Rosyjska ruletka – jak sprawiedliwie podzielić ciężar obrony kraju w demokracji liberalnej :)

Granice zamknięte na opcję wyjazdu dla mężczyzn do lat pięćdziesięciu; słabo albo w ogóle niewyszkoleni poborowi szturmujący okupowane przez Rosjan miasto w sprzęcie z lat sześćdziesiątych; gospodarka okrojona o połowę i miliony uchodźców. To dzisiejsza Ukraina. Jeśli nie będziemy przeciwdziałać, a jeