czasie szczepionkę „przyjacielem człowieka”, a zaszczepienie się określił aktem miłości wobec bliźniego. Kardynał Kazimierz Nycz stwierdził natomiast, że nasze wybory dotyczące szczepienia wkraczają w zakres przykazania „nie zabijaj!”. Nycz wyznał także, iż wstydzi się korelacji między religijnością a poziomem sceptycyzmu wobec szczepień. Ciekawa mądrość wypływa przy tej okazji także ze Starego Testamentu – „Czcij lekarza czcią należną z powodu jego posług, albowiem i jego stworzył Pan. (…) Pan stworzył z ziemi lekarstwa, a człowiek mądry nie będzie nimi gardził. Czyż to nie drzewo wodę uczyniło słodką aby moc Jego poznano? On dał ludziom wiedzę, aby się wsławili dzięki Jego dziwnym dziełom. Dzięki nim się leczy i ból usuwa, z nich aptekarz sporządza leki,…” (Syr 38, 1-7).

W temacie ekologii i dobrostanu zwierząt dominuje dziś niestety wśród części katolików, jak i wielu utożsamiających się z katolicyzmem polityków, błędna interpretacja słynnego „czyńcie sobie ziemię poddaną” pochodzącego z Księgi Rodzaju. Owe władanie ziemią często okazuję się krwawą despotią, nie zaś salomonową mądrością, sprawiedliwością i dobrocią. Tak też jest z częścią polityków prawicy. Obrona przemysłowych ferm zwierząt futerkowych w dobie braku egzystencjalnej potrzeby posiadania futra, negowanie odczuwania bólu przez zwierzęta (sic!), czy lekceważenie kwestii ekologicznych to tylko jedne z wielu zjawisk, które kłócą się z troską o wszelkie stworzenie i nasz wspólny dom, kwestie immanentnie związane z katolicyzmem. 1 września tego roku Papież Franciszek zainaugurował tzw. „Czas dla Stworzenia”, ekumeniczny czas mający na celu refleksje i działanie zmierzające do czynienia Ziemi wspólnym domem, zarówno dla wszystkich ludzi, jak i zwierząt. Wszystko to w duchu i myśli św. Franciszka z Asyżu.

Szkodliwa gorliwość

Oprócz kwestii, w których działanie prawicy utożsamiającej się z chrześcijaństwem jest z nim sprzeczne, są też takie, w których działanie na rzecz tych wartości jest zaledwie pozorne, a na którym owe formacje opierają swoją wiarygodność. Jedną z takich kwestii jest aborcja. Troska o życie od poczęcia nie pozostawia żadnych wątpliwości z punktu widzenia katolika. Kluczowe jednak wydają się sposób i rzeczywista skuteczność tej troski. 22 października 2020 roku na polityczne zlecenie, przez pozbawione autorytetu i niezależności instytucje, podczas rozwoju kolejnej fali zakażeń koronawirusem, został wydany wyrok ograniczający możliwość dokonywania aborcji. Bez głosowania w parlamencie, bez konsultacji społecznych. Trzeba przyznać, że jak na tak istotną kwestię, wybrano na to najmniej godny sposób i niezbyt dobry czas. Stoję na stanowisku, że w ochronie życia celem nadrzędnym jest to, by aborcji było jak najmniej, nie zaś, by po prostu była ona zakazana, uwalniając w ten sposób sumienie katolika od tego, jakie są realne skutki takiego zakazu. Przeanalizujmy je. Gigantyczny opór społeczny wywołany wyrokiem ma realne skutki już dziś. Pomijam w tym miejscu podziemie aborcyjne, które wzbogaci się o nowe klientki. Realnym skutkiem jest zmiana postrzegania aborcji przez społeczeństwo na bardziej liberalną, częściowo zapewne z powodu czynników politycznych – sprzeciwu wobec władzy, która zakaz ustanowiła i wobec Kościoła, któremu wspieranie tej władzy się zarzuca. Od razu na ten trend odpowiedziała główna partia opozycji, PO będąca wcześniej raczej za utrzymaniem status quo, dziś jest za aborcją do dwunastego tygodnia po niewiążącej konsultacji ze specjalistą. PSL, będąc wcześniej za kompromisem, proponowało referendum w obliczu liberalizacji postrzegania sprawy przez społeczeństwo. To samo Polska 2050 Szymona Hołowni. Nie ma wątpliwości, że obecna władza rozbujała światopoglądowe wahadło, które bardzo łatwo wychylić się może radykalnie w lewą stronę po następnych wyborach. Nie wzięto pod uwagę społeczno-politycznego kontekstu, co przyniesie, a w zasadzie już przynosi, szkody dla sprawy ochrony ludzkiego życia. Inną kwestią jest nachalność w narracji deklaratywnie katolickich formacji w postaci wypowiedzi ministra prof. Czarnka, który doprowadzając do wrzenia młodzież, wychowa ją na wrogich względem Kościoła i wiary ateistów.

Zagrabiony czy porzucony?

Należy w tym momencie zadać pytania kluczowe. Dlaczego po erze chadeka premiera Tadeusza Mazowieckiego, księdza Józefa Tischnera, a nawet Platformy Obywatelskiej umieszczającej Dekalog jako podstawę cywilizacji Zachodu oraz zapowiadającej w 2003 roku: „Będziemy bronić praw religii, rodziny i tradycyjnego obyczaju, bo tych wartości szczególnie potrzebuje współczesna Europa”, a mogącej być jednocześnie partią proeuropejską i centrową, dziś katolicyzm w przestrzeni publicznej to niemal wyłącznie prawica? Czemu spektrum tego, co katolickie, tak radykalnie się skurczyło? Dlaczego tak trudno o intelektualne podejście do katolicyzmu i skąd marginalizacja w nim ludzi centrum i lewicy? Cała powyższa rozbudowana analiza poszczególnych obszarów, w których prawica prezentuje działanie raczej dalekie od katolickiego ideału, powinna co najmniej dziwić i skłonić do refleksji na temat tego, w jakiej abstrakcji się znaleźliśmy.

Jakie są tego przyczyny? Można postawić co najmniej kilka hipotez. Pierwszą z nich może być intelektualna pustka, jaka zapanowała w polskim środowisku katolickim na skutek wygranej z komunistycznym ancien régime, w której znaczący, mediatorski wpływ miał Kościół Katolicki, a sama tranzycja ustrojowa dokonała się w momencie, w którym miał on względem słabnącej opozycji, jak i władzy bardzo silną pozycję. Do tego dołożył się pontyfikat Jana Pawła II, który dokonał radykalnego wzrostu religijności. Oba te czynniki uśpić mogły nasz lokalny kościół i zdjąć z niego odpowiedzialność za jego kondycję, dając przy okazji hierarchom czas na napawanie się wielkością. Nie powstał od  30 lat w Kościele żaden program ewangelizacyjny, powstał za to zwrot w stronę konserwatywno-narodowej tożsamości, skrajnie antykomunistycznej, w istocie prawicowej, gdzie zamiast heroicznej, w istocie chrześcijańskiej etyki przedstawionej wyżej i intelektualnego podejścia do najważniejszych problemów, zaczęła przeważać narracja źle rozumianego patriotyzmu, a wszystko to z pozycji zachwytu statusem osiągniętym przez Kościół na mocy wyżej wymienionych okoliczności. Przy okazji beatyfikacji kardynała Stefana Wyszyńskiego warto wspomnieć, że także i jego często narodowa narracja, wpisująca się świetnie we współczesny mu kontekst, może zbierać w ten sposób swoje żniwo. Prawicowy wierny jest często także bardziej bezkrytycznie wierny Kościołowi w kontekście trawiącego go zła – skandali seksualnych, czy jakichkolwiek innych. To z kolei usypia czujność kościelnych hierarchów uspokojonych faktem, że zawsze znajdą się tacy, którzy ochoczo i do samego końca będą tego Kościoła bronić. Wszystko to jednak kosztem katolików z centrum oraz lewicy.

Do tego należy dodać kolejny czynnik. Osoby niezaliczające się do grona prawicy cechują się często silnym euroentuzjazmem, wręcz zachwytem tym co zachodnie i europejskie, katolicyzm ze swoimi tendencjami ku prawicowości mógł stać się dla tych ludzi passé. Z kolei osoby o konserwatywno-narodowych skłonnościach, często kontestujące ład zrodzony po upadku komunizmu z powodu niewystarczającego rozliczenia tworzących poprzedni ustrój oraz radykalnej transformacji gospodarczej, mogły poczuć się zagubione. Zwróciły się więc ku instytucji utożsamiającej dla nich polskość, konserwatyzm i będącej stałym elementem w tak dynamicznie zmieniającej się rzeczywistości. Aktualna przy tych rozważaniach wydaje się myśl wspomnianego już ks. Józefa Tischnera. Pisał on o tzw. surogatach wiary. Często pewne atrybuty wiary wykorzystywane są intencjonalnie w pewnych celach. Dla podparcia swoich słów większym znaczeniem, ludzie często podbudowują je wartościami związanymi z religią, nawet jeśli nie mają one z punktu widzenia owej religii uzasadnienia. Innym wykorzystywanym atrybutem jest wspólnota, z której można czerpać siłę i zrozumienie, często także abstrahując od prawdziwej aksjologii za nią stojącą. Tischner przywołał w tym kontekście słowa Krzysztofa Kamila Baczyńskiego „wyobraźnia schorowana postać religii weźmie na się”. Pisał dalej, „Szukają więzi w etyce, ponieważ religia pozwala im potępiać. Szukają więzi, szukają wspólnoty, szukają gminy”. oraz „Schorowana wyobraźnia wykazuje niezwykłą płodność i wyłania wciąż nowe surogaty religii: etyczne, narodowe, ideologiczne, polityczne, nawet kościelne. I choć są różne, a często ze sobą sprzeczne, jedno je łączy: podejrzliwość. Zrodzone z podejrzliwości, usprawiedliwiają podejrzliwość”. Dobrze to koresponduje ze słowami prof. Wojciecha Sadurskiego, który opisuje narracje i działania obecnie rządzących jako paranoidalne. Owa paranoja, w sensie nie medycznym a politycznym, bierze się właśnie z podejrzliwości i cynicznej gry strachem z religią na sztandarach.

Kolejnym czynnikiem napędzającym procesy o których mowa, może być rosnąca od 2005 roku polaryzacja polityczna. Po klęsce planów koalicji PiSu i PO po wyborach w 2005 roku, zrodził się między liderami obu ugrupowań motywowany partyjnym interesem mocny, intensywny i pełen emocji podział. Początkowo ów podział przeniósł się także na grunt Kościoła, mówiono o podziale na narodowo-konserwatywny „kościół toruński” z Tadeuszem Rydzykiem na czele, sprzyjający PiS, jak i „kościół łagiewnicki”, liberalny i będący bliżej PO, zebrany wokół kard. Dziwisza. Podział ten jednak nie przetrwał, a w obronie tego co katolickie usadowiło się PiS. PO dla odróżnienia się od śmiertelnego wroga skręciło bardziej w centrum, po drugie zaczęła stawać się po prostu partią władzy, ugrupowaniem catch-all zbierającym jak najszersze grono wyborców i coraz bardziej wypłukanym z idei, stan ten trwa w zasadzie do dziś, a konserwatywna frakcja PO jest dziś częściowo poza nią, a częściowo skrywa swoje poglądy za zmienną i zależną od politycznej koniunktury strategią polityczną kierownictwa Platformy.

Biskupi pytani przed wyborami o to, na kogo głosować powinni katoliccy wyborcy, odpowiadają, wymieniając jako główne kryteria ochronę życia oraz tradycyjnego modelu rodziny. W tym miejscu wzrok katolika spogląda od razu na PiS oraz Konfederację. Dochodzi w tym momencie do dwóch niepokojących zjawisk. Po pierwsze, przy takim postawieniu sprawy ograniczamy de facto złożoność takiego wyboru do tematu prawnego uregulowania dostępu do aborcji oraz kwestii często nawet nie małżeństw cywilnych, a związków partnerskich. Sprawia to, że ugrupowania polityczne chcące być dla katolika wyborem, określą się zdecydowanie w tych dwóch kwestiach, odpuszczając zupełnie zainteresowanie pozostałymi zagadnieniami, np. tymi opisanymi wyżej w tekście, z racji często wyłącznie deklaratywnie wyrazistego stosunku w dwóch wymienionych wyżej kwestiach. To z kolei prowadzi do drugiego negatywnego zjawiska. Gorliwość w skupieniu na kwestii aborcji oraz definicji rodziny w oderwaniu od reszty tego, czym katolik w polityce powinien się charakteryzować, prowadzi do zarówno nieskutecznego, niezdrowego i krótkowzrocznego, acz radykalnego rozwiązania kwestii aborcji, jak i do przerodzenia się wsparcia dla tradycyjnie pojmowanej rodziny w cywilizacyjną wojnę z neomarksistowską ideologią LGBT+, będącą następczynią czerwonej zarazy, która przybrała tym razem tęczowe barwy. W obu przypadkach dochodzi do wypaczeń.

Następne pytanie powinno dotyczyć tego, dlaczego nie powstało do tej pory żadne ugrupowanie, które mogłoby skanalizować wychodzące z katolicyzmu, acz odmienne skrajnie od partii rządzącej czy Konfederacji, poglądy na najważniejsze kwestie opisane wyżej? Dochodzi w ten sposób do pewnego rodzaju błędnego koła – brak ugrupowań katolickiego centrum sprawia, że głosują oni na partie prawicowe lub nieutożsamiające się z chrześcijaństwem. W pierwszym wypadku dają oni w obliczu braku alternatyw paliwo partiom wykorzystującym politycznie katolicyzm, w drugim zaś skazani są na poparcie ugrupowań, które nie muszą starać się o poparcie chrześcijańskiego centrum, gdyż już je otrzymali będąc mniejszym złem. Być może jednak w tej pierwszej grupie leży klucz do pokonania w wyborczym starciu partii rządzącej. Drugi wymiar błędnego koła dotyczyć może tytułowego zagrabienia katolicyzmu przez łączenie katolickich haseł z wyżej opisywanymi działaniami rządzących, stopniowo zakrzywiając w ten sposób obraz tego, co w istocie jest katolickie. Próbę stworzenia takiej formacji podejmuje PSL, jest w tym jednak bardzo nieśmiały. Być może wśród katolickich polityków umiejscowionych w centrum i na lewicy nie ma po prostu immanentnej dla prawicy skłonności do wymachiwania sztandarami oraz wiarą w niemal każdych swoich poczynaniach?

Dominikanin Maciej Biskup był kilka tygodni temu gościem jednej z największych stacji informacyjnych w Polsce, został do niej zaproszony w celu skomentowania sytuacji na polsko-białoruskiej granicy w kontekście znalezienia w jej pobliżu ciał trzech uchodźców. Opowiedział wtedy anegdotę, w której mąż mówi do żony – „ja jestem narodowym katolikiem, mnie żadne chrześcijańskie wartości nie interesują”. Odniósł te słowa rzecz jasna do rządzących, dodając, że zarządzenie strachem, które się aktualnie dokonuje, jest nieludzkie, a zagubiona została istota chrześcijaństwa – Ewangelia, z zawartymi w niej otwartością, troską i empatią. Wydaje się zaskakujące, że tak silnie akcentując przywiązanie do wiary, Kościoła i związanych z nimi wartości, gubi się istotę zawartą w tych pojęciach, działając w istocie na szkodę tego, czego rzekomo się broni.

Pisząc o tym jaki jest, jaki był i co się w międzyczasie wydarzyło z polskim katolicyzmem, warto zastanowić się jaki mógłby on być. Katolicyzm to przede wszystkim troska o każde życie i każdą godność. Troska zarówno o dziecko w łonie matki, jak i o matkę. Troska o najbliższych, jak i o tych marznących i głodujących na granicy. Troska o członków naszej partii, jak i wrogów politycznych. Troska o Kościół, jak i uczestników Marszu Równości. Troska również o stworzenie, każde – o naturę i dary z nią związane, o zwierzęta czujące ból i ofiarowane nam dla harmonijnej współegzystencji, o środowisko będące wspólnym domem. Katolicyzm to otwartość, szacunek, empatia i chęć dialogu – brak strachu przed innością, wyjście na spotkanie, zobaczenie w każdym człowieka, próba zrozumienia jego intencji i rozmowa. Katolicyzm to wrażliwość społeczna, szeroko pojmowana – spojrzenie w stronę wykluczonych, najbiedniejszych i pokrzywdzonych. Katoliku! Powiedz stanowcze nie dla agresywnej, wykluczającej retoryki, dla nacjonalizmu, dla agresji i dla odrzucenia!

Współczesne niepokoje akademickie w serialu Netflix The Chair (Pani Dziekan) :)

Świat akademicki oferuje twórcom seriali telewizyjnych bardzo silną podstawę dla konstruowania losów bohaterów i tworzenia narracji – grę o władzę. Uniwersytety zawsze stanowiły arenę walki o panowanie i wpływy. Dlatego wykorzystanie elementu władzy jako punktu wyjścia dla rozwinięcia serialowej narracji,  wydawał się strzałem w dziesiątkę.

Dobry serial, który przyciąga uwagę widzów w wymiarze globalnym, musi z całą pewnością mieć odpowiednio napisany scenariusz, w którym główni bohaterowie na oczach widzów dojrzewają, rozwijają się, zmieniają (np. postać Waltera White z Breaking Bad, który ze sfrustrowanego nauczyciela zmienia się w bezwzględnego szefa mafii narkotykowej). Postacie serialu nie mogą być proste, przedstawione w kategoriach biało-czarnych, ważny staje się dynamizm postaci.  Sukces serialu – w dzisiejszych czasach – uzależniony jest również od wprowadzenia tzw. cliffhanger (czyli zawieszaniu akcji w sytuacji napięcia), co u widza wywołuje najczęściej zjawisko binge-watching (a zatem niemożliwości przerwania oglądania). Najczęściej seriale cieszące się dużą popularnością opierają swoją narrację wokół triady władza i pieniądze – relacji międzyludzkich – niejednoznaczności i transformacji bohaterów (Gra o Tron, Dom z Papieru /do pewnego momentu/, House Of Cards czy wspomniany już Breaking Bad). Dużą popularnością widzów cieszą się seriale osadzone w zawodowym świecie, w którym poszczególne odcinki opowiadają określoną historię, a w tle rozgrywają się losy głównych bohaterów. Przez wiele lat prym wiodły seriale medyczne np. Ostry Dyżur (ER) czy Grey’s Anatomy, a ostatnio nieco naiwny Szpital Amsterdam (New Amsterdam) czy Good Doctor. Widzom również przybliżane były losy prawników, wśród klasyków warto chyba wymienić Ally McBeal, Good wife czy Suits. W serialach tych ujawniały się skomplikowane relacje międzyludzkie, heroiczność głównych bohaterów, ich dramatyczne wybory życiowe, a w tle toczyła się również gra o władzę i wpływy.

Świat akademicki długo czekał na swój serial. Być może trudno jest napisać interesujący scenariusz przedstawiający przemiany bohaterów, dramatyzm ich wyborów, skomplikowane relacje i uwikłania na kampusie uniwersyteckim. W potocznym myśleniu świat ten może jawić się jako prosty (a nawet nudny), w codzienne życie sprowadza się do nauczania studentów i prowadzenia badań. Nikt tu nie ratuje życia, krew nie leje się na podłogę, brakuje nieoczekiwanych zwrotów akcji. Jednak świat akademicki oferuje twórcom seriali telewizyjnych bardzo silną podstawę dla konstruowania losów bohaterów i tworzenia narracji – grę o władzę. Uniwersytety zawsze stanowiły arenę walki o panowanie i wpływy. Dlatego wykorzystanie elementu władzy jako punktu wyjścia dla rozwinięcia serialowej narracji,  wydawał się strzałem w dziesiątkę.

Oto bowiem w tym roku Netflix wyprodukował serial The Chair (w polskiej wersji językowej Pani Dziekan), którego pierwszy sezon (6 odcinków) miał premierę w połowie sierpnia tego roku. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że twórcy serialu działali bardzo zachowawczo, gdyż pierwsza część jawi się jako pilot sezonu. Każdy odcinek trwa około 30 minut, więc widz jest w stanie obejrzeć cały sezon w nieco więcej niż dwie godziny. Wprawdzie uzyskał on bardzo pozytywne recenzje (w końcu jego twórcami są scenarzyści Gry o Tron), to nie odniósł spektakularnego sukcesu.  Wzbudził jednak zainteresowanie w świecie uniwersyteckim, gdyż odzwierciedla współczesne niepokoje akademickie.

Po pierwsze, serial rekonstruuje współczesne dylematy wokół kariery akademickiej kobiet i przejmowaniu przez nie władzy w dotychczas zmaskulinizowanym świecie. Główna bohaterka Ji-Yoon (znakomita Sara Oh) jest ucieleśnieniem kobiecego sukcesu w akademickim świecie – przyszło jej kierować wydziałem anglistyki. Nie jest to wydział, który przynosi sławę i pieniądze uniwersytetowi, jest to raczej przykład jednostki, która prowadzi mało opłacalne badania, dlatego walczy o „przetrwanie”. Postać tytułowej pani dziekan idealnie wpisuje się w dylematy tożsamościowe współczesnych naukowczyń. Jest ona kobietą, samodzielnie wychowującą córkę, reprezentantką mniejszości etnicznej/narodowej (jej rodzina pochodzi z Korei). Twórcom serialu udało się na szczęście uciec od stereotypowego pokazania kobiety w roli menadżerki akademickiej, która jest ograniczana przez swoją kobiecość. Współcześnie kobiety w świecie akademickim coraz częściej przebijają szklany sufit (sama pracuję na Uniwersytecie, którym kieruje Rektorka), jednak w tle pokazywane są dylematy związane z godzeniem wymagającej roli zawodowej z równie wymagającą rolą matki. Tytułowa bohaterka nie dusi już się w społecznie skrojonym gorsecie kobiecości,  nie jest też ona jej bronią, a nawet tematem przewodnim. Jednak ten pierwiastek kobiecości związany z samodzielnym macierzyństwem stanowi istotny element tożsamości bohaterki, który wpływa na jej zawodowe wybory i możliwości. W tym kontekście wiele kobiet akademiczek znajdzie odzwierciedlenie swoich codziennych dylematów dotyczących łączenia życia zawodowego i prywatnego.

Po drugie, serial ten ujawnia różnego rodzaju mechanizmy władzy we współczesnej akademii. Podejmuje wątek różnych aktorów wpływających na rozwój i kształt dzisiejszego świata uniwersyteckiego. Pokazuje, że świat akademicki nie zawsze opiera się na kompromisie, a raczej na walce o wpływy i wybory polityczne.  Istotnym aktorem w tej grze – obok rady uczelni, inwestorów, udziałowców – stają się studenci. To oni, w tym serialu, zdają się być tym gremium, które znacząco wpływa na przyszłe losy kadry akademickiej. W polskiej rzeczywistości ewaluacja studentów nie jest tak istotna w utrzymaniu pozycji na uniwersytecie, jak w przypadku amerykańskich uczelni. Jednak neoliberalny głos studenta-klienta słychać w tej przestrzeni wyraźnie. Co więcej, serial ten pokazuje, włączają się nowi gracze – followersi na twitterze czy celebryci (znakomite wprowadzenie postaci Davida Duchovnego).

Po trzecie, na poziomie symbolicznym (chapeau bas!) uwidacznia się odwieczna gra o władzę i wpływy między tradycją a współczesnością. Z jednej strony mamy pokazaną grupę emerytowanych profesorów, którzy stają się niejako inhibitorem zmian, z drugiej próbę  nowego podejścia, zreformowania sposobu myślenia o wydziale przez nową dziekan, która musi iść na różne, często niewygodne kompromisy. Próby wprowadzenia nowych idei, uosabianych w tym przypadku przez młodą afroamerykańską badaczkę, konfrontowane są z tradycyjnym lub wręcz skostniałym podejściem jednego z profesorów. Co więcej, wydaje się, że ci emerytowani profesorowie w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych byli zapewne bojownikami o wolność na uczelniach, także seksualną, która dziś przybrała formę seksizmu. To, co dla nich było wolnością, dziś jawi się jako źródło opresji. Niesmaczne, seksistowskie dowcipy pokazują schyłek tamtej epoki. Jednak jest jeszcze coś w tej walce międzypokoleniowej – otóż – (prze)trwanie uniwersytetu polega na jego ciągłej śmierci i zmartwychwstaniu, na dyskursywnej walce, w której stare idee muszą ustąpić nowym. Ta walka toczy się nieustanie, jest immanentną cechą życia akademickiego. W serialu jednak ta walka pokazana została nie w wymiarze symbolicznym, lecz ludzkich wyborów i pragnień.

I wreszcie – co dla mnie najważniejsze – serial ten pokazał zagrożoną przez poprawność polityczną i ujawniającą się cancel culture – akademicką wolność słowa. Twórcom serialu należą się owacje na stojąco za przemycenie – istotnego z punktu widzenia współczesnego problemu akademickiego – wątku wolności. Na tej płaszczyźnie zdemaskowane zostają dwa ważkie problemy: fragmentaryczności czy wręcz wycinkowości rzeczywistości społecznej oraz wojny tożsamościowej. Oto bowiem za sprawą nowoczesnych technologii, wycinek rzeczywistości zajęć akademickich staje się przyczyną zawieszenia uznanego i lubianego profesora. Ujawnia się też manipulacyjność współczesnych, sfragmentaryzowanych social mediów, ale także ich siła i władza. Krytyczne kształcenie studentów, otwieranie ich umysłów na różne idee, wolność akademicka zaczyna być zagrożona. Ponad trzydzieści lat temu ukazała się świetna książka Allana Blooma Umysł zamknięty, pokazująca współczesne tendencje w zakresie kształcenia uniwersyteckiego. Studenci w obliczu wojny kulturowej, tożsamościowej zamiast stać się krytycznymi aktorami, wtłoczeni zostali w zamknięte matryce tożsamości. Rewolta studentów lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, zdaje się dziś pożerać własne dzieci. Kształcenie studentów w obawie przed narażeniem ich na szkodliwe treści staje się infantylne. I co więcej, studentom ten infantylizm zdaje się odpowiadać. Świat akademicki przestaje być światem otwartych i odważnych idei w obawie przed unieważnieniem (cancel culture) czy obrażeniem uczuć (wojny kulturowe i tożsamościowe). W serialu The Chair unieważnienie staje się wręcz absurdalne i groteskowe (zapewne Gombrowicz mógłby dziś pokazać, jak można dorobić gębę wykładowcom i jak można ich upupić, bo przecież sami stali się niewolnikami formy, którą de facto tworzyli). Groteskowo przedstawia się konfrontacja studentów z zawieszonym profesorem, w której jawią się oni jako totalizująca i opresyjna monokulturowa siła. Kapitulacja profesora stanowi – na poziomie metaforycznym – upadek postmodernistycznej narracji, która w nowej rzeczywistości esencjonalizowania tożsamości, pozwala jedynie na wycofanie się. Ci, którzy wykładają na współczesnych kampusach, muszą ciągle pilnować, aby nie przekroczyć granic, które we współczesnym dyskursie są stawiane kategorycznie i szybko. Nadmienię tylko, że pojawiają się już ostrzeżenia na amerykańskich i brytyjskich kampusach, aby studenci nie czytali określonej literatury, naznaczając ją jako unieważnioną.  A przecież na uniwersytecie chodzi właśnie o przekraczanie granic, szczególnie granic swojego umysłu. I ponownie wydaje się, że zataczamy koło. Oto bowiem rewolty lat siedemdziesiątych dążyły do znoszenia granic w nauce, w kształceniu, w sposobie myślenia o tożsamości, uprawomocniając marginalizowanych aktorów. Dziś na nowo tworzą się ostre i wyraźne granice, których przekraczanie bywa niebezpieczne. I nie chodzi już tylko o konformizm, chodzi przede wszystkim o wolność.

Serial The Chair dla mnie, osoby związanej ze światem akademickim od prawie dwudziestu lat, nie wniósł niczego nowego. Co więcej, pozostawił też niedosyt wielu aspektów funkcjonowania współczesnej akademii, dlatego liczę na kontynuację. Jednak jest to serial ważny, nie tylko dla tych, którzy swoje życie związali ze światem akademickim, czy też byli w nim przez chwilę, ale dla wszystkich, których współczesne walki i wojny o władzę mają znaczenie. Chociaż serial pozbawiony jest elementów cliffhanger, nie prowadzi raczej do binge-watching, staje się ambitnym przekazem współczesnych niepokojów, dylematów i kontrowersji akademickich. Podjęte problemy nie zostały zbanalizowane i uproszczone, przeciwnie – twórcy starają się pokazać skomplikowaną naturę świata akademickiego, poprzez osobiste i zawodowe wybory głównych aktorów.

Strategia terminalna :)

Opowiadana przez Makowskiego historia „zrostu katolicko-polskiego” (jak powiedziałby Czesław Miłosz) pokazuje, że tego typu strategie opóźniające są łabędzim śpiewem hegemonii kościoła instytucjonalnego wraz z całym jego zmartwiałym instrumentarium – przekonaniem o własnej wyjątkowości, patriarchalnymi uroszczeniami, strukturami podporządkowania i kulturowymi idiosynkrazjami.

Nowa książka Jarosława Makowskiego – Kościół w czasach dobrej zmiany – nie mogła trafić na lepszy (bo najgorszy) czas: tytułowa instytucja nie tylko pozostaje w krzepkim uścisku z władzą, ale jest w przełomowym dla swoich dalszych losów momencie. Porównać go można do chwili, w której zaatakowane przez terrorystów Al-Ka’idy wieże Word Trade Center chwiały się trawione potężnymi pożarami – patrząc na nie, wiedzieliśmy, że katastrofa jest tylko kwestią czasu. Kościół instytucjonalny w Polsce jest dzisiaj taką waląca się konstrukcją, a jedyna – choć fundamentalna – różnica polega na tym, że nie upada na skutek ataku terrorystów, gejów, uchodźców, feministek czy przedstawicieli „ideologii gender”. Upada natomiast dlatego, że polscy hierarchowie w ostatnich dwudziestu latach nie tyle prześlepili przejęcie oświecenia przez rozmaite struktury dominujące (patriarchat, turbokapitalizm, nowe technologie), co postanowili – jako antidotum na nowoczesność – wesprzeć anachroniczne, realizowane przez populistyczny rząd Zjednoczonej Prawicy, próby nawrotu do organizacji świata znanej z wieku dziewiętnastego. Opowiadana przez Makowskiego historia „zrostu katolicko-polskiego” (jak powiedziałby Czesław Miłosz) pokazuje, że tego typu strategie opóźniające są łabędzim śpiewem hegemonii kościoła instytucjonalnego wraz z całym jego zmartwiałym instrumentarium – przekonaniem o własnej wyjątkowości, patriarchalnymi uroszczeniami, strukturami podporządkowania i kulturowymi idiosynkrazjami. Nade wszystko jednak z systemowymi strukturami zła, umożliwiającymi krzywdzenie najsłabszych – tych, którzy powinni być przedmiotem największej troski kościoła.

Książka Makowskiego nie jest przekrojową, diachroniczną analizą relacji państwo-kościół, choć autor od wielu lat przygląda się w swoich tekstach tym zależnościom. Kościół w czasach dobrej zmiany to raczej „publicystyka uczestnicząca” – próba uchwycenia in statu nascendi tego, co dzieje się w Polsce od roku 2015, w którym obie strony przestały zachowywać jakiekolwiek pozory i jasne stało się, że z myślami o postulowanym niegdyś przez Jerzego Turowicza „przyjaznym rozdziale tronu od ołtarza” trzeba się definitywnie pożegnać. O ile bowiem wszystkie rządy po 1989 roku próbowały – z mniejszym lub większym powodzeniem – tą zasadę realizować, o tyle rząd Prawa i Sprawiedliwości uskuteczniać zaczął (na niespotykaną dotąd skalę) politykę bezwzględnego wykorzystywania kościoła zarówno w doraźnych sporach ideologicznych, jak i kolejnych kampaniach wyborczych. Ośmieleni konserwatywną wizją światopoglądową i upojeni zwycięstwem „dobrej zmiany”, biskupi łatwo dali się zaprosić do gry na kontrolowanej całkowicie przez Jarosława Kaczyńskiego szachownicy. Nie najmniej ważny problem polegał jednak na tym, że zostali sprowadzeni do roli (czarnych) pionów.

Teologiczne reguły tej rozgrywki sformułował, wedle autora Wariacji tischnerowskich, arcybiskup Stanisław Gądecki perorujący na Jasnej Górze o tym, że kościół i państwo to „dwie instytucje zdane na siebie, i to zdane na podobieństwo ciała z duszą”. Kto jak kto, ale prezes PiS doskonale zdaje sobie sprawę, że spraw ducha lekceważyć nie wolno, dlatego rozpoczął regularne zabiegi pielęgnacyjne. Duszę wspierał jednak przede wszystkim środkami dogadzającymi raczej potrzebom ciała – rosnącymi wydatkami na Fundusz Kościelny oraz wielomilionowymi dotacjami dla ojca Rydzyka i całej ideowej infrastruktury pomocniczej, począwszy od konserwatywnych fundacji, przez dotacje na remonty świątyń, aż po wsparcie dla katolickich mediów.

Dalej poszło już łatwo, bo wszyscy wiemy, co (wedle słów klasyka) najlepiej kształtuje świadomość. Biskupi i księża – oczadziali dochodzącymi z co drugiego posiedzenia sejmu deklaracjami, że nie ma Polski bez kościoła, że rodzina jest najważniejsza, że będziemy zieloną wyspą odwiecznych katolickich wartości pośród zalatującego relatywizmem i poprawnością polityczną „oceanu zachodniego” – pogubili się kompletnie. Nowa książka Jarosława Makowskiego jest w pierwszej kolejności historią o politycznie karmionej pysze, która sprawiła, że kościół wyparł się swojego źródłowego przesłania ewangelicznego. Dobra Nowina zastąpiona została, jak aforystycznie zauważa publicysta, dobrą zmianą. I nie jest to drobna zamiana, lecz zupełnie zasadnicza, odsłaniająca absolutną bezradność polskiego kościoła instytucjonalnego wobec problemów późnej nowoczesności z jednej strony i obnażająca krótkowzroczną strategię działań hierarchów – z drugiej. Strategia ta – możemy nazwać ją strategią terminalną – zasadza się na próbie zawrócenia paradygmatu kulturowego do stanu przednowoczesnego i suflowania go wiernym jako opowieści o powrocie do tożsamości oraz oporze wobec (idących od strony zsekularyzowanej cywilizacji zachodniej) prób rozmycia tradycji i dostosowania depozytu chrześcijaństwa do wymogów współczesności. Zatrzaśnięcie chrześcijaństwa w takiej narracyjnej stop-klatce pozwoliłoby hierarchom bezpiecznie dotrwać do jedynego bodaj interesującego ich horyzontu – chwil, w których spoczną w kryptach „swoich” świątyń. Co dalej – nikogo już nie obchodzi.

Powodzenie temu przedsięwzięciu mają zapewnić przede wszystkim trzy strategie: antyracjonalizm, nacjonalizm i biopolityka. Żadna z nich nie jest w dziejach rodzimego kościoła nowa, ale – jak pokazuje Makowski – w IV RP doszło do ich radykalizacji i (by tak rzec) nader śmiałej realizacji, której motorem napędowym są rządy prawicowej koalicji.

Jeśli istnieją jeszcze tacy, którzy wierzyli, że – proponowany dwie dekady temu przez Jürgena Habermasa „oświecony zdrowy rozsądek” – stanie się kiedyś podstawową zasadą działania polskiego kościoła, to dzisiaj muszą się ze swoimi złudzeniami pożegnać. Prostujący ścieżki podążania nadwiślańskiego kościoła biskupi gnają dziś raczej tropem graniczącego z zabobonami antyracjonalizmu. W tym kontekście nie dziwi nie tylko niski poziom seminaryjnego kształcenia czy szczątkowość teologicznej debaty, ale też pospolite bzdury, wygadywane przez przedstawicieli duchowieństwa. To ostatnie zjawisko nasiliło się w pandemii – co rusz z opustoszałych świątyń dobiegały głosy perswadujące, że „w kościele jest bezpiecznie”, bo „Chrystus nie zaraża”, zaś globalny zasięg patogenu jest niczym innym, jak karą Bożą za „homoseksualizm i aborcję”. I pewnie można by pozostać tu na poziomie anegdoty, gdyby nie fakt, że to antyracjonalne ukąszenie sytuuje poczynania duchownych w archaicznym polu kulturowym, w którym porządny katolik powinien być ostrożny wobec wszelkich nowinek (nieoczywiste, delikatnie mówiąc, poparcie episkopatu dla szczepionek jest tu najlepszym przykładem) i zachowywać odpowiedni dystans wobec wszystkiego, co nie otrzymało imprimatur księdza proboszcza.

Stąd całkiem niedaleko już do ksenofobicznego nacjonalizmu, który ponownie stał się dla części duchownych jednym z pełnoprawnych wzorców katolicyzmu. Okazało się (który to już raz w polskiej historii), że „prawdziwi patrioci” to w gruncie rzeczy „prawdziwi katolicy” – depozytariusze wiary, ostoja tradycyjnych wartości i jaśniejący na firmamencie znak oporu wobec wszystkiego, co obce. Ufundowane na antyracjonalistycznym podglebiu narodowo-katolickie pododdziały „żołnierzy” i „rycerzy Chrystusa” mają nieustannie przypominać, że kościół jest przedmiotem szeroko zakrojonej operacji militarnej, której podstawowym celem jest skuteczne przeprowadzenie nad Wisłą manewru sekularyzacji. Ów zwrot nacjonalistyczny w polskim kościele często wiąże się także z przyzwoleniem na przemoc, sankcjonowaną już to ze względu na wspomnianą konieczność obrony tożsamości, już to z powodu nawracających tęsknot za przedustawnym nieledwie ładem, w którym komunię przyjmowało się na kolanach i do ust, a „na rękę to co najwyżej trzciną” można było (komu to przeszkadzało?) dostać. W swojej nowej książce Jarosław Makowski pokazuje, że tak wynaturzona wersja chrześcijaństwa jest świetnym pasem transmisyjnym, przekazującym nie tyle konserwatywną wizję świata, co – po prostu – rządowe komunikaty, wyprofilowane tak, by wygrywać kolejne wybory. Dlatego uchodźcy, osoby nieheteronormatywne czy o innym niż biały kolorze skóry mogą być przez jednego z najważniejszych polskich hierarchów nazwane czerwoną zarazą, a przez jednego z najważniejszych rodzimych polityków odhumanizowani do postaci „nie ludzi, lecz ideologii”.

Metaforyka batalistyczna powróciła jednak z całą siłą, kiedy okazało się, że populistyczny rząd zjednoczonej prawicy unieważnił (rękami Trybunału Julii Przyłębskiej) tak zwany kompromis aborcyjny. Poprzedziły to lata systemowej – opisywanej dokładnie przez katowickiego teologa – stygmatyzacji związków partnerskich, osób LGBT czy (wszystko w zależności od bieżących potrzeb politycznego dysponenta) migrantów. Prawdziwą wściekłość wzbudził jednak wspomniany wyrok, dzięki któremu władza skutecznie dobrała się do źródła pierwotnej akumulacji – kobiecego ciała. Żądając od kobiet heroizmu i nakazując im rodzenie mimo ciężkiej, letalnej wady płodu, rządząca koalicja osiągnęła symboliczne zwycięstwo nad narracją emancypacyjną, zakorzeniając ją na powrót w postromantycznej „kulturze przywiązania zbiorowej nieświadomości do bólu”, jak pisała Maria Janion w znakomitym liście na otwarcie Kongresu Kultury w 2016 roku. Nie trzeba dodawać, że szybko znaleźli się duchowni – chociażby przewodniczący Komisji Episkopatu Polski – którzy „z wielkim uznaniem” przyjęli decyzję trybunału.

Jednak najciemniejszą odmianą biopolitycznej przemocy są dla Jarosława Makowskiego przerażające przestępstwa pedofilii w kościele. Piszący o nich zanim to było modne, także w swojej nowej książce autor Kościoła w czasach dobrej zmiany konsekwentnie przekonuje, że trzeba je rozpatrywać również jako przejawy biowładzy ufundowane na feudalnej strukturze podporządkowania, w której słabsi są nie tylko drapieżnie wykorzystywani, ale też na całe dekady skutecznie uciszani ze względu na wyższą pozycję społeczną przestępców w sutannach. Tym większe znaczenie mają w tym kontekście działania niezależnych instytucji, które powinny uczynić wszystko, by wyjaśnić pedofilskie skandale, ukarać winnych i zadośćuczynić ofiarom. Tak jednak nie będzie, bo państwowa komisja powołana do wyjaśnienia nadużyć seksualnych w kościele jest – pisze Makowski – fasadowym tworem, który powstał pod presją opinii społecznej, a jego opieszałość i próby relatywizowania kościelnych skandali są raczej przykładem zamkniętego układu władzy i hierarchów. Dla ofiar miejsca w nim prawie nie ma.

Kolejne historie dokonywanych przez duchowych nadużyć seksualnych (czytamy o nich już niemal co tydzień) są, jak twierdzi Jarosław Makowski, ostatecznym dowodem na istnienie w kościele „struktur zła”, które zapewniają przestępcom bezkarność i potęgują cierpienia ofiar. Dlatego kościół musi poddać się zewnętrznym procedurom audytowym – widać wyraźnie, że sam oczyścić się nie zdoła. I także – lub wręcz przede wszystkim – dlatego nie można zostawić go w rękach biskupów. Bo katolicyzm, powiada autor Pobudka Kościele, jest zbyt cenny, by pozwolić sobie na taką dezynwolturę.

Tu dochodzimy do ważnej kwestii – Jarosław Makowski, choć od lat krytyczny wobec instytucjonalnego kościoła, podkreśla wyraźnie, że nie planuje z niego występować. To sprawia, że bolesne analizy publicysty zyskują na wiarygodności – pozbawione są bowiem podejrzenia o mściwy resentyment. Da się go dostrzec, na przykład, w tekstach niektórych byłych duchownych, którzy onegdaj machali kadzidłem, a dzisiaj w dłoni dzierżą publicystyczny łom, okładając nim po łbach wszystkich, ośmielających się zauważyć, że kościół katolicki nie jest wyłącznie przestrzenią demonicznego zła i systemowej opresji. Makowski nie boi się powiedzieć, że ciągle zna wielu przyzwoitych duchownych, katolicyzm to jego dom, a chrześcijaństwo nauczyło go określonego sposobu rozumienia świata. W czasach, gdy polaryzacja – jak czarna dziura – pochłania wszelkie subtelności myślenia, podobna deklaracja to całkiem niemało.

Lektura Kościoła w czasach dobrej zmiany każe jednak postawić pytanie o to, czy kościół katolicki w jego nadwiślańskiej odmianie anno domini 2021 może nauczyć jeszcze jakiegokolwiek sposobu pojmowania rzeczywistości. Czy wszystkie jego (opisywane w książce) problemy – znane od bardzo dawna, ale w czasach rządów dobrej zmiany objawiające się ze zdwojoną (bo wspartą przez cyniczną polityczność) siłą – nie osłabiły definitywnie tego inicjacyjno-hermeneutycznego potencjału? Otóż, Jarosław Makowski dowodzi, że jest jeszcze na to trochę nadziei – upatruje jej w „ogniu sekularyzacji”. Tylko ona, wypalając do cna kolonizacyjne i prozelickie zapędy instytucji, może sprawić, że katolicyzm odnajdzie utraconą zdolność do ponownego „unerwienia” (pożyczam to określenie od Jeana Luca-Nancy’ego) przestrzeni późnej nowoczesności. Książka Makowskiego jest zresztą także zapisem kolejnych przeoczeń polskiego episkopatu, który w ferworze usłużnych gestów wobec władzy i zdradzających syte zadowolenie pomrukiwań (podziękowania za „odważną obronę kościołów” czy, jak ostatnio, za przejęcie mediów regionalnych przez PKN Orlen) nie tylko nie rozpoznaje istotnych problemów ponowoczesności, ale nie jest w stanie wypracować adekwatnego wobec niej kulturowego wzorca katolicyzmu. Zamiast unieruchamiać go w skostniałych ramach antymodernizacyjnych i koncentrować się na ideologicznym spowolnieniu, mógłby, na przykład, pokazać chrześcijaństwo jako radykalną odpowiedź na przyspieszenie społeczne, o którym niemiecki socjolog Hartmut Rosa (w przetłumaczonej niedawno na język polski książce) pisze, że jest nową postacią totalitaryzmu. W tak zakrojonej perspektywie katolicyzm mógłby być nową formą uważności – na krzywdę bliźniego, wszelkie przejawy wykluczenia, nierówności społeczne, narodowy egoizm, brutalne eksploatowanie natury, praktyki nieokiełznanego konsumpcjonizmu. O tym jednak polscy biskupi mówią rzadziej, niż o wrogiej „ideologii, która za cel postawiła sobie przeprowadzenie rewolucji społecznej”, wtórując Jarosławowi Kaczyńskiemu wieszczącemu, że „są w naszym kraju tacy, którzy chcą się wedrzeć do naszych rodzin, naszych szkół, przedszkoli, do naszego życia. Którzy chcą odebrać nam naszą kulturę, wolność, nasze prawa. Którzy atakują nasze świętości, atakują Kościół”. Być może właśnie ten piejący unisono chór biskupów i rządzących sprawia, że coraz więcej osób w Polsce uważa, iż – parafrazując przedwojennego satyryka – ciągle jest w naszym kraju zbyt dużo święconej wody, a za mało szczepień.

 


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

Obywatelskość à la carte. Autor „Antropocenu dla początkujących” czyta „Zmienić świat raz jeszcze” Tomasza S. Markiewki :)

Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat to książka kreśląca swą argumentację ambitnie. Napisana przystępnie i energicznie. Potrzebna, ważna, cenna. Ale niewykorzystująca w pełni swojego potencjału do zmierzenia się z zadaniem, jakie wyznaczył jej – i sobie – autor.

A jest to zadanie nie byle jakie. Markiewka dąży otóż ni mniej, ni więcej, tylko do zmiany kulturowej. I bardzo dobrze. I najwyższy czas. Zbyt wiele mamy w debacie publicznej głosów szerzących krzepiące acz niewystarczające wizje sposobów zażegnania wiszącej nad nami katastrofy klimatyczno-ekologicznej, minimalizujących skalę wyzwania, unikających konfrontacji z rzeczywistością. Markiewka rozprawia się z nimi sprawnie i bezlitośnie, pokazując, jak w istocie pragmatyczne i potężne – wbrew sarkaniom cynicznych krytyków – jest podejście oparte na wartościach: na rozważaniu tego, czym należy się kierować, co warto poświęcić, czemu trzeba się oprzeć. Przekonanie o sile ideałów i mocy angażowania się w ich realizację już nie raz i nie dwa w dziejach zmieniło losy ludzkości. Obezwładnieni demobilizującymi narracjami epoki późnego kapitalizmu i zasiedzeni w szkodzących nam (choć tak wygodnych) rutynach, przestaliśmy wierzyć w podstawowe prawdy o świecie: że może się zmienić, że zawsze się zmieniał, i że ta zmiana zależy od nas.

Bez tej zmiany nie podołamy kryzysowi planetarnemu, który w swej arogancji i ignorancji rozpętaliśmy. Jak dotąd tzw. zachodnia cywilizacja (rozpleniona dziś po całym świecie) czyni co tylko może, by przesłaniać rzeczywistość atrakcyjnymi iluzjami, odrzucając skuteczną politykę obywatelską na rzecz pozornie tylko bardziej pragmatycznych działań technokratycznych i rozwiązań rynkowych. Ale sztuczki i gadżety nie będą działać wiecznie. Markiewka stwierdza, że aby podołać wyzwaniu, musimy uczciwie rozliczyć się z naszych błędów, braków, uników. Przywołuje tu przykład pandemii koronawirusa: o ryzyku, jakie stanowią dla ludzkości nowe patogeny, mówiono od dawna, ale ostrzeżenia te były bagatelizowane, aż zrobiło się za późno na zapobieżenie temu, co nieuchronne i trzeba było – wciąż trzeba – reagować na bieżąco, z tragicznymi konsekwencjami takiej prowizorki. Jest to – stwierdza Markiewka – kluczowa przestroga w kontekście rosnących niebezpieczeństw związanych z załamaniem klimatu i degradacją środowiska, z których powagi wciąż nie chcemy jako ludzkość zdać sobie w pełni sprawy.

Wbrew baśniom technooptymistów, sama transformacja energetyczna sprawy nie załatwi. Wizja postępu technicznego jako uniwersalnego rozwiązania jest archaiczna i anachroniczna, a skupienie się na technologicznych innowacjach ignoruje aspekt społeczny oraz perspektywę ludzi, których skutki tych innowacji będą dotyczyć. Mało tego: Markiewka pokazuje, że masowe wdrażanie energetyki odnawialnej samo w sobie wiąże się z kolejnymi problemami środowiskowymi, jak gdyby obecnych jeszcze było nam mało. Bez zatem energii atomowej z jednej strony oraz ograniczenia konsumpcji z drugiej, nie damy sobie po prostu rady. Nie damy sobie rady także szukając jednej prostej magicznej recepty. Według Markiewki, ani zielony nowy ład, ani postwzrost osobno nie stanowią optymalnego rozwiązania, a zatem zamiast szukać rozwiązań totalnych, lepiej dostosowywać je do konkretnych sektorów gospodarki i obszarów życia: w niektórych lepiej sprawdzą się rozwiązania rodem z zielonego nowego ładu, w innych zaś najlepszym wyjściem będą strategie postwzrostowe. W jakich, gdzie, kiedy? To rzecz do rozstrzygnięcia. Jedno jest pewne: od dylematów nie ma ucieczki.

Nie ma też ucieczki od konieczności docenienia naszego uwikłania w sieć geoekosystemowych powiązań. Bezrefleksyjnie – wytyka Markiewka – powtarzamy frazę o „efekcie motyla”, ale nader często są to puste słowa, nie rozumiemy bowiem w pełni zawartej w tej frazie prawdy: że każdy aspekt naszego życia w ten czy inny sposób wiąże się z każdym innym – i wszystkim innym. Tak: każdym i wszystkim, nawet tam, gdzie na pierwszy, drugi, czy nawet trzeci rzut oka nie widać powiązań. O ile jakoś tam jeszcze łapiemy związki np. gospodarki rolnej z warunkami przyrodniczymi, to już patrząc choćby na spekulacje finansowe ulegamy złudzeniu, że dokonują się one niezależnie od klimatu czy przyrody. Tymczasem dyskusja o zmianie klimatu to także dyskusja o systemie podatkowym, o nierównościach społecznych, o tym, jaką działalność należy wynagradzać. Jeśli pandemia powinna nas czegoś nauczyć, to na pewno tego, że trzeba w pełni uświadomić sobie wszechobecność powiązań na osi przyroda-społeczeństwo-polityka.

Musimy zatem zrozumieć – i wykorzystać – naszą rolę jako obywateli i zaangażować się w działania polityczne na rzecz wprowadzenia koniecznych zmian. Eksperci mają swoje ważne miejsce w społeczeństwie, ale nie rozwikłają za nas wszystkich dylematów: nawet nie powinni. Problemem nie jest brak wiedzy eksperckiej, tylko politycznego i społecznego zaangażowania obywateli. Kryzys klimatyczny to problem polityczny, bo polityczne były zaniedbania, polityczne będą konsekwencje, ale i polityczne są rozwiązania. Jak dotąd kluczowe decyzje nazbyt często podejmowane są w gabinetach i salach konferencyjnych, pod osłoną gładkich słów i ponad głowami ludzi, których życie od kierunku tych decyzji zależy najbardziej. Polityczne podejście obywatelskie pozwoli nam połączyć kwestie klimatyczne z socjalnymi, co zapewni, że konieczne reformy będą i skuteczne, i sprawiedliwe. Polityka to nie to samo co partyjność, precyzuje Markiewka: należy rozumieć ją jako zbiorowy wysiłek na rzecz urządzenia własnego domu, czyli społeczeństwa. Celem powinno być ni mniej, ni więcej, tylko dobro wspólne.

I nie ma w tym żadnego naiwnego idealizmu. Jeśli coś jest tu naiwne, to przekonanie, że ludzie są z zasady egoistami, którzy tylko dzięki cudowi kapitalizmu potrafią indywidualne samolubstwo przekuć w zysk dla całego społeczeństwa. Właśnie: to, jaki wyznajemy pogląd na naturę ludzką, przekłada się na społeczeństwo, które potem tę wizję promuje. Markiewka słusznie obnaża fałsz uproszczonych darwinistycznych tez o współzawodnictwie wszystkich ze wszystkimi. Wierząc w przyrodzony ludzki egoizm, budujemy wokół tego założenia struktury społeczne, stwierdzając potem triumfalnie, że pierwotne założenie musiało być prawdziwe, skoro społeczeństwo o nie oparte okazuje się funkcjonować zgodnie z owym założeniem. Wychodząc jednak od innego założenia – o przyrodzonym ludziom altruizmie i empatii – zbudowalibyśmy społeczeństwo funkcjonujące na bazie takich właśnie wartości, społeczeństwo sprawniejsze oraz bardziej satysfakcjonujące, bo pozostające w zgodzie z równie prawdziwym (jeśli nie prawdziwszym) wymiarem natury ludzkiej. Pośród innych zwierząt istnieją dobrze udokumentowane przykłady współzależności i współdziałania, a już nasi najdawniejsi przodkowie mieli zdolność do współodczuwania i współpracy. Słynna teza biologa ewolucyjnego Richarda Dawkinsa o samolubnym genie (o której Markiewka nie wspomina) nie postuluje bynajmniej wrodzonej samolubności Homo sapiens, jak to się często ku frustracji samego Dawkinsa twierdzi; przeciwnie, dążenie samolubnych genów do reprodukowania się generuje pośród budowanych przez te geny organizmów zachowania kooperatywne jako te, które zwiększają szanse przedłużenia gatunku. Powtarzanie pozornie realistycznych tez o rzekomym egoizmie człowieka to niemądra wymówka uzasadniająca najgorsze tendencje współczesnej kultury i cywilizacji – tendencje, które zostały wykreowane i które można zmienić.

Nie jest to bynajmniej optymizm. Jest to zwyczajnie i po prostu realizm. Inna formuła kulturowych realiów, w jakich żyjemy, jest możliwa (nie wspominając już o tym, że jest konieczna). Alternatywne sposoby budowania społeczeństw wydają się wielu z nas beznadziejnie niepraktyczne nie dlatego, że takie są, tylko dlatego, że brak nam właściwego języka i odpowiednich wzorców. Uwięzieni w ograniczonych dyskursach głównego nurtu, nie mamy pod ręką potrzebnego słownictwa i zasobu pomysłów, jak to ma już miejsce np. w przypadku transformacji energetycznej, dzięki czemu jest jej znacznie łatwiej przebić się do głównonurtowych dyskusji. Markiewka przestrzega przed fatalizmem esencjonalizmu kulturowego, za sprawą którego sądzimy, że ścieżka kulturowa naszych społeczeństw jest wytyczona, przez co z kolei zamykamy uszy na – lub wręcz wykpiwamy – alternatywy. Ale im częściej o tych alternatywach będziemy słyszeć i mówić, tym bardziej realne się one staną. Poszerzenie debaty o nowe, choćby pozornie „odjechane” pomysły, jest pragmatyczną metodą zwiększenia szansy, że uda nam się dokonać koniecznych zmian. Stąd też potrzeba odnowy języka, by z narzucającego określone działania i wartości słownictwa ekonomicznego przejść na słownictwo ekologiczne, co otworzy nam oczy na niedostrzegane dotąd problemy i niedoceniane wcześniej rozwiązania, umożliwiając działania skuteczniejsze i korzystniejsze.

Obejmuje to również emocje. Wbrew postawom zachowawczym, widzącym w emocjach zagrożenie dladecorum, w debacie publicznej jest miejsce na emocje, także (a może przede wszystkim) te „negatywne”, jak gniew czy żal. To one pozwalają i pomagają wywrzeć presję, wygenerować mobilizację, uświadomić skalę problemu. Markiewka niejako polemizuje tu z Billem Gatesem, zanim jeszcze technokratyczna książka tego ostatniego Jak ocalić świat od katastrofy klimatycznej ujrzała światło dzienne. I podkreśla, że dobry system gospodarczo-społeczny powinien być nie tyle wydajny (w sensie generowania PKB), ile przede wszystkim odporny (na kataklizmy i stresy). Inaczej ryzykuje rozpad pod naporem przeciwności, która to ewentualność wisi nad nami w tej właśnie chwili. Można by tu dodać, że – zgodnie ze słynną koncepcją Nassima Taleba (do której Markiewka nie nawiązuje) – najlepszy system byłby „antykruchy”, to znaczy zdolny nie tylko do wyjścia z opałów obronną ręką, ale i do samowzmocnienia. W obecnej wszelako sytuacji wystarczy nam system odporny, i proponowana w Zmienić świat raz jeszcze koncepcja zaangażowania politycznego obywateli na rzecz zwiększenia odporności systemu w obliczu katastrofy klimatyczno-ekologicznej jest absolutnie słuszna.

Jak dobrze byłoby móc zakończyć w tym miejscu niniejszą recenzję, przybić z Markiewką „piątkę” i zabrać się do roboty ku lepszej przyszłości. Ale niestety, nie da się. Bo właśnie: cóż to znaczy „zabrać się do roboty” w wersji przedstawionej w Zmienić świat raz jeszcze? Markiewka co i rusz nawołuje do działań zbiorowych, obywatelskiego zaangażowania, i tak dalej, i tym podobnie. Świetnie. Ale jest w tym całym nawoływaniu jakaś luka, by nie powiedzieć zionąca dziura, która w miarę lektury coraz bardziej się odsłania, by pod koniec książki wręcz krzyczeć o wypełnienie. I nie doczekuje się go.

By wyjaśnić naturę tej luki, zerknijmy na kilka cytatów z różnych miejsc książki: „Odpowiedzialna konsumpcja zasługuje na pochwałę”; jeśli ktoś podejmuje decyzję o zostaniu lepszym konsumentem, to „wypada się tylko cieszyć”; zmiana swoich wyborów konsumenckich „aby mniej szkodzić planecie” to rzecz wspaniała i „i takiej osobie należą się wyrazy szacunku”. Nic w tym zaskakującego – wszystko gra. Skoro bowiem konieczna zmiana kulturowa wymaga, byśmy stali się wszyscy świadomymi obywatelami, angażującymi się w działania na rzecz reform społecznych i politycznych koniecznych do przestawienia cywilizacji na lepsze, bezpieczniejsze, sprawiedliwsze tory, to trudno oczekiwać, by obywatelska świadomość kończyła się za drzwiami supermarketu. Nasza tożsamość konsumencka to coś, czym aktywnie określamy się niemal co dnia, zaś dominujące wzorce konsumpcji są jednym z głównych czynników przyczyniających się do kryzysu geoekosystemowego, a zatem oczywistym jest, że jako świadomi i zaangażowani obywatele powinniśmy brać pod uwagę także nasze indywidualne zachowania podczas zakupów. Prawda?

Nieprawda. Przywołane wyżej cytaty z Markiewki służą otóż nie podkreśleniu roli zachowań konsumenckich w ramach naszej szerszej tożsamości obywatelskiej, lecz ich lekceważeniu, umniejszeniu, deprecjonowaniu. Dlaczego? Bo ważkim problemem do rozwiązania na drodze ku lepszemu światu miałaby być zdaniem Markiewki tzw. demokracja konsumencka, w ramach której wybory konsumentów są ponoć w stanie wpływać na biznes, przekładając się na zdolność naszych decyzji podczas zakupów do samodzielnego ocalenia planety. A skoro takiej supermocy nasze zakupowe decyzje nie posiadają, to znaczy, że nie mają z zasady znaczenia i możemy je jako obywatele zignorować.

Gdybyż jeszcze ta teza pojawiła się w książce raz czy dwa, jako pewnego rodzaju retoryczny zabieg dla wyostrzenia narracji, w całości książki ustępując bardziej praktycznemu ujęciu całej kwestii (tzn. że wybory konsumenckie to jeden z elementów bycia odpowiedzialnym i zaangażowanym obywatelem), można by nad tym przejść do porządku dziennego. Ale Markiewka wraca do tematu nie tylko z zapałem godnym lepszej sprawy, ale wręcz z wyraźną lubością, cyzelując różne formy wyrażania tej samej myśli: że „samymi” decyzjami indywidualnymi świata nie uratujemy. Nie przeczę, dobrze się to wszystko czyta i trudno się nie zgodzić z wieloma przywoływanymi w tym wątku książki przykładami – sęk w tym, że koncepcyjna rama, w jaką Markiewka ujmuje te przykłady, jest zwyczajnie mylna, a w kontekście całej książki kontrproduktywna. Bo jak mamy się wziąć do roboty jako zbiorowość, jeśli nie ruszymy tyłków jako jednostki tę zbiorowość współtworzące?

Markiewka trafnie wskazuje na problem z krótkowzrocznym szufladkowaniem i kategoryzowaniem: patrzymy rozłącznie na to, co powiązane, rozdzielamy przyrodę od społeczeństwa, politykę od klimatu. A jednak zarazem sam uporczywie rozdziela działania indywidualne i zbiorowe, chociaż jego własna teza tylko by zyskała na uwzględnieniu czynnika indywidualnego. Bez niego zaś traci. Od słusznej krytyki przerzucania całej odpowiedzialności za świat na wybory konsumującej jednostki do podważenia wartości jakichkolwiek działań tejże jednostki nie jest w naszych spolaryzowanych czasach wcale daleka droga i Markiewka wykonuje na niej zbyt wiele kroków odmierzanych kolejnymi ironicznymi uwagami (np. „czy przywdziewając konsumencki strój i ruszając na podbój sklepów, naprawdę stajemy się bohaterami ratującymi świat za pomocą karty kredytowej”). Czemu służy ta ironia, co maskuje? Być może Markiewka próbuje w ten sposób zdystansować się od skarykaturyzowanej przez siebie wersji sensownego przecież postulatu, by nasze role konsumenta i obywatela współgrały; ba, by nasza rola konsumencka podporządkowana została roli obywatelskiej, zamiast zostać od niej odseparowana. Wielokrotnie podkreślając , że „same” wybory konsumenckie nie uratują planety, Markiewka sugeruje, że jedyne rozwiązania godne rozważenia to te, które są w stanie samodzielnie rozwiązać problem. Tymczasem – aż dziwnie musieć taką oczywistość artykułować – potrzebna jest konstelacja rozwiązań. „Same” elektrownie jądrowe nie uratują planety, jak i nie uratuje jej „sama” energetyka odnawialna, „samo” ukrócenie samowładztwa korporacji, „same” zielone miejsca pracy – długo by wymieniać. Nawet postulowane przez Markiewkę podejście polityczne nie jest przecież jednorodnym rozwiązaniem samym w sobie, tylko pakietem działań. Skala klimatycznego wyzwania jest tak wielka – stwierdza Markiewka – że potrzeba nam „każdego możliwego rozwiązania”, a zatem – jak wymienia – zarówno „zielonego wzrostu, jak i postwzrostu, zarówno ekspertów, jak i Młodzieżowych Strajków Klimatycznych, zarówno rozwoju technicznego, jak i programu szerokich inwestycji publicznych”. Brak w tej wyliczance decyzji konsumenckich i powiązań działań indywidualnych ze zbiorowymi – a zatem jednak najwidoczniej nie są nam potrzebne „każde możliwe rozwiązania”.

Na dodatek, chociaż Markiewka słusznie krytykuje indywidualistyczne narracje, skutkujące przerzucaniem całej odpowiedzialności za naprawę świata na barki jednostki, to jednocześnie zdaje się przyjmować ich radykalną puentę: że skoro jesteśmy niezależni od innych, to podczas zakupów odpowiadamy tylko za samych siebie. Produkty, które pakujemy do koszyków, biorą się z cierpienia niewidocznych za murami ferm i rzeźni zwierząt, z wyzysku i trucia mieszkających za horyzontem ludzi, z niszczenia krajobrazów, których przefiltrowane wizualizacje możemy podziwiać na ekranach naszych elektronicznych gadżetów – ale sam akt pakowania ich do koszyka ma nas nie obchodzić, jest bowiem indywidualny, a przez to pozbawiony znaczenia, nie wspominając o wymiarze moralnym. Markiewka pisze wprawdzie o budujących społeczeństwo i cywilizację niezwykle złożonych zbiorowych interakcjach w czasie i przestrzeni, które przenikają całe nasze życie do tego stopnia, że przestaliśmy je dostrzegać, ale wygląda na to, że interakcje te nie mają wstępu na teren sklepu. Zwracając uwagę na kwestię winy, w którą mieliby jakoby wpadać konsumenci chcący ratować świat, lecz nie będący w stanie sprostać własnym wysokim wymaganiom, stwierdza, że „zamiast pogrążania się w indywidualnym poczuciu winy – Dlaczego tyle jeździsz? Dlaczego kupujesz tak mało ekologicznych produktów? Dlaczego nie sadzisz drzew?” potrzebujemy pozytywnego zaangażowania zbiorowego w zmienianie świata na lepsze. Czy jednak decyzja o pozytywnym zaangażowaniu w działania zbiorowe nie bierze się m.in. z często trudnych odpowiedzi na takie właśnie niewygodne pytania? Oraz ze zrozumienia, że poczucie winy – także w sensie tego, co jesteśmy „winni” innym – jest ważnym komponentem poczucia (współ)odpowiedzialności? Wydawałoby się, że tak: w końcu sam Markiewka przywołuje definicję dobra wspólnego, na które miałyby się składać „podzielane przez nas wartości dotyczące tego, co jesteśmy sobie nawzajem winni jako obywatele zamieszkujący to samo społeczeństwo”. Ale sto stron później konstatuje, że potrzeba nam wiary w zbiorowe działania polityczne, a nie w indywidualną odpowiedzialność – jak gdyby zbiorowe działania polityczne były możliwe bez poczucia odpowiedzialności ze strony tworzących tę zbiorowość indywidualnych ludzi.

Piętrzą się pytania: Jak wygenerować działania zbiorowe, deprecjonując jednocześnie działania indywidualne, od których sumy i synergii działania zbiorowe zależą? Jak mamy być zaangażowanymi politycznie obywatelami, jeśli mamy owo zaangażowanie wyłączać w sobie przy każdej okazji, gdy wydajemy pieniądze? Jak obywatel, który uwierzy w niezależność i brak wymiaru moralnego swych wyborów konsumenckich, ma z pełnym zaangażowaniem oddać się walce o wartości, które często pozostają w sprzeczności z jego konsumencką tożsamością? Rozdzielając te obszary, Markiewka przeciwstawia je sobie, przygotowując grunt pod napięcia, które mogą podkopać lub wręcz rozsadzić całą jego – ogólnie przecież słuszną – wizję polityki.

Tymczasem bez naszych indywidualnych decyzji i działań się nie obędzie. Markiewka cytuje Jonathana Safrana Foera, autora książki Klimat to my. Ratowanie planety zaczyna się przy śniadaniu: „Zmiana społeczna, podobnie jak zmiana klimatu, jest skutkiem wielu reakcji łańcuchowych, które zachodzą jednocześnie. Obie zmiany są efektem sprzężenia zwrotnego i same do niego doprowadzają”. To jedyny cytat z Foera w całej książce i Markiewka wykorzystuje go, by podeprzeć swoje tezy o wartości działań zbiorowych. Nie informuje jednak czytelniczek i czytelników, że w Klimat to my Foer oręduje za praktycznym znaczeniem i moralnym wymiarem ni mniej, ni więcej, tylko właśnie indywidualnych wyborów konsumenckich (ze zmniejszeniem ilości mięsa w diecie na czele – stąd podtytuł), jako kluczowego składnika rzeczonych reakcji łańcuchowych: nasze indywidualne, jednostkowe wybory odbijają się szerokim echem w naszym otoczeniu, działania zbiorowe biorą się z działań indywidualnych, są przez nie inspirowane i katalizowane – oraz na odwrót. To więcej, niż ulica dwukierunkowa: to sprzężenie zwrotne, jak w tym zacytowanym przez Markiewkę fragmencie.

Przywołując przykłady na poparcie swojej tezy, Markiewka nie zawsze najlepiej je dobiera. W połowie książki przeciwstawia ekologiczne zakupy protestom przeciwko budowie gazociągu – i jednoznacznie opowiada się za tymi drugimi. Zostawiając już na boku fakt, że nie każdy i nie każda z nas może brać udział w tego rodzaju aktywizmie, czy tak trudno zaakceptować fakt, że blokowanie szkodliwych inwestycji nie stoi w sprzeczności z robieniem odpowiedzialnych zakupów? Przy tym całym nawoływaniu do działania może dziwić, że Markiewka aż tyle miejsca poświęca wyłuszczaniu tego, co nie działa. Gotów jestem się założyć, że większość czytelniczek i czytelników Zmienić świat raz jeszcze chciałaby jednak usłyszeć kilka praktycznych porad, jak może tu i teraz włączyć się w ową zmianę świata, choćby właśnie podczas codziennych zakupów, z braku zdatnych do blokowania rurociągów pod ręką. Nie zdziwiłbym się, gdyby większość z nich nie raz i nie dwa uniosła brwi, widząc, do jakiego stopnia Markiewka skupia się na tym, jak decyzje konsumenckie nie mogą „same” ocalić świata, zamiast pokazać, jak mogą być częścią pakietu działań nakierowanych na tego świata ocalenie, jak mogą się przyczyniać do całościowej zmiany, jak mogą wspierać zbiorowe inicjatywy – jak mogą być jednym z elementów układanki. Tak napisana książka byłaby skuteczniejszym podręcznikiem sprawczego działania dla ludzi dążących do lepszego świata, pomogłaby włączać się w wysiłki na różnych szczeblach, zarysowałaby kompleksowe podejście do problemów ekologicznych, społecznych, politycznych. Nawołując do działań zbiorowych przy jednoczesnym lekceważeniu całego spektrum wiodących do nich działań indywidualnych, Markiewka traci jedną za drugą (i za trzecią, i za czwartą…) szansę wzmocnienia i skonkretyzowania własnej – powtórzę, że ogólnie słusznej – wizji.

Zastanówmy się nad efektem rozdzielania roli obywatela (namawianego przez Markiewkę, by angażować się w działania zbiorowe, myśleć przyszłościowo, być decyzyjnym i sprawczym) od konsumenta (lekceważonego przezeń jako samotnego, pozbawionego sprawczości, odpowiedzialności, znaczenia) – zawartych obu w jednym ciele. Czy nie spowoduje to, że konsumpcja stanie się azylem, „bezpieczną przestrzenią”, miejscem, gdzie można odsapnąć od wymogów zaangażowanej obywatelskości? Jaki może być efekt takiego przedstawiania konsumpcji jako enklawy spokoju i wolności od myślenia o dobru publicznym? I jak to wpłynie na te działania obywatelskie, polityczne, aktywistyczne, których celem będzie ingerencja w ten azyl? Markiewka igra z ogniem, tworząc taką wydzieloną strefę egoistycznego komfortu. Tu naprawdę nie chodzi wyłącznie o tę konkretną kiełbasę czy zabawkę, którą dany konsument kupi lub nie (tak samo, jak w demokracji nie chodzi wyłącznie o pojedynczy oddany lub zmarnowany głos), w oderwaniu od wszystkich innych kiełbas i zabawek kupionych przez innych konsumentów. Indywidualne wybory (i te konsumenckie, i te demokratyczne) eskalują i rezonują na wiele sposobów. Spójrzmy na jeden z nich: efekt „Znam kogoś, kto…”, dzięki któremu kwestie, które mogłyby w innych okolicznościach zdawać się abstrakcyjne (cierpienie zwierząt hodowlanych, rabunkowa eksploatacja surowców), nabierają realności, jeśli w otoczeniu mamy kogoś, kto podejmuje na ich rzecz decyzje indywidualne. Siła znanego osobiście przypadku jest większa niż wykresów i statystyk.

Według Markiewki, polityki powinno być więcej – ale jednocześnie stwierdza, że to „obywatele, a nie konsumenci są współczesnymi bohaterami, którzy mogą uratować nasz świat. Ich polem działania jest zaś polityka, nie rynek”. A zatem z jednej strony mamy walczyć z systemem jako obywatele, z drugiej zaś korzystać na nim jako konsumenci. Kwestionując sens przywdziewania konsumenckiego stroju i ruszania „na podbój sklepów” w roli bohaterów demokracji konsumenckiej, Markiewka jednocześnie de facto wymaga, by ludzie chodzący wszędzie w obywatelskich szatach, po przejściu przez drzwi supermarketu przebierali się w takie konsumenckie kostiumy, jakie uszyje im wielki biznes, i tańczyli, jak im marketing zagra – tracąc w ten sposób szansę wywierania urealniającego wpływu na otoczenie. Bardzo chciałbym wiedzieć, ilu przedstawicieli wielkiego biznesu – jeśli przeczytają książkę Markiewki – przyklaśnie takiej dychotomii obywatel-konsument.

Niejako mimochodem Markiewka wspomina o dostępie do lepszej opieki zdrowotnej jako swego rodzaju rekompensacie za „pewne wyrzeczenia, na przykład obniżenie konsumpcji niektórych produktów, jak mięso”. To tylko pokazuje, jak bardzo nie warto udawać, że zaangażowanie polityczne nie obejmuje naszych indywidualnych zachowań konsumenckich. Polepszenie opieki zdrowotnej i inne „rekompensaty” to świetny pomysł, ale już dziś każdy i każda z nas może zacząć przygotowywać grunt pod konieczne zmiany poprzez oswajanie ludzi w naszym bezpośrednim otoczeniu z bardziej odpowiedzialnymi zachowaniami konsumenckimi i mniej eksploatacjonistycznymi stylami życia. Kilka prostych pytań: Czy włączenie aspektu konsumpcyjnego w nasze działania obywatelskie wzmocni te działania, czy przeciwnie? Czy na zbiorowość należy patrzeć jak na anonimową masę, czy też jak na zespół złożony z ludzi o konkretnych imionach i twarzach, których indywidualne decyzje wzajemnie katalizują się i kumulują? Czy nieuwzględnianie wagi i znaczenia tychże indywidualnych decyzji utrudni czy ułatwi społeczeństwu zaakceptowanie zmian, kiedy ich konieczność będzie coraz mocniej akcentowana w debacie? Czy osoba, której się powie, że jej podstawowa codzienna działalność w postaci zakupów nie ma znaczenia, jest bardziej czy mniej skłonna zwracać uwagę na kwestie ekologiczne ze świadomością, że to nie coś odległego w czasie i przestrzeni, lecz coś, co i ją bezpośrednio dotyczy, i w co warto angażować się obywatelsko? Ilu ludzi, przekonywanych przez wyrachowany i amoralny biznes z jednej strony, a przez powodowanych dobrymi intencjami intelektualistów z drugiej, o tym, że ich indywidualne decyzje są niezależne od niczego, oburzy się i stanie okoniem, kiedy konieczne a trudne decyzje przekładające się na konsumpcję zostaną wprowadzone odgórnie? Ile będziemy słyszeć skarg w rodzaju “Ale jak to, przecież była mowa, że moje indywidualne wybory nie mają znaczenia!”? Bo tak na zdrowy rozum: skoro sam planety swoimi decyzjami nie ocalimy, bo o wszystkim zdecyduje zbiorowość, to po co się spinać, może lepiej poczekać, zdać się na innych – i skoro wartości wynikające z troski o społeczeństwo i środowisko nie są absolutne, lecz wolno z nich bez mrugnięcia okiem rezygnować podczas zakupów, to dlaczego ograniczać się do czynienia wyjątkiem wyłącznie tychże zakupów? Markiewka przestrzega przed błędami poznawczymi, wypaczającymi nasze postrzeganie rzeczywistości i utrudniającymi działanie, ale sam ryzykuje uruchomienie mechanizmów racjonalizowania postawy obywatelskości à la carte, która może doprowadzić do podmycia całego projektu.

Na domiar złego, efekt „Znam kogoś, kto…” ma też lustrzane odbicie: „Znam takiego jednego niby ekologa, który ma gębę pełną frazesów, ale jak widzę go w sklepie, to kupuje wszystko to, co według niego niszczy środowisko”. Rozwiązaniem według Markiewki byłaby zapewne w tym miejscu podparta statystykami przemowa na temat tego, jak to liczy się tylko system, a pojedyncza decyzja owego „ekologa” nie ma znaczenia, i tak dalej, i tym podobnie. Ale kogo to przekona i jak się przełoży na decyzje, rozmowy, działalność? Tu dochodzimy do kwestii hipokryzji, obłudy, dwulicowości. Kto angażuje się w jakiekolwiek działania proklimatyczne czy proekologiczne, ten staje się celem inspekcji ze strony tych, którzy w żadne podobne działania nie chcą się angażować (mniejsza o powody – to temat na inny tekst). Zaglądanie w talerz, rozliczanie z podróżowania, wytykanie nabytków, to chleb powszedni tych z nas, którzy próbują w tym sformatowanym pod niszczenie świata systemie podejmować odpowiedzialne decyzje. Życie jest skomplikowane, jesteśmy wszyscy w ten czy inny sposób uwikłani w destrukcję wpisaną w logikę eksploatacjonistycznego systemu, miewamy słabsze dni, brakuje nam czasu i pieniędzy, jesteśmy tylko ludźmi. Takie są fakty i czynienie komukolwiek zaangażowanemu po „zielonej” stronie zarzutów z niedostatku ekologicznej „czystości” więcej mówi o zarzucających, niż o tych, którym ów niedostatek się zarzuca. Ale to nie znaczy, że zaangażowani mogą wzruszyć ramionami i powiedzieć, że w takim razie nic nie ma znaczenia i mogą olać całą sprawę. Zajeżdżanie na protest przeciwko ropociągowi w dieselowym SUV-ie czy pikietowanie pod gwałcącą prawa zwierząt fermą kurczaków tylko po to, by po pikiecie pójść sobie do KFC pałaszować kawałki ciała takich samych (może wręcz tych samych) kurczaków – to zła polityka. Oczywiście można w konfrontacji z wytykającymi hipokryzję oponentami mieć na podorędziu całą przywołaną wyżej tyradę o tym, jak to nasze indywidualne wybory się nie liczą i dlatego w takim dojeżdżaniu czy pałaszowaniu nie ma nic złego, ale sprawie to bynajmniej nie pomaga. Po co dawać oponentom więcej amunicji, niż już mają? A to właśnie proponuje Markiewka, udzielając zaangażowanym obywatelom carte blanche na przedzierzgnięcie się w bezrefleksyjnych konsumentów, gdy tylko zamkną się za nimi przesuwne drzwi supermarketu.

Normalizowanie ekologicznej hipokryzji i obywatelskiej obojętności w zakresie indywidualnej konsumpcji to jednak więcej, niż tylko zła polityka – to także wątpliwa etyka. Wielu zagonionych ludzi naprawdę nie jest w stanie do wszystkich wyzwań, z jakimi w codziennym życiu się borykają, dorzucić jeszcze spraw klimatycznych i ekologicznych. Zasługują oni na dyspensę (oraz na poprawę sytuacji życiowej, tak, aby mogli znaleźć czas i siły na poświęcenie tym sprawom uwagi), podobnie jak ci, którym uwikłania społeczne, rodzinne, zawodowe rzucają innego rodzaju kłody pod nogi. Ale rozszerzanie owej dyspensy na wszystkich dewaluuje ją i roztacza wokół niej nieprzyjemny zapaszek. Korzystają bowiem z takiego rozszerzenia i ci lepiej sytuowani, którzy z przekonania o katastrofie nadchodzącej za sprawą przewin plebsu wyciągają wniosek, że im już wszystko wolno, jak i ci bardziej uprzywilejowani, którzy swoje destrukcyjne postępowanie w jednych obszarach życia uzasadniają konstruktywnym działaniem gdzie indziej. Wszyscy oni mają wybór – ale zasłaniają się tymi, którzy wyboru nie mają. Najgorsze jednak, że czynią z tego cnotę.

We wnikliwym tekście na łamach „Krytyki Politycznej” Darek Gzyra rozważa sposób, w jaki przeciwstawianie się tezom o samostanowieniu i niezależności jednostki może w skrajnej postaci prowadzić do całkowitego zdjęcia odpowiedzialności z niej i jej otoczenia. „Tak, to prawda, że samodzielny, stanowiący sam o sobie, samorządny, jednorodny i konsekwentny podmiot nie istnieje. Taki człowiek to złuda. Jednak to właśnie takie cechy, jak współstanowienie w relacjach, porowatość granic, powszechna współzależność, potencjalna zmienność nadają ludziom głęboki wymiar moralny. Rodzą współodpowiedzialność. A co, jeśli pomyśleć, że ten rodzaj osobistej, podmiotowej odpowiedzialności – niepełnej, bo dzielonej z innymi – jest w rezultacie większy niż odpowiedzialność dająca się całkowicie przyporządkować zatomizowanej jednostce?” pyta Gzyra i stwierdza: „Jesteś odpowiedzialny nie tylko za siebie, ale i za innych. Odpowiedzialna za to, co sama myślisz i robisz i co myślą i robią inni. Twoja wina pociąga za sobą winę innych. Etyczne sprawstwo twoich dobrych wyborów, nawet w sklepie spożywczym, zostawia ślady postępu we wspólnocie i przekształca ją.” Tymczasem internalizacja półprawd o dychotomii jednostka-system przynosi eskapistyczną ulgę – winni są zawsze jacyś „oni” – i skłania, by zająć się swoimi sprawami, decyzje zostawiając silniejszym graczom. Takie sprytne „lewe alibi”, jak ujmuje to Gzyra, utrudnia tworzenie sprawczej wspólnoty zbudowanej na „nieuchronnej odpowiedzialności i zbiorowej sile”, a przez to zdolnej do przeciwstawienia się systemowi. Ceną za moralne ulżenie ciemiężonej jednostce jest potwierdzenie i podtrzymanie tego uciemiężenia.

Osobiście doskonale rozumiem niechęć i frustrację Markiewki wobec przerzucania całej odpowiedzialności na zwykłego człowieka, wobec cwaniactwa biznesu, który chce się wybielić, wobec krótkowzroczności decydentów, którzy próbują zrzucić z siebie odpowiedzialność. Warto jednak wznieść się ponad te rozrachunki i poszukać punktów synergii między rolą konsumenta i obywatela, pokonując przy tym system jego własną bronią. Polemizując w OKO.press z opiniami przedstawiającymi ideę tzw. śladu węglowego jako ekościemę przemysłu paliwowego, Michał Czepkiewicz pokazuje, jak badacze przechwycili ten trik marketingowy koncernu naftowego i wykorzystali go dla wspólnego dobra. Zmiany systemowe i polityki klimatyczne są niezbędne, pisze Czepkiewicz, ale ich wprowadzenie „wymaga powszechnego przekonania, że są one potrzebne. Podstawą dla tego przekonania może być refleksja, że żyjemy ponad stan, a planeta nie udźwignie naszego sposobu życia. Refleksję taką może wywołać obliczenie swojego śladu węglowego i zauważenie, że jest on dwu- czy czterokrotnie zbyt wysoki byśmy mogli chronić klimat przed ociepleniem i destabilizacją”. Zamiast odrzucać w całości tezę o indywidualnych wyborach konsumenckich jako wystarczających do zbawienia planety, lepiej w podobny sposób ją przechwycić i uczynić z tychże wyborów element zaangażowanej obywatelskości. Inaczej pozbywamy się jednego z narzędzi wspomożenia koniecznych zmian.

Markiewka podkreśla, że wiele rzeczy, które wydają nam się dziś oczywiste, jak na przykład prawa wyborcze kobiet czy opieka społeczna, nie wzięły się z samego postępu historii czy decyzji ekspertów i polityków: za takimi uproszczonymi narracjami kryje się wieloletnia niewdzięczna praca ruchów społecznych czy związków zawodowych. Ale z kolei za tą głębszą prawdę o pochodzeniu kształtu naszego świata kryje się jeszcze jedna głębsza prawda: ta o każdej indywidualnej kobiecie czy każdym indywidualnym mężczyźnie, przecierających rankiem zaspane oczy i podejmujących osobistą decyzję o tym, co zrobić z dniem, czy warto, po co, dla kogo, i tak dalej. Pisząc o pewnej ekologicznej inicjatywie w Indiach, Markiewka konstatuje, że „Jeśli ten plan ma jakąkolwiek szansę się powieść, to tylko dlatego, że opiera się na skoordynowanym i zbiorowym wysiłku, a nie indywidualnych decyzjach pojedynczych rodzin.” No dobra – ale czy to nie pojedyncze rodziny podejmują decyzje o włączeniu się w owo koordynowanie, w zbiorowy wysiłek? I kiedy już wygenerują odpowiednią masę krytyczną, czy nie przekonuje ona kolejnych pojedynczych rodzin, że warto podjąć osobistą decyzję włączenia się w zbiorowość, co z kolei zwiększa jeszcze ową masę, i tak dalej? Temu kluczowemu sprzężeniu zwrotnemu książka nie oddaje sprawiedliwości.

Markiewka niepotrzebnie angażuje się też w firmowanie kampanii obalania chochoła, jakim jest tzw. „ekologiczna asceza”, jak gdyby coś takiego w ogóle istniało jako wpływowy i niebezpieczny nurt w debacie. Tymczasem to ludzie wrodzy koniecznym acz niełatwym zmianom proklimatycznym często karykaturyzują jako ascezę wszelkie wysiłki na rzecz zmiany kulturowej potrzebnej do uniknięcia katastrofy klimatycznej. Markiewka, który przecież chce zmiany kulturowej właśnie, tylko żyruje w ten sposób wrogą swojemu własnemu projektowi ściemę i sztuczkę.

Nie zliczę, ile razy w książce pojawia się aktywne „my” w różnych formach („musimy”, „możemy”, „powinniśmy”). Ma ono – zakładam – wytwarzać poczucie, że jesteśmy w tym wszyscy razem. Ale tak, jak stosuje je Markiewka, owo „my” jest niewystarczające, a przy tym niebezpieczne. Nie oznacza to, że jest samo w sobie niesłuszne. Przeciwnie: jest głęboką prawdą o człowieku, nie tylko z powodów politycznych – jako zbiorowość, na różnych szczeblach, od związku lokatorów bloku czy kamienicy po elektorat całego demokratycznego kraju, wywieramy presję – ale także z powodów zwyczajnie gatunkowych, jesteśmy bowiem przecież, pomimo wszelkich różnic, co do jednej i jednego przedstawicielami Homo sapiens, którzy rodzą się, żyją i umierają.  Kategoria „my” potrafi być przepotężna, gdy została już wcielona, to znaczy, gdy zaistniała zbiorowość świadoma swojej zbiorowości. Wtedy „my” jest na miejscu i motywuje do zwiększonych wysiłków wspólnych. Ale „my” odłączone od „ty” oraz „ja” staje się czymś niepochwytnym i paradoksalnie zewnętrznym, demobilizującym, usypiającym. No bo skoro „my” już coś robimy, to „ja” oczywiście „nam” przyklasnę i chętnie dodam coś od siebie, gdy tylko uporam się ze swoim tym czy owym. Od pierwszej do ostatniej strony swojej książki Markiewka zaprzepaszcza kolejne szanse na połączenie „my” z „ty” i „ja”, chociaż pro-klimatyczna i pro-polityczna zbiorowość obywatelska kryjąca się pod owym „my” jeszcze nie jest zbudowana lub samoświadoma. Zmienić świat raz jeszcze dopiero aspiruje do jej zbudowania i uświadomienia, ale chce od razu przeskoczyć do „my”, bez uaktywnienia „ja” i „ty”. Czytelnik/czytelniczka nie usłyszy od Markiewki bezpośredniego, osobistego apelu „dołącz”, „działaj”, „zaangażuj się”, na które – świadomie lub nie – czeka.

Wszystkich tych zawikłań, zamotań i zaprzepaszczonych szans można by uniknąć, gdyby Markiewka powiedział po prostu, że w walce o klimat jest miejsce także na działania indywidualne, konsumenckie i każde inne, jako część bycia obywatelem, i że – choć oczywiście same w sobie nie są wystarczające – mogą one wspierać i stymulować działania zbiorowe. Albo, że dostosowując w miarę możności własne wybory konsumenckie do swoich przekonań i wartości, dodajemy kolejny fragment do wieloelementowej układanki. Że należy demaskować próby przerzucenia całej odpowiedzialności na indywidualnych konsumentów, ale warto też pamiętać, że to od naszej, indywidualnej odpowiedzialności zaczyna się odpowiedzialność zbiorowa i walka o lepsze jutro. Że pojedyncze decyzje układają się w złożony wzór. Że warto je rozumieć jako część szerszego pakietu działań. Dałoby się to wyłuszczyć na kilku inspirujących stronach, zamiast spędzać cały długi rozdział i wiele rozsianych po całej książce wzmianek na podważaniu sensu codziennych osobistych działań, w które wielu z nas mogłoby zacząć się angażować już tu i teraz, synergicznie wzmacniając w ten sposób swoje zaangażowanie w obywatelskość.

Gdyby ktoś nie miał czasu czytać całej książki, to najważniejszą jej częścią jest zakończenie pt. „Nieuchronna zmiana”. Markiewka wie doskonale, że ludzie mogą nie chcieć zmiany. Że mogą się jej bać. Żyjemy w systemie, który większości z nas na jakimś poziomie nie zadowala (choćby kulturowe narracje wmawiały nam inaczej), ale niepewność związana z samą istotą procesu zmiany sprawia, że trzymamy się kurczowo tego, co jest, a co daje nam pewną (pozorną) stabilność. Stąd też defetystyczne głosy, że zmian wprowadzić się nie da, że nie warto nawet próbować. A jednak Markiewka przypomina, że przecież ogromne zmiany polityczne, kulturowe, społeczne nie tylko dokonywały się w dziejach wielokrotnie, czego rezultatem jest dzisiejsza postać świata, ale także, że nastąpią po raz kolejny czy tego chcemy czy nie, bo prędzej czy później wymusi je katastrofa klimatyczna. Rzecz w tym, że zmiany wymuszone przez geoekosystem będą nieporównywalnie straszniejsze niż te, do których wciąż jeszcze możemy skłonić się sami jako ludzkość i którymi możemy pokierować tak, aby zminimalizować ich koszta i zmaksymalizować korzyści. Markiewka wskazuje na spadek pozycji „jawnych negacjonistów klimatycznych”, których coraz częściej zastępują rozmaici piewcy „niepodejmowania drastycznych kroków”, zatroskani o zachowanie dotychczasowego modelu gospodarczego i zablokowanie głębokiej zmiany politycznej (których ja nazywam negacjonistami lite). Za te zaniedbania zapłacą jednak najsłabsi, których w miarę postępowania katastrofy klimatycznej będzie coraz więcej, także w społeczeństwach zachodnich. „Wtedy zapewne wszyscy staną się alarmistami”, zauważa Markiewka, „ale na zatrzymanie katastrofy może być za późno”. Tracąc czas na debatowanie skali zagrożenia, możemy stracić ostatnią szansę na tak potrzebną zmianę polityczną i uniknięcie dzięki niej najczarniejszych scenariuszy.

Ale nawet w tym zakończeniu, tak dobrym, tak mocnym, brakuje jednego zdania z bezpośrednim zwróceniem się do pojedynczego człowieka: Czytelniczko, Czytelniku, dołącz, bo to od Ciebie (jako jednej z cegiełek współbudujących gmach kultury, jako jednej z nitek współplotących sieć społecznych powiązań) i od Twojej indywidualnej decyzji zależy, czy dojdzie do wytworzenia odpowiedniej masy krytycznej mogącej zapoczątkować reakcję łańcuchową wiodącą do koniecznej zmiany. Czytając „Nieuchronną zmianę” z niedowierzaniem i rosnącą frustracją patrzyłem, jak Markiewka traci ostatnią szansę, by nakreślić związek między zbiorowością, która ma sprawczość, a składającymi się na ową zbiorowość jednostkami. Jak nie wykorzystuje potencjału indywidualnych – tylko pozornie nic nie znaczących – decyzji do wytworzenia sprawczej społeczności. Jak jego Zmienić świat raz jeszcze nie spaja „Zmień” i „Zmieńmy” w inspirującą i motywującą całość.

I co masz zrobić z taką książką, z jednej strony fundamentalnie potężną, z drugiej na fundamentalnym poziomie zwichniętą? Tylko – i aż – rzecz następującą: pouzupełniaj luki i nanieś poprawki zgodnie z jej ogólnym przesłaniem, wyzwalając w ten sposób cały jej potencjał, a potem weź się do roboty. Będzie Ci łatwiej, jeśli uświadomisz sobie, że liczy się wszystko – że wszystko się sumuje i mnoży – i że każda oraz każdy z nas ma rolę do odegrania. W świecie wszechprzenikających powiązań rób swoje, jednocześnie łącząc się z tymi, którzy też swoje robią. Im jest nas więcej, tym głośniej rozbrzmiewa Twój i mój głos. Wielokrotnie już zmienialiśmy świat – możesz zmienić go raz jeszcze.

 

Tomasz S. Markiewka. Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat. Czarna Owca 2021.

__________

Książka Dawida Juraszka Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowiekajest do nabycia w SKLEPIE LIBERTÉ! oraz księgarniach internetowych.

 


Autor zdjęcia: Markus Spiske 

 

Spóźniona rewolucja seksualna :)

Postrzeganie najnowszej fali protestów jedynie w kontekście zaostrzenia prawa aborcyjnego także nie oddaje w pełni istoty wydarzeń, które dzieją się na naszych oczach. Dokonuje się bowiem spóźniona rewolucja seksualna. Spóźniony rok 1968 dociera do nas z niemalże dokładnie półwiecznym poślizgiem. 

Rok 1968 zbliża się do Polski 

Narracja obozu władzy, zgodnie z którą protesty będące pokłosiem ostatniego „orzeczenia” tzw. Trybunału Konstytucyjnego to kolejny antyrządowy atak tzw. totalnej opozycji czy też zmasowana akcja rzekomo antysystemowej opozycji, jest oczywistym kłamstwem. Jednakże postrzeganie najnowszej fali protestów jedynie w kontekście zaostrzenia prawa aborcyjnego także nie oddaje w pełni istoty wydarzeń, które dzieją się na naszych oczach. Dokonuje się bowiem spóźniona rewolucja seksualna. Spóźniony rok 1968 dociera do nas z niemalże dokładnie półwiecznym poślizgiem. 

Polski rok 1968

Rewolucja seksualna nie dokonała się w Polsce w 1968 r., bo i nie zaistniały dla niej odpowiednie warunki nie tylko polityczne i społeczne, ale przede wszystkim gospodarcze, kulturowe i moralne. Polska była wtedy elementem totalitarno-ideologicznego systemu, którym kierowali rzekomi i rzeczywiści komuniści, zaś elementy kultury zachodniej docierały jednie do niektórych Polaków i wyłącznie kanałami nieoficjalnymi. Tym samym wydarzenia roku 1968 na świecie tylko w nieznacznym zakresie rezonowały sytuacją społeczną i polityczną w Polsce Ludowej. Warunki te zmieniły się po roku 1989. Pierwsze trzydziestolecie III RP było okresem dynamicznego rozwoju gospodarczego, ale również cywilizacyjnego. Polacy stawali się uczestnikami procesu dyfuzji kulturowej, przyjmując zachodnie wzorce i wchodząc na ścieżkę konsumpcji i dobrobytu. Trudno powiedzieć, czy w takich warunkach zajście rewolucji seksualnej było już konieczne. Na pewno jednak stało się możliwe.

Nie jest jednak tak, że w Polsce w 1968 r. nie doszło do kulturowego wrzenia, które moglibyśmy porównywać do wydarzeń w zachodniej Europie i Stanach Zjednoczonych. Wyrastające jak grzyby po deszczu studenckie kluby dyskusyjne, wychodząca z ukrycia „bananowa młodzież”, coraz częściej krytykowana państwowa cenzura i narastająca skłonność lewicowych intelektualistów do rewizjonizmu – to były polskie symptomy nadciągającego wrzenia. Wydarzenia marcowe stały się kulminacją, jednakże istotą totalitarnych i autorytarnych reżimów jest gaszenie w zarodku tego typu zagrożeń bądź też bezwzględne tłumienie, jeśli wydarzenia zajdą za daleko. W 1968 r. władze komunistycznej Polski skanalizowały młodzieńczą skłonność do buntu poprzez uruchomienie antysemickiej nagonki, a rewolucyjnemu zagrożeniu ucięły łeb. Tym samym rok 1968 nastąpił w Polsce jedynie w wersji „okrojonej”, czyli szczątkowej. Nie dokonał się najistotniejszy – jak się wydaje z dzisiejszej perspektywy – element ówczesnego rewolucyjnego procesu, a mianowicie rewolucja seksualna. Władza komunistyczna – pod płaszczykiem moralnego porządku i walki z wszelkimi przejawami demoralizacji – gasiła w zarodku wszelkie przejawy liberalizacji seksualnej, przesuwając je jednocześnie na margines życia społecznego, czyniąc z nich element patologicznego podziemia. 

Aksjologiczna baza

Rok 1968 był na Zachodzie kresem dominacji tradycyjnych struktur społecznych i politycznych, których kręgosłupem był głęboko zakorzeniony patriarchalizm, przejawiający się zarówno w sferze instytucjonalnej, jak też kulturowej. Rządy mężczyzn, którzy dotychczas stanowili gros przywódców politycznych i społecznych, a jednocześnie dowodzili na poziomie podstawowej komórki społecznej, jaką była rodzina, powoli zmierzały ku swemu kresowi. Choć fasadowość tego systemu męskiej dominacji była już widoczna w końcówce lat pięćdziesiątych, to jednak potrzebna była iskra, która uruchomiłaby wybuch seksualnej rewolty. Kobiece ruchy emancypacyjne w Europie, a także ruch praw obywatelskich w Stanach Zjednoczonych, stanowiły symptomy zachodzącej zmiany. Nikt nie spodziewał się, z jak wielką siłą zmiana ta wybuchnie, dopóki wybuch nie stał się faktem. Nikt nie spodziewał się również, jak głębokich zmian rewolta ta dokona, nie tylko na poziomie społeczno-instytucjonalnym, ale przede wszystkim na poziomie mentalno-moralnym. Świat Zachodu po roku 1968 stał się diametralnie odmienny. Polskę ta zmiana ominęła pół wieku temu, jednakże – jak się wydaje – nic jej nie powstrzyma. 

Kluczem do wydarzeń rewolucyjnych 1968 r. była zatem aksjologiczna zmiana, jaka dokonała się w mentalności Europejczyków i Amerykanów. Przemiany hierarchii wyznawanych przez nich wartości, jakie nastąpiły na przełomie lat 50. i 60., były przede wszystkim konsekwencją regularnie podnoszącego się standardu życia i bezpośrednio odczuwanego dobrostanu. Dla większości mieszkańców cywilizacyjnego Zachodu czas ten był epoką pracy, ale przede wszystkim konsumowania jej owoców. Nie będzie więc przesadą stwierdzenie, że do seksualnej rewolty dowiozły ich własne samochody osobowe. Życie stawało się już nie tylko łatwiejsze, ale również przyjemniejsze. Kolejne zdobycze rozwoju naukowo-technicznego sprawiały, że przeciętny Europejczyk czy Amerykanin miał już nie tylko więcej czasu dla męża czy żony bądź też dla dzieci, ale przede wszystkim znajdował coraz więcej okoliczności do opuszczania swojego domowego, rodzinnego ogniska. Czas wolny i coraz liczniejsze kontakty towarzyskie sprawiały, że rodzina nie była już jedynym punktem odniesienia. Oczywiście, nadal nim była, ale już nie jedynym, nie tak koniecznym jak jeszcze dwadzieścia lat temu i nie znowu takim „do-grobowo-deskowym”. 

Idea wolności w świecie dobrobytu nabrała zupełnie innego wymiaru. Przestała być tożsama z polityczno-państwowym bądź międzynarodowym wymiarem, gdyż coraz większą rolę w życiu publicznym zaczynali odgrywać ludzie, którzy nie dość, że II wojny światowej nie pamiętali, to wręcz urodzili się po jej zakończeniu. Nie trzeba już było o wolność walczyć, nie trzeba było wyrywać jej okupantowi, nie trzeba było słuchać przemówień o niej wygłaszanych przez kolejnych politycznych przywódców. Wolność była przejawem owego zdobytego i „osiodłanego” dobrobytu. Wolność okazała się narzędziem do zamanifestowania siebie i zademonstrowania własnej tożsamości, ale również sposobem na uczestnictwo w procesie gospodarczego rozwoju. Wolności bowiem otrzymywano coraz więcej, ale także oczekiwano jej wciąż więcej i więcej! Realia demokratyczne obejmowały nie tylko porządek władz i ich relacje z obywatelami, ale również wszelkie formy obecności jednostek w sferze gospodarczej i kulturowej. Coraz częściej protestowano przeciwko opresji religijnej i moralnej, protestowano przeciwko opresji tradycyjnych wartości, protestowano przeciwko dominacji anachronicznych struktur społecznych. Rok 1968 r. udowodnił, że protest to skuteczne narzędzie walki z wszelkimi formami opresji starego porządku.

Ponieważ pokój i stabilność zostały osiągnięte, toteż zmiana i rozwój stawały się coraz bardziej pożądane. Hierarchiczny porządek instytucjonalny zupełnie nie nadążał już za uciekającym mu społeczeństwem. Symboliczne były wówczas pomarszczone twarze najważniejszych przywódców politycznych państw zachodnich, stające na straży starego ładu i zupełnie nie rozumiejące tego, co działo się wokół. Ci starsi, konserwatywni, heteroseksualni i patriarchalnie nastawieni panowie byli głęboko przekonani, że świat został już przez nich zdobyty i że zdobycz ta nigdy nie wyrwie im się z rąk. Tymczasem wyrwała się, czym panów tych niezwykle zaskoczyła. Co sprytniejsi albo rozumniejsi zdali sobie sprawę, że władzę utrzymają wyłącznie, jeśli zaakceptują zmiany społeczne i aksjologiczne, które w tym ich świecie się dokonały. Musieli zatem zacząć mówić nowym językiem, biegle poruszać się w nowym porządku dyskursywnym, który wyłonił się po rewolucyjnym wrzeniu. Dla niektórych było to trudne, dla innych niewykonalne. Ci drudzy trafić musieli na margines, ci pierwsi czekali zwyczajnie na swoją kolej. 

Ku polskiemu Sześćdziesiątemu Ósmemu

Czyż zatem dzisiejsza Polska nie przypomina trochę – a może nawet bardzo! – zachodniej Europy czy wręcz Stanów Zjednoczonych roku 1968? Przecież trzydziestolecie polskiej suwerenności było dla Polski i Polaków przynajmniej tak wielką zmianą, jak dla Amerykanów boom gospodarczy lat pięćdziesiątych i jego owoce, które konsumowano w latach sześćdziesiątych. Era spokoju, harmonii i dobrobytu utrwalona została ponadto przystąpieniem Polski do międzynarodowych struktur zachodnich. Członkostwo w Organizacji Paktu Północnoatlantyckiego zapewniło Polsce bezpieczeństwo międzynarodowe i pozwoliło uzyskać pozycję w najważniejszym zachodnim sojuszu polityczno-wojskowym, który ma chronić nasz kraj przed zakusami rosyjskich ośrodków wpływu. Z drugiej zaś strony członkostwo w Unii Europejskiej stało się dla Polski bramą do dobrobytu: wzrost eksportu do krajów Unii Europejskiej, poszerzenie działalności polskich firm, spadek bezrobocia w kraju, podejmowanie przez Polaków zatrudnienia i kształcenia się za granicą, migracje zarobkowe, a przy tym większa obecność kapitału zagranicznego w Polsce, duże wewnętrzne inwestycje infrastrukturalne, które stały się ogromnym motorem dla gospodarki.  Nowe realia międzynarodowe, geopolityczne i gospodarcze sprawiły, że w Polsce dokonał się gigantyczny skok, który musiał mieć wpływ na warunki społeczne i moralne. 

Wraz ze zmieniającym się krajobrazem politycznym i gospodarczym – zmieniało się również polskie społeczeństwo. Polacy – choć nadal stosunkowo apatyczni w porównaniu ze społeczeństwami zachodnioeuropejskich demokracji skonsolidowanych – systematycznie coraz bardziej angażują się w życie społeczne. Organizacje pozarządowe mają coraz istotniejszy wpływ na społeczny krajobraz, a oddolne inicjatywy sprawiają, że zmieniają się polskie osiedla i wioski. Budżety partycypacyjne coraz bardziej wrastają w krajobraz polskich dużych miast, a oczekiwania społeczności nie mogą być już bagatelizowane przez władze lokalne. Wybory samorządowe wygrywa się bowiem nie ideologicznym zacietrzewieniem i partyjniackim pohukiwaniem, ale drogami, chodnikami, eventami i zbiorkomem, czyli po prostu wzrastającym poczuciem dobrobytu obywateli. Te zmiany społeczne znajdują swoje odzwierciedlenie we wskaźnikach i statystykach: Polacy coraz bardziej zadowoleni są z poziomu życia w Polsce, Polacy coraz więcej wydają na urlopy i wydarzenia kulturalno-towarzyskie, Polacy coraz częściej jedzą poza domem, Polacy coraz więcej pieniędzy przeznaczają na organizację świąt i uroczystości rodzinnych. Te wszystkie wskaźniki obrazują, jak bardzo zmieniło się polskie społeczeństwo. Na razie – jak w Europe zachodniej i USA w 1968 r. – obserwujemy na scenie politycznej całkiem szeroką rzeszę nieżyciowych dziadersów, którzy udają, że zmiany tej nie widzą, a w swym bezmyślnym amoku zmianę tą, która przecież już się dokonała, usiłują politycznymi decyzjami zatrzymać. Nie wiedzą oni jeszcze, że już przegrali, choć ich przegraną obejrzymy dopiero jutro.

Zmiana dokonała się również na poziomie mentalnym i aksjologicznym. Nie zachęcam, ale wystarczy przyjrzeć się skali wzrostu liczby rozwodów w Polsce w ostatnich dwudziestu latach, żeby zobaczyć, jak bardzo tradycyjna polska rodzina przechodzi do lamusa. Nie niszczą jej ani biegający po ulicach w tęczowych wdziankach przedstawiciele środowisk osób nieheteronormatywnych, nie zniszczył jej również czyhający na heteroseksualnych tatuśków potwór dżender! Ba! Jestem przekonany, że polskiej rodziny również nie dopadła unosząca się w powietrzu tęczowa zaraza – nie czerwona, a tęczowa! – ani rozlewająca się po społeczeństwie ze smrodem gnojówki ideologia singli! Tradycyjne wartości – w tym „zdrowa, polska, katolicka rodzina” – stają się ofiarą konsumpcyjnego modelu życia, indywidualistycznych i hedonistycznych wartości, które promowane są przez media masowe, reklamę i wielkie korporacje, a także wzrastającej skali mobilności i coraz wyższych oczekiwań Polaków, dotyczących ich dobrobytu i dobrostanu. Nie aborcja dokonywana w podziemiu aborcyjnym stanowi przyczynę demograficznego niżu, ale decyzje Polek i Polaków, którzy raczej wybierają zawodową karierę, nie zaś życie w otoczeniu prywatnej drużyny piłkarskiej biegającej po trzypokojowym mieszkaniu kupionym za zaciągnięty na 30 lat hipoteczno-niewolniczy kredyt. Ta mentalna i aksjologiczna zmiana w głowach Polek i Polaków już się dokonała, a najmłodsi członkowie naszego społeczeństwa są już zupełnie innymi ludźmi niż ci, którymi my byliśmy jeszcze dziesięć lat temu. 

Tej siły nikt nie zatrzyma!

Socjologiczno-kulturoznawczy analfabeci, którzy rządzą dzisiejszą Polską, nie rozumieją zmian, które już się w Polsce dokonały, a ponadto uwierzyli w swoją moc sprawczą, która rzekomo kolejne zmiany skutecznie zatrzyma. Bronią Kościoła katolickiego i wzywają bandycko-naziolskich osiłków, by ci stawali pod kościołami i straszyli spieszące do nich starsze panie, bo tak trzeba! Bronią polskiej rodziny przed tymi, którzy decydują się na nieformalny nieheteroseksualny związek, zamiast biegania po brukselskich orgiach kryptohomoseksualnych pseudokonserwatystów, bo tak trzeba! Bronią religii w szkołach, bo nie rozumieją, że nieprzygotowani metodycznie, niezdolni do rozmowy z młodym pokoleniem i niekiedy zupełnie nierozumiejący chrześcijaństwa księża-nauczyciele sami wypychają młodzież z lekcji religii, ale przecież takiej religii też trzeba bronić! Bronią życia poczętego, bo zapewne nie czytali żadnej naukowej publikacji czy też raportu organizacji pozarządowych, które precyzyjnie omawiają problem szarej strefy i podziemia aborcyjnego, a także aborcyjnej turystyki, ale przecież tak też trzeba! Bronią szkoły przez rzekomymi ideologami, którzy wędrując od miasta do miasta, od szkoły do szkoły, od klasy do klasy, od lekcji do lekcji, uczą dzieci masturbacji, każą się chłopcom przebierać w sukienki i przygotowują dziewczynki do prowadzenia burdelu. Bronią też przed edukacją seksualną, licząc, że jak dzieci nie usłyszą o homoseksualizmie, to nie będą homoseksualne, a jak nie usłyszą o antykoncepcji, to nie będą się „antykoncepcjonować”! Tak, trzeba nas przed tym wszystkim bronić! 

Ktoś mógłby zapytać w takim razie, czy rządzą nami idioci? Ale chyba tak jednoznacznie pesymistyczna ocena nie byłaby zbyt sprawiedliwa, a w każdym razie nie w odniesieniu do wszystkich. Rządzi nami twardy sojusz cyników i trzęsidupców. Cynicy liczą sobie elektorat i wychodzi im, że osób starszych, o konserwatywnych poglądach i zarazem nieufnie reagujących na wszelkie społeczne zmiany, jest w Polsce nadal więcej i że to oni nadal rozdają karty w kolejnych wyborach. Cynicy przestaną być medialno-fejsbukowymi katolikami, jak tylko widmo sekularyzmu ogarnie większość wyborców. Szybko staną się zwolennikami państwa świeckiego, a religia stanie się ich sprawą prywatną. Ich sojusznikami są trzęsidupcy – ludzie, którzy boją się zmian. To ci, którzy po angielsku potrafią tylko „sory”, nie słyszeli nigdy o londyńskim Soho, skrót LGBT zdaje się im tak samo śmiercionośny jak NSDAP. Ci właśnie trzęsidupcy – często naiwni, czasem szczerze zatroskani losami cywilizacji – zwyczajnie nie rozumieją otaczającego świata, a polsko-martyrologiczna narracja szczerze przekonała ich, że w ich rękach leży los świata. Oni uwierzyli, że są mesjaszem narodów, Winkelriedem narodów, przedmurzem chrześcijaństwa, ostatnim bastionem, redutą Ordona, że imię ich czterdzieści i cztery! Ci właśnie staną u drzwi, bo trzeba krwi! Ci drudzy kiedyś znikną, ci pierwsi pewnego dnia przekonywać nas będą, że przecież Oceania zawsze walczyła z Wschód-Azją, a oni zawsze byli zwolennikami światłego konserwatyzmu!

Tak czy siak, zmiana już zaszła! Podmiot tej zmiany – wolnościowo i tolerancyjnie zorientowane otwarte społeczeństwo – jeszcze nie osiągnął stanu samoświadomości, więc nie stał się jeszcze podmiotem politycznej rozgrywki. Jednakże ów proces wzrastania w samoświadomości cały czas się dokonuje, a – wbrew pozorom – tą samoświadomość wymuszają kolejne działania eurosceptyczno-ksenofobicznej większości, która rządzi dziś Polską. Ona bowiem nie zdaje sobie sprawy z dychotomicznych mechanizmów dziejowych. Nie rozumie, że wyciągając coraz cięższe oręże – budzi samoświadomość dotychczas uśpionych! Początek zmiany społecznej i mentalnej już zaszedł – potrzeba czasu, aby zmiana ta została przekuta w zmianę polityczną. Rok 1968 nie dokonał się w trybie natychmiastowym i nagłym, był raczej konsekwencją wieloletniego procesu, który socjologowie i kulturoznawcy dostrzegali, a jak zwykle ślepi politycy – przespali. Rok 1968 dokonuje się już w głowach Polek i Polaków, dokonuje się w polskim społeczeństwie, a za jakiś czas dokona się również na polskiej scenie politycznej. To tylko kwestia czasu. 

Pocieszę jednak wszystkich pseudokonserwatywnych ksenofobo-homofobów – mam dla was wszystkich dobrą wiadomość! Już niedługo nie będziecie musieli okłamywać wszystkich wokół, że jesteście osobami wierzącymi i siadać w pierwszej ławce w kościele podczas niedzielnej sumy tylko po to, by dostrzegł was ksiądz proboszcz i po mszy pozwolił się ucałować w rękę! Już niedługo nie będziecie musieli zawierać fikcyjnych heteroseksualnych małżeństw, bo w tolerancyjnym i otwartym społeczeństwie będziecie mogli formalnie związać się z waszym „kolegą od tenisa” czy „wspólnikiem w biznesie”! Już niedługo nie będzie trzeba wyjeżdżać do Niemiec czy Francji, żeby – jak sami mówicie – zabić dziecko nienarodzone, bo w mądrym państwie nastolatków uczy się antykoncepcji i kształtuje w nich postawę odpowiedzialności przy okazji decyzji o współżyciu seksualnym! Już niedługo nie będziecie musieli umawiać się na tajne orgie seksualne, bo zwyczajnie w szczęśliwym związku – homo czy hetero – takiego dreszczyku emocji nie będziecie musieli poszukiwać i tym bardziej za niego płacić.  

Czy Polska przestanie być państwem wyznaniowym? :)

Skoro oddolny ruch sfrustrowanych obywatelek i obywateli może się stać największym zrywem od czasu upadku komunizmu, to jak to się stało, że do tej sytuacji w ogóle doszło? Rozwiązanie tej zagadki leży po części w przemianach po 1989 roku, a konkretniej w punkcie gdzie ich zabrakło, czyli w zdefiniowaniu Polski od nowa.

Wybory przyniosły rządzącym triumf, a zwolennikom opozycji dużo gorzkich emocji i trudnych rozliczeń. Ciężki okres powyborczy to czas wielu analiz, także oskarżeń i rozpaczliwych prób znalezienia odpowiedzi na pytanie, dlaczego, pomimo tak wielkiej mobilizacji, nie udało się osiągnąć sukcesu. To samo pytanie pojawiło się przy okazji strajku kobiet. Skoro oddolny ruch sfrustrowanych obywatelek i obywateli może się stać największym zrywem od czasu upadku komunizmu, to jak to się stało, że do tej sytuacji w ogóle doszło? Rozwiązanie tej zagadki leży po części w przemianach po 1989 roku, a konkretniej w punkcie gdzie ich zabrakło, czyli w zdefiniowaniu Polski od nowa.

Kościół na straży polskości

Kościół zapisał się w historii drugiej połowy XX wieku jako enklawa obozu antyrządowego. Księża byli represjonowani jako element wrogi władzy, uczestniczyli w ważnych wydarzeniach tamtego okresu i, co ważniejsze, zagrzewali ludzi do walki o wolność. Msze czy ważne dla Kościoła wydarzenia, tak jak pogrzeb księdza Popiełuszki, miały potencjał by stać się manifestacjami całego ludu przeciw opresyjnej, komunistycznej władzy. Nawet posyłanie dziecka na religię (odbywającą się wtedy w salkach parafialnych) czy chodzenie do kościoła, były czymś, co każdy patriota czynić powinien. To właśnie wtedy polski Kościół związał się mocno z polityką, zapisując się w świadomości zbiorowej Polaków jako organizacja, która walczyła o polską suwerenność. Był ostoją działalności opozycyjnej na długo zanim powstała Solidarność z Wałęsą na czele. Nic więc dziwnego, że kiedy Polacy odnieśli wreszcie zwycięstwo, chcieli uhonorować tych, którzy udowodnili swój bezgraniczny patriotyzm.

Za swoje zasługi przy upadku komunizmu w Polsce i w okresie transformacji Kościół uzyskał liczne prawa i przywileje, na których zbudował obecną pozycję ekonomiczno-społeczną. W maju 1989 roku jeszcze Sejm PRL uchwalił ustawę, gwarantującą Kościołowi duże możliwości w zakresie obrotu posiadanymi nieruchomościami, a przede wszystkim odzyskiwania zagrabionego w latach minionych mienia. Kluczowy był w niej chociażby zapis o ostateczności orzeczeń Komisji Majątkowej, który broni Kościół przed ewentualną koniecznością oddania ziem pozyskanych nielegalnie (np. na podstawie fałszywych wycen gruntów). Później uchwalono konkordat, którego istnienie gwarantuje Konstytucja (art. 25), wprowadzający m.in. lekcje religii w szkołach.

Co prawda, kwestia finansowania Kościoła zależy od Funduszu Kościelnego powołanego do życia w 1950 roku, ale sfera ta nie została do tej pory stosownie uregulowana, co powoduje wiele nieścisłości. Fundusz finansuje wszystkie związki wyznaniowe, ale głównym beneficjentem jest Kościół katolicki. Fundusz Kościelny miał być rekompensatą za poniesione przez Kościół straty w czasie II wojny światowej. Dzięki ustawie z 1989 roku i powołaniu Komisji Majątkowej przeszłe szkody zostały wynagrodzone dwukrotnie.

Wisienką na torcie pozycji Kościoła był tzw. „kompromis aborcyjny”. Hierarchowie katoliccy rozpoczęli starania o zaostrzenie ówczesnych przepisów w zasadzie od początku odzyskiwania swojej uprzywilejowanej pozycji. Obecny stan prawny dotyczący aborcji uchwalono ostatecznie 7 stycznia 1993, co spotkało się z wyrazami wdzięczności ze strony hierarchów. Dokładnie trzy lata później Kościół mógł świętować kolejne zwycięstwo, jakim była klauzula sumienia, która została dodatkowo wzmocniona orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego w 2015 roku.

Nawet jeśli te zmiany w prawie budziły mniejsze czy większe kontrowersje, to jednak mimo wszystko cieszyły się społecznym przyzwoleniem. Nikt wtedy raczej nie myślał kwestionować rangę Kościoła, który, bądź co bądź, zapisał się w pamięci zbiorowej Polaków na tyle dobrze, że nawet osoby niezwiązane z wiarą katolicką, nie buntowały się przeciwko nowej, uprzywilejowanej pozycji Kościoła. W tej atmosferze po ‘89 roku rodziła się „nowa” Polska.

Nowa Polska „tylko katolicka”

Entuzjazm z końca znienawidzonej epoki przyćmił konieczność zdefiniowania tożsamości narodowej na nowo. Tożsamości, która przez kilkadziesiąt lat była systemowo łączona z totalitarnym ustrojem i jego wartościami. Całkowicie zignorowano fakt, że rozwód z Polską Ludową oznaczał powstanie luki w miejscach wcześniej starannie wypełnianych komunistyczną propagandą. Nagle poluzowano reżim i pojawiło się pytanie, „w jakim kierunku ma zmierzać wolna Polska”, na które nikt nie chciał udzielić odpowiedzi. Kierunek wyznaczył się więc sam, na podstawie nastrojów z końca lat 80-tych. Zatem nikt nie protestował, kiedy Kościół postanowił dalej wzmacniać swoją pozycję i zająć kluczowe miejsce także w świeckim życiu Polaków.

W efekcie tożsamość narodowa ściśle związała się z wyznaniem rzymsko-katolickim, jego wartościami i interesami. Stało się naturalne, że życie każdego Polaka powinno odbywać się zgodnie z wytycznymi katolicyzmu. Dlatego za naturalne przyjęto przyjmowanie sakramentów lub chodzenie na religię. Te czynności w normalnych warunkach powinny wynikać z wiary i szczerej chęci realizowania jej postanowień, ale w Polsce przybrały wymiar zdecydowanie kulturowy i zaczęto je traktować jako swoiste wyznaczniki polskości. Dzieci były więc chrzczone, bo „tak wypada”, następnie w większości posyłane na religię, a za równie naturalne przyjęto także śluby kanoniczne. Wiara czy stosowanie się na co dzień do jej zasad przestały mieć kluczowe znaczenie. 

Nie można powiedzieć, że ten proces odbył się bez żadnych szkód dla Kościoła, ponieważ w kwestii właśnie samej wiary doszło do poważnych wypaczeń i aberracji. Sakramenty traktowane jako element kulturowy przestały być brane na poważnie. Młodsze generacje nie czuły już takiej potrzeby chodzenia do kościoła, ale miały głęboko zakorzenioną konieczność formalnego przynależenia do instytucji i doświadczenia obrządków o tym decydujących. Skutki były opłakane dla wymiaru duchowego tych ostatnich, ponieważ utarły się jako coś, co „każdy Polak powinien”. Dlatego dzieci przystępowały do komunii dla prezentów, nastolatki zaś do bierzmowania, żeby móc w przyszłości wziąć ślub, bez którego dorośli zwyczajnie nie wyobrażali sobie życia. W dalszej perspektywie skutkowało to nawet sytuacjami, kiedy opiekunowie obawiali się, że brak możliwości przyjęcia owych sakramentów jest poważną przeszkodą dla młodego człowieka w życiu i może spotkać się np. z odrzuceniem ze strony potencjalnego partnera, pragnącego, jak większość, ślubu kanonicznego. Ta sama potrzeba sprawiła, że wielu osobom zależało na unieważnieniu poprzedniego związku małżeńskiego, kiedy chcieli zawrzeć kolejny, mimo że prawo kościelne teoretycznie na to nie zezwala (m.in. niedawna sprawa powtórnego ślubu kościelnego Jacka Kurskiego). Wielu Polakom, niezależnie od ich religijności, nawet nie przychodziło do głowy, że można inaczej. W ekstremalnych przypadkach znane są historie, gdy ofiary przemocy ze strony duchownych były dyskredytowane lub uciszane zgodnie z zasadą, że „o księżach nie można mówić źle”, lub że „w sprawy Kościoła nie wolno się mieszać”. Sprowadzenie religii do punktu usługowego z sakramentami zabolało wielu katolików, dla których wiara jest czymś ważnym, czemu dawali wyraz m.in. w apelach o zbieżność działań z przekonaniami, a także o wzrost świadomości religijnej, żeby sakramenty nie były odzierane ze swojego duchowego wymiaru. Niestety, bezskutecznie.

Ale Kościół na tym także zyskał, zwłaszcza w sferze wpływów. Dzięki funkcji kulturowej, jaką spełniają sakramenty, stworzył sobie duży, a co ważniejsze stały, popyt na swoje usługi. Nawet jeśli ławy kościelne świecą coraz większymi pustkami, to duchowni doskonale zdają sobie sprawę, że nie muszą się tym zbytnio przejmować, gdyż większość mieszkańców przyjdzie ich prosić o dopuszczenie do sakramentów. One z kolei obwarowane są konkretnymi wymaganiami, a co za tym idzie, zależność pretendenta od woli księdza staje się decydująca. Duszpasterz może takiej zgody nie wydać, więc pojawia się problem, z którego rozwiązaniem może przyjść inny duchowny za odpowiednią sumę lub przysługę. Dodatkowo, z uwagi na brak dostatecznego uregulowania finansowania Kościoła (tak jak np. jest w Niemczech), duchowni za swoje usługi są wynagradzani na zasadzie „co łaska”, a ta łaska zazwyczaj jest bardzo hojna. „Wierzący niepraktykujący”, nawet jeśli w kościele pojawiają się od święta, stanowią stałe źródło dochodu parafii, bo zawsze trzeba kogoś ochrzcić, pochować, posłać do komunii lub na bierzmowanie, albo zorganizować ślub. Oczywiście oficjalne stanowisko Kościoła tego nie popiera, ale wielu duchownych świadomych takiego mechanizmu, przymyka oko na te praktyki, zdając sobie sprawę, że zbyt krytyczne podejście skutkowałoby znacznym uszczupleniem budżetu. 

Kulturowa pozycja kościoła to także ważne narzędzie w grze o władzę. Skoro większość Polaków jest ochrzczona, Kościół ma mocną kartę przetargową w staraniach o uzależnienie prawa od swojej doktryny. W końcu, skoro zdecydowana większość obywateli to katolicy, to dlaczego prawo miałoby nie przychylić się do ich przekonań religijnych? Z tego powodu coraz więcej osób decyduje się na apostazję, a wielu duchownych stara się ten proces utrudnić lub nawet uniemożliwić.

Silna pozycja społeczna Kościoła jest również odpowiedzialna za mariaż polskich duchownych z władzą. Rządzącym zależy na dobrych kontaktach z instytucją, bo dzięki temu znajdują uznanie w oczach dużej części ludzi, przez doświadczenia przeszłości mówiące, że prawdziwy Polak powinien stać murem za Kościołem. Instytucja legitymizuje władzę w oczach ludzi, za co dostaje lukratywne dotacje i „wsparcie prawne”. Opcje światopoglądowe czy politycy, którzy idą w oderwaniu od religii (jak np. Lewica), na chwilę obecną nie są w stanie uzyskać większości, a centrum sceny politycznej (np. KO czy Hołownia) stara się, aby nie naruszyć pewnego status quo gwarantującego możliwość powoływania się na związki z katolicyzmem (takim drażliwym tematem jest chociażby wspomniany „kompromis aborcyjny”, którego opcje centrum ruszać nie chcą ani w jedną, ani w drugą stronę). Łatka „antyklerykała” w polskiej polityce ma swoje konsekwencje i nawet jeśli kiedyś dojdzie do zmian w regulacji stosunków na linii państwo-Kościół, to nie za sprawą polityka cieszącego się taką opinią.

Rzeczpospolita na rozdrożu

Jednak trzydzieści lat po upadku komunizmu wpływ Kościoła na sferę świecką zaczyna uwierać. Młodzi, choć nadal często przywiązani do katolickich obrządków, chcą wieść życie, które nie przystaje do kościelnej doktryny. To, co dziadkom czy rodzicom wydawało się czymś nierealnym, dla młodych jest już czymś tak oczywistym jak powietrze. Rośnie także społeczna świadomość, a wraz z nią akceptacja i otwartość wobec chociażby ludzkiej seksualności, praw osób LGBT czy kobiet. Wiele osób zaczyna zdawać sobie sprawę, że ucierpiało przez tak uprzywilejowaną pozycję Kościoła. A stawka często jest wysoka. Tożsamość narodowa oparta na wartościach kościelnych przegrywa z fundamentalnymi potrzebami człowieka. Kościół nie ma już takiego immunitetu jak w okresie PRL-u czy zaraz po nim, a do głosu dochodzi coraz więcej osób skrzywdzonych przez duchownych, mniej lub bardziej bezpośrednio. Ofiary pedofilii czy nadużyć ze strony osób duchownych, których sprawy nagminnie tuszowano, wreszcie dochodzą do głosu, a współczesne, młode pokolenia nie uznają już „milczenia dla dobra wiary” za wytłumaczenie. Kwestia wyznania też schodzi na dalszy plan, kiedy czyjeś losy mogą zostać przesądzone przez brak dostępu do środków antykoncepcyjnych czy zabiegu aborcji, albo kiedy konserwatywny rodzic wyrzuca swoje homoseksualne dziecko z domu powołując się na swoje religijne przekonania. Dodatkową, przysłowiową łyżką dziegciu są buta oraz nierzadkie, karygodne zachowania duszpasterzy przekonanych o swojej pozycji. Nastroje antyklerykalne rosną, ponieważ zbyt duże wpływy duchownych w sferze prywatnej, przyprawiły już wielu młodych ludzi o traumatyczne wręcz doświadczenia. Ten sam powód, który zmuszał rodziców czy dziadków do zwrotu przeciw władzom komunistycznym, dziś sprawia, że coraz więcej Polaków zmienia stosunek do wiary z neutralnego na wrogi. Po kontrowersyjnym wyroku TK, który bardzo ciepło przyjęły środowiska katolickie, „jak dokonać apostazji” było jednym z najczęściej wpisywanych pytań w wyszukiwarce Google.

Rzecz pospolita, a nie kościelna

Rewolucja francuska zrodziła koncepcję republiki opartej na trzech fundamentalnych zasadach: suwerenności państwa, podziału władz i laickości. Te wartości po dziś dzień są dla Francuzów świętymi dogmatami, z którymi się nie dyskutuje. Ostatnim tego dowodem były działania podjęte w sprawie tragicznej śmierci nauczyciela Samuela Paty’ego. Na mocy prawa SILS z 2017 roku, zamknięto na okres sześciu miesięcy meczet Pantin, który na swojej facebookowej stronie umieścił filmik potępiający lekcję francuskiego profesora. Co prawda prawo to powstało w odpowiedzi na zagrożenia terrorystyczne, ale czy można sobie wyobrazić, że podobne prawo dałoby się wprowadzić w Polsce, aby na jego mocy świątynie angażujące się w agresywną agitację czy goszczenie bojówek młodzieżowych zamknąć na pół roku? Spór o krzyże w salach lekcyjnych czy na sali sejmowej to już znany temat, ale we Francji nie podlegałby nawet pięciominutowej dyskusji. Podobnie jak ingerencja związków wyznaniowych, traktowanych na równi z innymi organizacjami, w prawo świeckie. Ale trzeba realnie przyznać, że w naszym kraju nie ma warunków do „laickości” na wzór Francji – nie ta historia, tradycje, nawet prawo. 

W Polsce funkcję takiej rewolucji spełnił poniekąd upadek komunizmu, bo otworzył drzwi do wolnego państwa. Nie podjęto jednak stosownej debaty nad tym, w jakim kierunku Polska powinna zmierzać po 1989 roku i nie wypracowano świeckiej polskiej tożsamości narodowej. W ciągu minionych 30 lat okazało się jednak, że oparcie ducha narodowego na religii musiało zacząć w którymś momencie uwierać. W ostatnich latach zwiększa się liczba apostatów, zniesmaczonych nadużyciami Kościoła czy presją społeczną do bycia katolikiem. Pojawia się też coraz więcej osób, które wychowały się w rodzinach ateistów lub agnostyków i przynależności do religii (także tej kulturowej) nigdy nie miały. Owocem wolnej Polski jest też coraz więcej osób innych wyznań (np. konwertyci, obywatele naturalizowani, dzieci z mieszanych małżeństw). Niekatolickie związki wyznaniowe rozwijają się prężniej niż wcześniej. Rośnie liczba Polaków, którzy pomimo poczucia przynależności do kraju, nie identyfikują się z żadnym z elementów traktowanych jako wyznacznik jego zbiorowej tożsamości. Do tego dochodzi wiele nieprzyjemnych incydentów, kiedy Polacy niewierzący lub wyznający inne religie są stawiani w opozycji do polskich chrześcijan jako element obcy, (czego efektem była chociażby dewastacja zabytkowego meczetu oraz mizaru w Kruszynianach, a wśród symboli użytych przez sprawców pojawił się m.in. znak „Polski Walczącej”).

Część osób być może przymykała na to oko i wpasowała się w model „wierzących niepraktykujących”. Byli przyzwyczajeni z domu do pewnych obrządków, ale niekoniecznie czuli się zobowiązani do życia według religijnych zasad. Wiele osób nie odczuwało bardzo boleśnie obecności kościoła w swoim życiu. Jak nie chcieli, to nie chodzili do kościoła, a same zakazy czy nakazy nie miały żadnej mocy wiążącej. Pomimo wyznania na papierze identyfikowali się raczej ze współczesnym, tzw. zachodnim stylem życia niż wartościami starszych pokoleń. Jednakże w miarę zwiększającego się wpływu duchownych na władzę zorientowali się, że powinni stać się podmiotem politycznym, mogącym decydować o obowiązującym ich świeckim prawie. Pomimo tego, że teoretycznie taka sytuacja nie powinna mieć miejsca, okazało się, że Kościół bardzo chętnie sięga po argument chrztu „wierzących niepraktykujących”, żeby usprawiedliwić swoje ingerencje w kwestie świeckie, a także bliskie stosunki z polityką. Duchowni przekonywali, że to również wystarczające uprawnienie do tego, aby narzucić w państwie prawo oparte na doktrynie katolickiej. „Wierzący niepraktykujący” to kolejna grupa, która przekonała się, że podmiotowe miejsce Kościoła w społeczeństwie stanowi poważne zagrożenie dla ich wolności osobistej.

Nagle bardzo duża grupa Polaków zorientowała się, jak bardzo niebezpieczne jest zostawienie „niedomkniętych drzwi” w kwestii laickiego charakteru państwa. Niestety stało się także jasne, że bardzo trudno pozbyć się z życia świeckiego Kościoła, który przez 30 lat zdążył bardzo dobrze wrosnąć w definicję polskości. Mimo że państwo jest demokratyczne i wystarczy w teorii wygrać wybory, to każda partia pragnąca ten cel osiągnąć, musi liczyć się z siłą kleru. Ugrupowania lewicowe, deklarujące postulaty przeciwne kościelnej doktrynie, a co więcej domagające się rozdziału państwa od instytucji religijnych na wzór zachodni, nie mają szansy na decydujące poparcie. Polityczne zwycięstwo nierozerwalnie łączy się z faktem, że trzeba coś Kościołowi „oddać”. Najbardziej liberalne ugrupowania o największym poparciu zdają sobie sprawę, że w pewnych sprawach nie mogą zająć zdecydowanego stanowiska i narazić się duchownym. Z kolei partia rządząca zbudowała swoje potężne poparcie dzięki demonstrowanej religijności oraz współpracy z Kościołem. Choć sama w sobie instytucja teoretycznie nie ma władzy, to posiada ogromny wpływ na to, kto ją będzie dzierżył. Ta „usługa”, podobnie jak sakramenty, swoje kosztuje, a „ofiarą na tacę” okazują się rozmaite przywileje, dotacje, a w końcu prawa kobiet, osób LGBT czy innych mniejszości. Wiadomo już, że ta zależność państwa od Kościoła jest szkodliwa, ale perspektywa jej przerwania rodzi pytanie o nowy fundament tożsamości narodowej w kraju tak silnie związanym z wiarą. Czy Polska na wzór Francji może wypracować sobie świecką państwowość, która łączy obywateli niezależnie od wyznania czy przynależności etnicznej?

Jesienny Strajk Kobiet to bezprecedensowe wydarzenie w historii wolnej Polski, gdyż obywatele po raz pierwszy otwarcie, a przede wszystkim na tak masową skalę, wystąpili przeciwko Kościołowi. Przekroczona została granica, której nikt wcześniej nie odważył się przekroczyć, a to oznacza złamanie pewnych skostniałych wzorców i otwiera drogę do zmian. Kościół popierając naruszenie tzw. „kompromisu aborcyjnego” otworzył przysłowiową puszkę Pandory, a możliwość drastycznego zmarginalizowania jego pozycji czy nawet renegocjowania konkordatu stała się osiągalna. Zwłaszcza, że warunki do negocjowania z Watykanem jeszcze nigdy nie były tak korzystne. Istnieje więc duża nadzieja, że ów październikowy zryw doprowadzi do metaforycznego oczyszczenia, umożliwiającego zdefiniowanie tożsamości narodowej na nowo. Ten reset może doprowadzić do transformacji, mającej potencjał stworzyć świecką Polskę z „przyjaznym rozdziałem” tronu i ołtarza, będącą państwem traktującym praworządność oraz wolność jako dogmaty, a przede wszystkim otwartym dla każdego, kto pragnie czuć się jego częścią. 

O tempora, o mores! – z prof. Wojciechem Sadurskim rozmawia Magdalena M. Baran :)

Magdalena M. Baran: Chodzi za mną od jakiegoś czasu… „Jak długo Katylino będziesz nadużywać naszej cierpliwości? Jak długo w swoim szaleństwie będziesz naigrywał są z nas? Do jakich granic będziesz chełpił się swoim zuchwalstwem?” Tak zaczyna się pierwsza mowa Cycerona przeciwko Katylinie. Gdybyśmy chcieli przełożyć to jeden do jeden do tego, co się dzieje dzisiaj, do pełzającego autorytaryzmu, do czasów, które nastały w Polsce, to w zasadzie pasuje. Smutna konstatacja. Jak w takiej sytuacji nie krzyczeć „O tempora, o mores!”?

 
Wojciech Sadurski: Wiele lat temu musiałem nauczyć się tych słów na pamięć, po łacinie. To pierwsze zdanie – „Quo usque tandem abutere, Catilina, patientia nostra?” – zapamiętam do końca życia. To jest taka klamra z moją młodością. Oczywiście to, co się dzieje w Polsce, wystawia naszą – demokratów, liberałów – cierpliwość na wielką próbę. Ale wystawiana jest ona na wielką próbę już od końca roku 2015. Nie mamy do czynienia z rzeczami przełomowymi, chyba że weźmiemy pod uwagę kwestie, które po czasie okazują się jedynie  epizodyczne, jak ostatnie wydarzenia w Warszawie. Rozmawiamy przecież w dzień po strasznych zamieszkach. Sprowokowanych przez władzę, ale wywołanych przez chuliganerię. Natomiast ten proces zaskakiwana nas kolejnymi, wydawałoby się, szaleństwami władzy trwa od – powiedziałbym – listopada 2015. Takim pierwszym, skandalicznym krokiem, za którym poszły kolejne, była dawno zapomniana uchwała sejmu nowej kadencji, uznająca wybór piątki sędziów Trybunału Konstytucyjnego, wybranych przez sejm poprzedniej kadencji, za niezgodny z prawem. W związku z tym władza „otworzyła” pięć nowych wakatów w Trybunale Konstytucyjnym. Warto się na chwilkę zatrzymać nad znaczeniem tego zdarzenia. Dla nie-prawnika to brzmi wręcz groteskowo, aby nad tym drzeć szaty: wydaje się to drobiazg, niewarty zapisania w księdze Wielkiej Historii. Ale to był pierwszy taki przypadek bezczelności, takiego ostentacyjnego łamania konstytucji. Przy czym w kwestii tego łamania konstytucji my –  pozwolę sobie użyć w pierwszej osoby liczby mnogiej, bo myślę, że większość naszych czytelników zaliczy się do liberalnych demokratów – mamy sobie dużo do zarzucenia. Przy okazji całkowicie legalnego i dokonanego lege artis wyboru trzech nowych sędziów, na zasadzie takiego drobnego cwaniactwa przepchnięto dwóch dodatkowych. Wakaty dla nich otwierały się dosłownie parę tygodni później, ale już podczas kadencji nowego sejmu. Czyli tym bezprawnym, ale małym w sumie cwaniactwem ułatwiono PiS-owi dokonanie wielkiego skoku na Trybunał Konstytucyjny.

 Wrócę do tej uchwały sejmu. Konstytucja bardzo jasno określa, kto wybiera sędziów Trybunału Konstytucyjnego, ewentualnie ten wybór może jeszcze ocenić sam Trybunał Konstytucyjny, sprawdzając czy został on dokonany zgodnie z prawem – na przykład czy zostały zastosowane prawidłowe procedury. Natomiast idea, żeby sejm podejmował  rezolucje na jakikolwiek temat dotyczący wcześniejszego aktu prawnego, tak bardzo sformalizowanego jak wybór sędziów, jest absurdalna. To trochę tak, jakby – ze względu na to że mają większość –  zadecydowali, że wtorek jest czwartkiem, albo, że zima jest latem. To ma mniej więcej podobne znaczenie. Od tego wszystko się zaczęło. Wcześniej były jakieś drobne przekręty, niezręczne i niepotrzebne wystąpienia prezydenta Andrzeja Dudy, ale to były drobiazgi. Sejm przyjął wspomnianą uchwałę, a dalej… to już poszło. Zrobiła się prawdziwa kawalkada bezprawia, którą zapisuję, czasem w sposób bardzo pedantyczny i być może nudziarski, w mojej książce. Gdzieś to trzeba było ująć w całości. Okrężną drogą wracam do pytania o to, jak długo nasza cierpliwość będzie przez tego zbiorowego Katylinę wystawiana na próby. Powiem tak – to się działo już tyle lat, pięć czy nawet sześć, i może potrwać jeszcze długo. Dlaczego? Bo mamy oto do czynienia z pewną normalizacją nienormalności. 

To prawda. Ale sami do takiej normalizacji dopuściliśmy. Po raz kolejny powinniśmy się bić w piersi i szukać drogi wyjścia, wyplątania się z tego stanu. Tylko… jak to zrobić?

I prawdą jest, że to my sami – ci porządni, liberalni demokraci – do tego dopuściliśmy i nawet przyczyniliśmy się. Może powinniśmy bić się w piersi, może sypać głowy popiołem, może powtarzać „Byliśmy głupi”, jak zrobił to mój znakomity kolega Marcin Król. Ale na dłuższą metę jest to mało estetyczne, a co gorsza – nieprzydatne. Bo jak już się pójdzie do tej Canossy, to naprawdę ciekawe pytanie brzmi: jak z niej jak najprędzej wyjść w jakimś ciekawszym kierunku?

Uchwalenie tej uchwały było niczym otwarcie puszki Pandory. Wystarczyła chwila, a pod postacią tego jednego aktu „wyleciały na nas” wszelkie zagrożenia, których skala nie mieściła nam się wówczas w głowach.

Tak. Bo wtedy zostało pokazane społeczeństwu coś, czego wcześniej nie robiono, to znaczy, że można bez żadnego udawania, bez kostiumu niby-legalności, w sposób bezczelny złamać konstytucję. Oczywiście konstytucję na drobne sposoby łamano wielokrotnie wcześniej. Nie tylko w Polsce, ale także w innych państwach demokratycznych, ale to były drobiazgi. Natomiast tutaj mieliśmy do czynienia z czymś, co jest fundamentalne, dotyczącego wrogiego przejęcia organu konstytucyjnego. Władza pokazała, że „ponieważ mamy większość, to możemy wszystko; wszystko nam wolno”. A demokracja ma to do siebie, że zwycięzcom wolno dużo, ale nie za dużo. Że musi się powstrzymywać przed zagarnięciem wszystkiego choćby po to, by utrzymać system, w którym jego dzisiejszy rywal, a przyszły zwycięzca wyborczy, nie będzie też miał wszystkiego. No, ale później się okazało, że zwycięzcy z 2015 roku mogą znacznie więcej niż moglibyśmy sobie wyobrazić.

I nie cofają się. Zdobywają kolejne przyczółki. Raz przesunięta granica zostaje utwierdzona w nowym miejscu, nawet jeśli ktoś próbowałby to oprotestować czy walczyć o przywrócenie status quo ante.

Tak, oczywiście.

Można powiedzieć, że właśnie w taki sposób rządzący nas testują, wystawiają naszą cierpliwość na próbę. Raz za razem. W jakimś sensie podobnie zadziałał Victor Orbán. Tyle że on, testując „granice wytrzymałości” Unii Europejskiej, potrafił się cofnąć wiedząc, że nie może posunąć się dalej, bo takie działanie będzie miało bardzo – mówiąc eufemicznie – nieprzyjemne konsekwencje. Oczywiście „odpuszczał” przeważnie to, na czym tak naprawdę mu nie zależało. U nas tego cofnięcia się nie ma, ba, nie było go nigdy.

Orbán cofał się w stosunku do Unii Europejskiej wyłącznie w sposób cyniczny i strategiczny. Ale to wynika z dwóch przyczyn: po pierwsze jest dużo sprytniejszy liderem niż polscy liderzy, w szczególności Jarosław Kaczyński, którego geniusz strategiczny jest bardzo mocno przeszacowany. A po drugie dlatego, że Orbán ma dużo silniejsze poparcie społeczne. On wie, że może sobie na to pozwolić. Społeczeństwo odczytuje jego grę i cały czas uważa, że Orbán jest „swój”, a jak z czegoś rezygnuje, to tylko tak gra. Przecież on ma potężną większość w wyborach. Opozycja jest kompletnie rozproszkowana i to zarówno opozycja na prawicy, jak i na lewicy, a zatem nie ma zdolności koalicyjnych możliwych do postawienia tamy wobec Orbána. A zatem on wie, że jeżeli dokona takich gestów, które mogą się wydawać gestami koncyliacyjnymi, to tak naprawdę puszcza oko do społeczeństwa. To jest przecież gra w stylu „Ja muszę tak mówić, ale jestem przecież wasz, z krwi i kości”. Nasi tego nie mają. Zjednoczona Prawica nie ma tego, o czym marzy każdy autorytarysta – aby większość społeczeństwa była przekonana, że ten autokrata jest po ich stronie i jak robi rzeczy dziwne, to trzeba pamiętać, że robi to dla prostych, zwykłych ludzi, a nie dla siebie.

To podprowadza tak naprawdę pod pytanie o samo społeczeństwo. Chcę abyśmy porozmawiali o społeczeństwie czy narodzie, o demokracji, wyznaczając sobie swego rodzaju mapę. Wspomnieliśmy zamieszki przy okazji tak zwanego Marszu Niepodległości. Tego nie robią jacyś „obcy”. W tle majaczy cały czas społeczeństwo, czy mówiąc bardzo szeroko, lud. Pamiętam takie zdanie z Myśli nieuczesanych Leca: „Kiedy lud nie ma głosu, poznaje się to nawet przy odśpiewaniu hymnu”.

[Śmiech]

Mam wrażenie, że był taki moment, gdy ów lud stracił ów głos. Przynajmniej w metaforycznym sensie. Bo przyszedł taki moment, gdy w tym „śpiewaniu hymnu”, w bardzo szeroko rozumianym mówieniu o naszym patriotyzmie, ale także o narodzie, coś stracono. Najpierw pojawiły się nieczystości, później fałszywe nuty, a w końcu zgubiono takt, rytm, pomylono słowa… I tak dalej. 

Mam duże etyczne problemy z tego typu dyskursem, bo wydaje mi się, że z punktu widzenia, nazwijmy to, demokracji formalnej, ten lud ma głos. Jestem przekonany, przypominam moim przyjaciółkom i moim przyjaciołom będącym po mojej stronie, że jednak więcej ludzi głosowało na nich, niż na nas. I to w wyborach w miarę wolnych. Aczkolwiek tylko do pewnego stopnia uczciwych, bo totalnie zakłóconych indoktrynacją i propagandą mediów publicznych. Ale na ile to wpłynęło na wynik wyborów? Tak czy inaczej bardzo dużo ludzi, niemal tyle samo, głosowało na nich, jak i na nas. Bardzo duży dylemat mają dzisiaj też Demokraci w Stanach Zjednoczonych, kiedy widzą, że różnica głosów oddanych na Donalda Trumpa – po czterech latach absolutnych wybryków i ekscesów, kiedy zrzucił maskę i pokazał tę swoją prawdziwą naturę – i na Joe Bidena, jest naprawdę niewielka. Na Trumpa zagłosowały 73 miliony ludzi. To nie jest tak, że oni wszyscy są ogłupiali.

W każdym razie nam nie wolno tego przyjąć. I tu jest potężny dylemat, powiedziałbym już nie poznawczy, ale moralny dylemat wszelkich demokratów, w sytuacji, w której demokratycznie do władzy dochodzą autokraci. Dlatego, że my musimy mówić naszym współobywatelom, wyborcom tamtej strony, nie tylko, że naszym zdaniem popełniają błąd, bo to normalne. Bo w demokracji zawsze ludzie głosujący inaczej uważają, że inni ludzie zrobili błąd. Tak działa demokracja. Ale nasz stosunek do nich nie wyraża się krytyką ich błędów, ale potępieniem moralnym – to znaczy powiedzeniem: „Wy dokonaliście wyboru, który jest moralnie zły, bo odciągacie Polskę od demokracji”. Tu mamy potężny dylemat jak to zwerbalizować bez popadania w arogancję i skrajny paternalizm. Arogancję, wyrażającą się w sformułowaniu: „Nawet jak nas jest mniej, to mamy rację”. Oczywiście, że mamy rację, ale nie mamy możliwości narzucenia tej racji reszcie. I paternalizm, czy protekcjonizm mówiąc generalnie, który mówi, że wy nie wiecie, co jest dla was dobre; nie wiecie, co jest dobre dla społeczeństwa jako całości. Oczywiście, w społeczeństwie jest zawsze normalna niezgoda dotycząca kryteriów dobra wspólnego. Ale my mówimy wyborcom autokratów: wy nawet nie wiecie, co jest dla was dobre. Krótko mówiąc, uważamy ich nie tylko za moralnie, ale także intelektualnie za niższych. Tymczasem nie wolno nam popadać w taki dyskurs, bo w takim momencie od razu wszystko tracimy.

Zgoda. Podobnie przecież było w USA, gdzie można było usłyszeć słowa lekceważenia, a nawet wprost wyrażanej pogardy w stosunku do tak zwanych rednecks. Tymczasem, pamiętam jak dziś, jak w dniu zaprzysiężenia Trumpa siedziałam w typowym teksańskim barze, przysłuchując się rozmowom dotyczącym właśnie owej pogardy, ale też nadziei, jakiej ci mężczyźni dopatrywali się w jego prezydenturze. I tak poszli zagłosować. My również bardzo dużo przegraliśmy ignorując całe grupy ludzi, które zagłosowały na PiS, całe regiony kraju, którym bliżej do narracji polskiej prawicy. A to nie jest tak, że ci ludzie nie rozumieją, czym jest wolność. Pytanie, czy przez te nieco ponad 30 lat wolnej Polski, myśmy w tej naszej wolności nie skarleli? Mówię tutaj o karleniu moralnym, które wielu tłumaczy sobie faktem, że cóż, kiedy obcujemy z karłami to deformuje nasz kręgosłup. Czy my możemy sobie pozwolić na deformowanie tego naszego kręgosłupa? Bo to, że daliśmy się w debacie, dyskusji ściągnąć do danego poziomu – czy to nie świadczy bardziej o naszych brakach moralnych? O naszych niedostatkach, które wnosimy do demokracji?

Tutaj jest szalenie trudno generalizować, ludzie są bardzo różni, każdy powinien mówić za siebie. Ja jestem optymistą. Nie sądzę abyśmy skarleli, a wręcz przeciwnie. Myślę, to może brzmi dziwnie, po tym roku 2015 aż do teraz, że polskie społeczeństwo pokazało także piękne cechy, pokazało oczywiście haniebne i paskudne, ale pokazało też bardzo piękne. Także w demokracji, której bardzo szybko dosięgło. Badanie opinii publicznej, prowadzone przez Eurobarometr do roku 2015, pokazało, że poziom internalizacji norm demokratycznych w Polsce był stosunkowo wysoki, że nie musieliśmy się specjalnie tego wstydzić. Moim zdaniem, to „skarlenie” nie wynika z organicznych cech polskiego społeczeństwa, a głównie z przywództwa. Wynika z tego, że polskie instytucje polityczne nie wydobywają z ludzi tego, co w nich najlepsze, ale to, co jest najgorsze. Nie, dlatego nie sądzę, że skarleliśmy. Często się mówi – to jest zdanie Masaryka po Pierwszej Wojnie, kiedy Czechosłowacja stała się państwem niezależnym i demokratycznym – że mamy demokrację, ale problem polega na tym, że nie mamy jeszcze demokratów. Mnie się wydaje, że w Polsce mamy na szczęście sytuację odwrotną. Mamy demokratów, mamy dużo demokratów, ale nie mamy demokracji, nie mamy już instytucji demokratycznych. Nie wiem, czy to jest jakieś profesjonalne zboczenie socjologiczne, a może politologiczne, że my nie doceniamy tego sprzężenia zwrotnego, wpływu instytucji i przywództwa na poglądy ludzi. Najbardziej szokującym tego przejawem jest stosunek społeczeństwa do uchodźców i imigrantów, który na początku roku 2015 spełniał pewne elementarne normy społeczeństwa tolerancyjnego i otwartego. Później, w wyniku wściekłej i paskudnej kampanii PiS-u i osobiście Jarosława Kaczyńskiego, wsparcie dla idei otwarcia Polski, przynajmniej dla małej grupy uchodźców będących w najgorszej sytuacji, radykalnie spadło. W tej chwili jesteśmy społeczeństwem generalnie dość paskudnym, jeżeli chodzi o stosunek do pomocy dla uchodźców. Ale myślę, że w niewielkim stopniu wynika to z jakichś zakorzenionych poglądów i stereotypów. Raczej jedne stereotypy czy jedne obawy zostały sprytnie wydobyte przez klasę polityczną. Mamy po prostu fatalne przywództwo. Prościutko mówiąc: ludzi mamy dobrych, ale fatalnych przywódców.

Z tymi przywódcami mieliśmy w różnych momentach większego czy mniejszego pecha. Spójrzmy na 1989 rok – o co chodziło Polakom? Polacy szukali wolności i sprawiedliwości. I nawet jeżeli myślimy o demokracji w wersji minimum, czyli wolne wybory i prawa obywatelskie. Są te cztery wyznaczniki, które stanowią podstawę dla klasyfikacji poziomu demokracji w danym kraju. Tymczasem coraz trudniej mówić o Polsce używając terminów demokracja liberalna, jeżeli chcemy ją rozumieć poprawnie. Wskazujemy na demokrację zagrożoną czy „nieliberalną” (jakkolwiek już samo to pojęcie jest wewnętrznie sprzeczne). Adam Bodnar, podczas swojego sierpniowego wystąpienia w Senacie, mówił, że mamy do czynienia z ustrojem hybrydowym. Ale można też mówić o „nowym despotyzmie” czy „pragmatycznym autorytaryzmie”… Czy to jest jakiś kierunek?

Rzeczywiście mamy do czynienia z niebywałym rozkwitem rozmaitych określeń dla tych dziwnych ustrojów, które obecnie wydają się dominować, które ani są nie są pełną demokracją, ani absolutnym despotyzmem, takim tradycyjnym, opresyjnym niezmiernie. Każdy ma jakiś swój ulubiony termin. Freedom House używa innych terminów, politolodzy używają innych, ale musimy znaleźć jakiś określenie dla tego nowego zwierzęcia. Bo to nowe zwierzę jest systemem wywodzącym się z demokracji, a raczej z demokratycznej decyzji, z demokratycznego wyboru, które często zachowuje demokratyczne wybory w miarę nienaruszone. Mówię o „demokratystach z wyboru”, by zachować celową dwuznaczność tego określenia: są „z wyboru”, bo nikt im tego z zewnątrz nie narzucił, żaden ZSRR czy UE, ale też wywodzą się „z wyboru” dokonanego przez elektorat. To się stało w Polsce. Nie chcę tutaj przesadzić i nie chcę powiedzieć, że to były wybory całkowicie uczciwe, ale nie były w sposób oczywisty sfingowane czy zafałszowane. Czyli mamy wybory i nie mamy masowego łamania praw człowieka. Dysydenci polityczni nie siedzą więzieniach, czołgi nie kontrolują miast, ludzie mogą wjeżdżać i wyjeżdżać, jeżeli mają pieniądze i jak nie ma zagrożenia pandemicznego i tak dalej i tak dalej. Czyli mamy do czynienia z jakąś hybrydą. Pod tym względem Adam Bodnar ma rację, ale powiedzieć, że coś jest hybrydowe, to znaczy tylko, że jest w nim coś jednego i trochę drugiego – to dużo nie wyjaśnia. 

Moim zdaniem najbardziej zbliżone do rzeczywistości jest określenie autorytaryzmu populistycznego. Element populistyczny akcentuje to, że jest to system autorytarny, który stara się podobać ludziom, który stara się dać ludziom jak najwięcej elementów hedonizmu, że nie ma nic wspólnego z ascezą, charakterystyczną np. dla „realnego socjalizmu”. O tym właśnie pisze John Keane w swoim Nowym despotyzmie, który nie wymaga koniecznie, aby ludzie go kochali, ale lubi być lubiany i robi dużo w tym kierunku. Z drugiej strony nie jest to już demokracja, dlatego, że w mojej prywatnej definicji demokracji mieszczą się cztery elementy: wolne wybory, prawa i wolności obywatelskie, rzeczywisty podział władz i rządy prawa. Te dwa ostatnie elementy są absolutnie fundamentalne. Dlaczego? Ponieważ podział władzy, rozproszenie władzy oznacza, że władza nie może być skoncentrowana w jednych rękach – wiemy, że to nieuchronnie prowadzi do despotyzmu. Rządy prawa oznaczają natomiast, że istnieją pewne reguły gry, które ograniczają władzę, a nie na odwrót, że władza może sobie te reguły gry kształtować. W Polsce nie mamy już do czynienia z tymi dwoma ostatnimi elementami. Mamy więc do czynienia z pewną hybrydą. Problem z hybrydami polega na tym, że na pierwszy rzut oka wydaje się, że one są ze swojej istoty niestabilne, albo że muszą iść w jednym kierunku albo w drugim kierunku. W swojej ostatniej książce Adam Przeworski mówi, że kryzys demokracji polega na tym, że to nie może długo trwać, że to musi albo wrócić do poprzedniego stanu, albo musi przejść do konńkryzyskretnego despotyzmu. A mnie się wydaje, że problem z tą hybrydą jest taki, że ona może być bardzo stabilna. To może być system, który będzie trwał. Nie mamy już do czynienia z systemem „okresu transformacji”, jak to mówiliśmy po 1989 roku, że idzie od A do B. Teraz idziemy od A, czuli od etapu gdzie mieliśmy nieźle skonsolidowaną demokrację, ale nie wiemy, czym jest B. Jesteśmy gdzieś zawieszeni, możemy być zawieszeni bardzo długo.

To jest przerażająca prawda. Gdy wrócimy do Keane’a, to warto powiedzieć, iż mówi on o tak zwanym ustroju pseudodemokratycznym, gdzie system władzy jest opanowany przez przywódców, którzy dopracowali sztukę manipulowania ludźmi. O tej pierwszej manipulacji pisze już Alexis de Toqueville. Powiada on, iż „demokracja kończy się wtedy, kiedy rząd zauważy, że może przekupić ludzi za ich własne pieniądze”. Ma słuszność, prawda? 

Tak, oczywiście.

A przecież to się dzieje w Polsce. Mamy 500+, mamy trzynastą emeryturę, różnego rodzaju dopłaty etc. Zastanawiam tylko, czy jest jakiś moment, w którym to się wyczerpuje, kiedy te socjały/pomysły na tego rodzaju „finansowe zachęty” się wyczerpią i ludzie przestana już im wierzyć. Czy rządzący są w stanie odłożyć tą chwilę ad calendas graecas?

Akurat tego nie są w stanie przeciągać ad calendas graecas. Zagrywka populistyczna władzy PiS-u, a teraz Zjednoczonej Prawicy, polegała na tym, żeby dać ludziom dobra, które powodują natychmiastową satysfakcję, a jednocześnie, których produkcja nie wymaga specjalnych umiejętności ze strony władzy. To jest w pewnym sensie zafałszowanie pojęcia dóbr publicznych.  Bardzo łatwo jest dać ludziom pieniądze, tutaj nie jest wymagana jakaś specjalna wiedza fachowa, nie jest wymagana koordynacja działań w sferze ogólnospołecznej. Jednocześnie satysfakcja jest natychmiastowa. Problem polega na tym, że ta natychmiastowa satysfakcja nie daje się utrzymać w sposób stabilny i prowadzi do zaprzeczenia tej pierwotnej obietnicy. Pierwotna obietnica władzy, która stoi za obecną polityką socjalną, w szczególności 500+, jest taka, że należy ludziom ułatwić dostęp do dóbr, od których byli odsunięci, a jednocześnie umożliwić im swobodną decyzję, w jaki sposób chcą hierarchizować swoje priorytety konsumpcyjne. Czy chcą wyjechać na wakacje z dziećmi, czy raczej wysłać je do lepszej szkoły i tak dalej. To jest forma prywatyzacji dóbr, które powinny być dobrami publicznymi, szczególnie oświaty, opieki medycznej i opieki społecznej, na przykład dla seniorów. Dlatego, że te wszystkie pieniądze, które zostały oddane – ja to mówię bez żadnej pogardliwości i nie nazywam tego rozdawnictwem i tak dalej, bo ludzie dostali pieniądze, które im się bardzo przydały – te pieniądze wydane na te zasiłki oznaczają, że nie zostały stworzone ekwiwalentne dobra publiczne, czyli bardzo dobre publiczne szkoły czy szpitale czy ośrodki dla seniorów. Ludzie dostali gotówkę, żeby iść na rynek prywatny i te wszystkie dobra sobie kupować. Oczywista jest konsekwencja tego, czyli następuje dewaluacja tego pieniądza. I nie chodzi mi tylko o efekt inflacyjny, ale o to, że w rywalizacji o świetną szkołę prywatną dla swojego dziecka, zawsze bardzo bogaty człowiek wygra z tym, dla którego jedynym źródłem tego marginalnego wzrostu bogactwa jest 500+. To samo w rywalizacji o bardzo dobrą, prywatną opiekę medyczną, jak trzeba w tym celu załatwić sobie wyjazd za granicę i tak dalej. 

Nastąpiła prywatyzacja, a nie upublicznienie tych dóbr. Ale taka prywatyzacja, która sprawia, że pieniądze będą miały coraz mniejszą wartość nie tylko ze względu na naturalną inflację, ale z tego względu, że jako środek tych przyrzeczonych celów będą one stanowiły dla beneficjentów bardzo niewielki, coraz słabszy atut w konkurencji z prywatnymi środkami ludzi dużo zamożniejszych. Więc mamy do czynienia z prywatyzacją i pogłębieniem nierówności, a nie wzrostem jakiejś równości. W związku z tym ja bym powiedział, że to jest jakieś okrutne oszustwo ze strony PiS, to jest po prostu nie do utrzymania – ten system, który oni stworzyli. Nie dlatego, że jest tak drogi, ale dlatego, że wypiera system publiczny, na który nie ma środków i pcha ludzi do systemu prywatnego, gdzie najbiedniejsi przegrają bez względu na ich 500+…

Z jednej strony mówimy o dostępie do dóbr i tu się absolutnie zgadzam. Tyle, że często ci, którzy są beneficjentami tego systemu, w ogóle nie biorą tego rodzaju rzeczy/czynników pod uwagę. PiS dał im coś jeszcze, a mianowicie swego rodzaju dostęp do dumy. Istotną stała się na powrót opowieść o narodzie. Co tylko się da, jest dziś w Polsce narodowe, czy unarodowione. To już stało się rodzajem gwary. W tej nowomowie  słowo „naród” stało się kluczem, który ma otwierać wszystkie drzwi. Jeśli coś jest godne, dobre, właściwe, bezpieczne, godne zaufania, przyjazne… Nawet kwarantanna ma być „narodowa”, bo w jakimś sensie wspólna, doświadczana wedle państwowego schematu.  Chyba nigdy nie mieliśmy takiego „narodowego” ujęcia, które równocześnie z tym źródłowo „narodowym”, takim pierwotnym, naprawdę ma niewiele wspólnego.

Absolutna racja. Pomijając kwestie ekonomiczne, PiS dał ludziom pewien typ dumy, pewien typ dumy z ich tożsamości. Ale jest to duma w rozumieniu negatywnym, duma z wykluczania, duma z możliwości gnębienia innych. Najlepszym przykładem tego jest duma z powiedzenia „nie” uchodźcom. Bardzo ładnie opisał to Maciej Gdula w swojej słynnej książeczce o „Miastku”, gdzie to pokazuje, pomijając tłumaczenia ekonomiczne, które na przykład mówią, ze zwolennikami PiS-u nie są ludzie najbiedniejsi w stratyfikacji ekonomicznej. To raczej ci, co patrzą na tych najbiedniejszych z niechęcią i uważają, że to są leniuchy. Stronnicy PiS-u już się czegoś dorobili, ale ciągle się boją, że mogą to stracić, a jednocześnie przymierzają się do bycia klasą średnią. Okazują wzgardę ludziom od siebie biedniejszym. Ale abstrahując od tego, analizując źródła poparcia dla PiS-u Maciej Gdula znalazł właśnie to poczucie wyższości i poczucie dumy. Że jestem pod tyloma względami lepszy. Życie daje mi po głowie, to prawda, ale mogę powiedzieć „nie” ludziom ode mnie „gorszym”. Gorszym, bo mają ciemną skórę; gorszym, bo mają inną religię, której ja nie cenię; gorszym, bo znaleźli się straszliwej sytuacji przymusu i żebrzą o naszą wspaniałomyślność i hojność. A my możemy powiedzieć: „nie”. Oni mogą czerpać dumę nawet z wulgarnych zachowań wobec właściciela budki z kebabem.

Można czerpać dumę z tej niechęci – jednocześnie kupuję i obrażam właściciela kebaba, bo wiem, że nie może mi odpowiedzieć pięknym za nadobne, bo jego sytuacja życiowa i obywatelska, finansowa, powoduje, że jest na prekaryjnej, na bardzo słabej pozycji. Gdy widzimy całą ideologię i retorykę PiS-u, to polega ona na budowaniu dumy z negacji wobec innych: albo że jesteśmy od nich lepsi, albo bo stale jesteśmy zagrożeni jakąś agresją ze strony innych. A jak pojawiają się kłopoty, to w retoryce prawicy natychmiast pojawiają się Niemcy, nawet obecnie, w tych dniach. A oni przecież kompletnie nie mają nic wspólnego z tym, co się u nas teraz dzieje. Ja czytam czasem te najgłupsze rozmaite portale, ale także wypowiedzi polityków prawicy. I nagle znów jest mowa o tym, że Niemcy chcą nas skolonizować. Dziś! Nagle! Dlaczego? To jest odwoływanie się do takiego negatywnego poczucia dumy, połączenia buty z mizerią. Połączenia wyższości z tym, że jesteśmy stale zagrożeni, bo „oni” są silniejsi od nas, ale moralnie gorsi… I stale chcą nam coś odebrać. Gdzieś w tle jest taka narodowość zbastardyzowana. Ja na przykład jestem dumny z tego, że jestem Polakiem, z tego, że znam język polski, że znam literaturę. Chociaż spędzam większość czasu poza Polską, przez moich kolegów, koleżanki chcę być odbierany jako Polak, bo mam coś ciekawego do powiedzenia, mogę wnieść jakieś perspektywy, których oni czy to w Stanach Zjednoczonych, czy w Australii nie mają. Jestem z tego dumny. Ale to nie wynika z potrzeby wyższości, ale z poczucia pewnej tożsamości, która nie jest udziałem innych. Nie jest ona ani lepsza, ani gorsza. PiS natomiast wciąż żeruje na narodzie, czy patriotyzmie, wykluczającym, wyższościowym, a jednak stale przerażonym zagrożeniem ze strony innych.

W tej tożsamości łączą się nie tylko rzeczy związane bezpośrednio z Polską – z literaturą, z historią, z tradycją – ale my również inkorporujemy to, co jest na zewnątrz. To też coraz mocniej i wyraźniej stanowi osnowę naszej tożsamości. Uczymy się różnorodności, też życia w różnorodności, coraz bardziej się na nią otwierając. I – co by nie mówili rządzący – tego się nie da uniknąć. I dobrze.

Społeczeństwa europejskie po II wojnie światowej poczuły na własnej skórze, że rozmaite tożsamości nie są grą o sumie zerowej. Może być synergia, ale mogą też się rzeczywiście wykluczać. Szkot może uważać, że nie jest Szkotem, ale Europejczykiem. Ale to jest rzadkość. Przecież Portugalczycy, bardzo dumni ze swojej tożsamości, czy Grecy, nie stracili jej wstępując do Unii Europejskiej. Możemy mieć tożsamości lokujące się na różnych poziomach, może być dumna, radosna tożsamość lokalna, regionalna czy narodowa, europejska. Ale to zupełnie nie przemawia do obecnej elity władzy, ponieważ oni uważają, że to jest gra o sumie zerowej, że jeżeli jest troszeczkę więcej tożsamości europejskiej, to będziemy mieli mniej tożsamości polskiej. Ale na czym w ogóle to ma polegać? Jeżeli będziemy mieli bardziej zintegrowaną politycznie Unię Europejską, to czy z tego powodu będzie mniej podręczników języka polskiego? Będzie mniejsze zainteresowanie historią Polski, bo wyprze ją historia europejska?

Raczej nie będzie ich mniej, ale z pewnością staną się bogatsze, niejako z konieczności będą musiały uwzględnić szczerszą perspektywę, spoglądać poza własne podwórko. Ale z drugiej strony, są tacy, co najbardziej bali się, że ktoś im zabierze – jakkolwiek kuriozalnie to brzmi – schabowe i bigos…

[Śmiech] No właśnie. Zabiorą bigos i kotlety. Ale może to by się akurat przydało…

Rzecz w tym, że gdy pytam o tego rodzaju rzeczy moich studentów – a są to młodzi ludzie pochodzący raczej z mniejszych ośrodków, reprezentujący bardzo różne środowiska i opinie – to, o zgrozo, ujawniają się takie obawy. Z naszej perspektywy wydają się one dość absurdalne, ale pamiętajmy, że ktoś tym ludziom o tym powiedział, ktoś ich o tym przekonał. I to pokutuje jako opowieść o odbieraniu „tożsamości narodowej”, jakby to było coś, co po prostu można komuś zabrać. 

Oczywiście, ale to są idiotyzmy. To są takie mity miejskie, o tym, że Unia Europejska kontroluje zakrzywienie banana i tak dalej.

Prawda, ale te mity miejskie niestety mają ogromną siłę przyciągania. 

No tak, ale to jest pewna głupota. Bo przecież ci ludzie, nawet najbardziej patriotyczni, jednak jeżdżą po Europie, bo nieraz taniej jest wyjechać na wakacje do Hiszpanii, czy Włoch niż do drogiego kurortu polskiego. Jeżdżą z zainteresowaniem, niektórzy tam pracują. Czy naprawdę ktokolwiek, kto ma oczy i uszy, może powiedzieć, że Holendrzy stali się mniej holenderscy od wejścia do Unii Europejskiej? Albo czy Włosi są mniej włoscy? Czy na przykład Włosi przestali się interesować operami Verdiego, bo już są w Unii Europejskiej? Albo czy Caravaggio jest dla nich mniej ważny, bo ważniejszy stał się Rembrandt? To są takie idiotyzmy, takie bzdury. Przecież jeżeli mówimy o tożsamości, a nie o wyimaginowanym niebezpieczeństwie wynikającym z integracji europejskiej, to tkwi ona przede wszystkim w kulturze. Języku, kulturze, religii. W żaden sposób to, że instytucje europejskie zaczną np. koordynować politykę zagraniczną w obszarze europejskim, albo pilnować praworządności w państwach członkowskich, nie ma najmniejszego związku ze zjawiskami tożsamości kulturowej. Ale tego typu demagogia ma jakiś wpływ na ludzi. To jest tragedia.

Mam też wrażenie, że tego typu demagogia kształtuje kolejne pokolenia. Aż chciałoby się zakrzyknąć wprost: „Edukacja, edukacja głupcze!” To tej edukacji, na właściwym poziomie, o odpowiedniej zawartości merytorycznej ciągle nam brakuje. Jak przyglądam się pomysłom kolejnego odpowiedzialnego za nią ministra, gdy słyszę, jakie to planuje reformy, to włos mi się na głowie jeży. To część problemu. Ale jest i to, co pisał Zygmunt Bauman, a mianowicie, że demokratyczna polityka nie przetrwa zbyt długo w obliczu bierności obywateli, wynikającej z politycznej ignorancji i politycznej obojętności. Zastanawiam się, czy rozdawania dóbr bez zastanawiania się, tworzenie „ładnego pudełka z dumą narodową” bez zastanawiania się, czym tak naprawdę ona jest… czy to wszystko nas nie hamuje, jako wspólnoty? Czy to nie jest opowieść o głupocie, która nas gna w sidła ignorancji i obojętności? Bo jeżeli tak, to co dzisiaj trzeba zrobić, abyśmy nie byli obojętni? Mam takie wrażenie, że jeszcze trochę i my sięgniemy tego dna. A jeśli tak, to miejmy nadzieję, że coś pęknie, że się od niego odbijemy, a nie utkniemy zaplątani w muł i wodorosty. 

Nie popadajmy tutaj w skrajny pesymizm. Nie sądzę, że dla utrzymania demokracji jest niezbędny stały, wysoki poziom aktywności społecznej. Oczywiście ja ją lubię, chciałbym aby jej poziom był wysoki, aby była wysoka frekwencja wyborcza, aby ludzie często i gęsto dyskutowali, aby udział ludzi w partiach politycznych – członkostwo – było większe niż to, które aktualnie jest, bo u nas jest jedno z najniższych w Europie. Ale nie sądzę, aby była taka prawidłowość, że demokrację trwają tam, gdzie utrzymywany jest stały poziom aktywności, że coś się gotuje, że coś się dzieje. Demokracja jest właściwie ustrojem letnim, jest ustrojem, który nie wzbudza wielkich emocji, a zatem także nie opiera się na wielkich emocjach. Najlepszym stanem demokracji jest taki, gdzie stawka ludzkich decyzji, ludzkich wyborów nie jest ani bardzo wielka, ani minimalna. Jeżeli ta stawka jest bardzo wielka, jeżeli od naszych działań zależy „być albo nie być” naszego narodu, społeczeństwa, państwa, to nas to pcha do rewolucji. A rewolucja jest sprzeczna z demokracją. 

Czasem rewolucja jest ważna i potrzebna, ale jako metoda zmiany politycznej nie ma charakteru demokratycznego. Z drugiej strony, na drugim końcu tego spectrum, jeżeli stawka jest bardzo, bardzo niewielka, bo decydujemy w następnych wyborach, czy podatek taki i owaki będzie o jakiś procent wyższy czy niższy, a tak naprawdę nic się nie zmieni ważnego, bez względu na to jak za głosujemy, to też jest złe dla demokracji, bo ludzie przestają się interesować republiką – czyli działaniem publicznym. Dla dobra publicznego. Cokolwiek zrobię, będzie jak jest. Albo tak źle jak jest, albo tak dobrze jak jest. Ale nic ode mnie nie zależy. A demokracja wymaga, abyśmy byli w tej sferze środkowej, kiedy od naszych działań i wyborów zależy sporo, ale nie bardzo dużo. Dlatego uważam, że korelacją tego, co powiedziałem, jest, że demokracja wcale nie wymaga – użyję popularnego słowa – wzmożenia. Demokracja wymaga pewnego uważnego zainteresowania. Ale zainteresowania, które nie ma charakteru stałego podniecenia. To bardzo dobrze, jeżeli są ludzie z misją, ludzie w stanie wzmożenia i podniecenia. Oni są dla polityki ważni, ponieważ kształtują świadomość, są pewnymi modelami i punktami odniesienia. Kształtują pewien poziom działalności publicznej. Ale nie chciałbym, aby wszyscy obywatele tacy byli. Wtedy mielibyśmy do czynienia z sytuacją właściwie przed przed-rewolucyjną.

Innymi słowy, ta nasza demokracja… Demokracja potrzebuje spokoju – po prostu.

Tak, ale demokracja potrzebuje także demokratów, a mam wrażenie, że w Polsce mamy do czynienia już z bardzo dużą bazą demokratów. Na czym polega świadomość demokratyczna? Świadomość demokratyczna po pierwsze wymaga pewnej dozy altruizmu – to znaczy, że wszystko, co robię publicznie, nie jest wyłącznie podyktowane moim interesem indywidualnym, a przynajmniej potrafię rozdzielić w mojej głowie interes indywidualny od tego, co jest dobre dla kraju. Myślę, że ludzie są w stanie tego dokonać, nawet jeśli w końcu w ich życiu praktycznym interes indywidualny wygrywa. Po drugie wymaga tego, abym wierzył w to, że istnieje coś takiego jak sprawiedliwość, która nie jest tylko grą interesów i takim stałym targiem, albo grą siły. Dlatego, że wymaga pewnego stopnia bezstronności… co nie jest czymś zupełnie naturalnym, z tym się nie rodzimy. Tego się musimy nauczyć. Po trzecie wymaga pewnego stopnia tolerancji, ale znów, tolerancja jest umiejętnością, której trzeba się nauczyć pokonując pewne naturalne pokusy i odruchy. Bo naturalną pokusą człowieka skonfrontowanego z człowiekiem innym pod jakimś względem, jest albo zniszczyć, albo zakazać. Ale uczymy się, że nie, nie na tym polega życie w społeczeństwie, że wyeliminujemy wszystkich, którzy nie są tacy jak my. To wymaga pewnej tolerancji. A na koniec, demokratyczna świadomość wymaga uznania pewnej wiedzy, nazwijmy to technicznej. Wymaga to pewnej wiedzy eksperckiej, której nikt z nas nie ma w pełni, ale mamy gotowość i przyzwyczajenie, by słuchać ekspertów. Bo ja na przykład nie wiem, jakie byłyby konsekwencje przyjęcia euro w Polsce. Jako dobry demokrata, muszę przyznać swym współobywatelom, że ja się na tym nie znam, nie jestem ekonomistą, nie robiłem badań i tak dalej – to ja oprę się na ludziach, którzy są dla mnie autorytetami z jakiegoś powodu – bo wiem, że oni wiedzą, bo śledziłem ich wypowiedzi, ludzi znających się na rzeczy. To nie znaczy, że ja jakoś abdykuję moje prawo wyboru, bo podtrzymuję prawo wyboru moich autorytetów, ale potrafię się na nich zdać. No i te cztery cechy które wymieniłem, to są cechy moim zdaniem demokratycznej świadomości. W moim przekonaniu, w społeczeństwie polskim mamy ludzi niosących w sobie te cechy i jest ich dużo więcej niż na przykład w społeczeństwie amerykańskim, które pod pewnymi względami kocham, bo uwielbiam np. dobre uniwersytety amerykańskie, ale pod wieloma względami ono mnie przeraża i oburza. Dlatego, że tam każdy z tych czterech elementów występuje w niewielkim stopniu. Więc nie bądźmy pesymistami, jeżeli chodzi o poziom świadomości demokratycznej. Podtrzymuję tezę, że mamy demokratów bez demokracji w Polsce. Naszym problemem jest przywrócić instytucje demokratyczne, a w mniejszym stopniu działać na świadomość ludzi i utyskiwać, że ludzie nie wiedzą na czym ta demokracja polega.

Mogłabym powiedzieć, że w zasadzie musimy budzić naszych demokratów, pokazywać i zachęcać ich do tego, czym jest demokracja i wtedy nie będziemy musieli krzyczeć „O tempora, o mores!”

Oczywiście, nie będziemy też musieli zastanawiać się nad oddziaływaniem zbiorowego Katyliny, dlatego, że ta cierpliwość nie będzie już narażona na takie próby. Chciałbym jeszcze słowo powiedzieć o tym Katylinie. Metaforycznym oczywiście. Nasza cierpliwość jest niestety, a może „stety”, przymiotem bardzo rozciągliwym i bardzo elastycznym. Jest stwierdzone i w socjologii, i w psychologii społecznej, że ludzie skonfrontowani z kolejnymi strasznymi wiadomościami, gdy każdy dzień przynosi jakieś nowe szaleństwo władzy, albo nową patologię społeczną, po jakimś czasie ludzie wyłączają tą świadomość. Nie z głupoty, nie ze strachu, ale wszyscy mamy pewien ograniczony potencjał absorbowania złych wiadomości. O tym bardzo pięknie pisał w 1993 roku Daniel Patrick Moynihan, socjolog, który był też amerykańskim senatorem ze stanu Nowy Jork.

Moynihan pisał w czasie straszliwego kryzysu przestępczości zwłaszcza w Nowym Jorku. Zauważył zjawisko polegające na tym, że wiadomości o jakimś kolejnym strasznym morderstwie, gwałcie czy napadzie i tak dalej, które przynosi codzienna prasa i polityka stanowa, są tam jakoś minimalizowanie albo bagatelizowane, że ludzie potrafią jakby to rozbroić i znormalizować. To jest także teoria dysonansu poznawczego. Jeżeli świat jest nieustannie zły dla nas, a my przecież nie możemy żyć przekonaniu, że świat jest straszny, bo mamy tylko jedno życie i lepszego nie będziemy mieli, to musimy sobie ten świat na nowo opowiedzieć i zdefiniować, by nie cierpieć bez końca z tą świadomością. Tak więc myślimy, że to, co wczoraj opisał brukowiec, jakieś straszne morderstwo, to jest przesada, może tego nie było, może piszą to tylko, aby sprzedawać gazetę i tak dalej. Czyli mamy tendencję do rozbrajania w swoim umyśle kolejnych strasznych wiadomości. Nie chcę nadużywać słowa straszne, ale to, z czym mieliśmy do czynienia w Polsce od końca 2015 roku, od punktu który ja symbolicznie zaczynam tą bezprawną uchwałą sejmu, poprzez wszystkie kolejne rzeczy, poprzez przypisanie prokuratury do Ministerstwa Sprawiedliwości, poprzez przejęcie Trybunału Konstytucyjnego, przez przejęcie Sądu Najwyższego, przez zmianę formuły Krajowej Rady Sądownictwa i zmianę systemu obsadzania służby cywilnej i tak dalej i tak dalej… Ta lista jest potwornie długa. I to są rzeczy straszne. To wszystko jest w tej mojej książce. Ale tak to się właśnie działo. Wszyscy mieliśmy tendencję do pewnego bagatelizowania tego zjawiska. Nie da się żyć w stanie, kiedy każdy kolejny dzień przynosi coś jeszcze gorszego. Kupujemy retorykę PiS-owską, że w innych krajach jest podobnie, a przecież to są kraje demokratyczne. We Francji tak wybierają sędziów, a w Niemczech również, a z kolei w Hiszpanii jest tak. Politycy polskiej prawicy coś zawsze znajdą na świecie, coś z wybranym takim malutkim elementem, malutką śrubką, która przypomina naszą śrubkę, którą oni właśnie wprowadzili. No i mówię, że ta śrubka którą oni właśnie wprowadzili, jest w całym instrumencie, który jest w całości patologiczny, a taka sama śrubka z kolei w tej Francji czy w Niemczech czy Hiszpanii jest jakoś neutralizowana przez resztę. 

W mojej książce używam metafory wirusa. Jest coś takiego, że w zdrowym ciele wirus zostaje rozbrojony i może nawet być korzystny, może wzmocnić system immunologiczny. Czyli jeżeli jest coś podejrzanego w systemie sądowym, na przykład w Kanadzie, gdzie sędziów powołuje rząd, to jest to rozbrajane przez inne elementy tego organizmu. Tam jest oczywiście inna kultura polityczna, która zapewnia, że sędziowie muszą być najwyższej jakości, oraz że muszą być zróżnicowani ze względu na płeć, na prowincje, z jakich się wywodzą etc. Te niepisane normy neutralizują potencjalnie niebezpieczny przepis o powoływaniu sędziów. Natomiast u nas wirus w ciele już chorym, może być tym, co powoduje śmierć. Może mieć skutek śmiertelny dla całego organizmu – tak jest u nas. Dlatego nie mamy demokracji.

Zastanawiam się, czy musimy skończyć aż tak smutną konstatacją?

Konstatacja jest smutna, że nie mamy demokracji, ale poprzednia konstatacja była miła, że mamy demokratów. I wszystko zależy od instytucji. Jesteśmy w tej szczęśliwej sytuacji, że nie musimy budować nowych ludzi. Nie jesteśmy w sytuacji tego zdesperowanego Masaryka, który mówił smutno „Mamy wreszcie demokrację, ale teraz zacznijmy szukać sobie demokratów”. To jest trudne, przecież trwa całe pokolenia. A my mamy demokratów, ale nie mamy instytucji demokratycznych. Ale to akurat będzie można zmienić w miarę szybko.

I tego będziemy się trzymać.


 Wojciech Sadurski „Polski kryzys konstytucyjny”

Książka stanowi zaktualizowane i przygotowane dla polskiego czytelnika wydanie „Poland’s Constitutional Breakdown” (Oxford University Press, 2018), pierwszej na świecie przekrojowej analizy procesu demontażu konstytucyjnego państwa prawa w Polsce po 2015 roku przez rząd Zjednoczonej Prawicy.

W dziewięciu rozdziałach autor, profesor na Uniwersytecie w Sydney oraz Uniwersytecie Warszawskim, przedstawia  przebieg tego procesu w odniesieniu do Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego, sądów powszechnych i prokuratury, innych instytucji demokracji liberalnej, takich jak media i organizacje społeczne, a także praw i wolności jednostek, zwłaszcza wolności słowa, zgromadzeń i prawa do prywatności oraz praw mniejszości.

Osobny rozdział poświęca europejskiemu wymiarowi polskich problemów z praworządnością oraz reakcji na nie instytucji Unii Europejskiej i Rady Europy, w tym zwłaszcza Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej i Europejskiego Trybunału Praw Człowieka.

Do zanalizowania tych zjawisk i procesów wykorzystuje instrumentarium i aktualny dorobek nauk prawnych i politycznych. Stawia tezę i przekonująco argumentuje, że w Polsce mamy do czynienia z populistyczną, przeciw-konstytucyjną erozją demokracji liberalnej.

Oprócz analitycznego rygoru, zaletą książki jest wartka narracja i żwawy język. Zainteresuje nie tylko prawniczki, politologów, polityczki, dyplomatów, analityków i dziennikarki. To pozycja obowiązkowa dla każdej osoby zainteresowanej współczesnymi przeobrażeniami demokracji i życia politycznego w Polsce, Europie, na świecie. I dla wszystkich konstytucyjnych patriotek i patriotów.

Książka dostępna tutaj: https://sklep.liberte.pl/product/wojciech-sadurski-konstytucyjny-kryzys-polski/

 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję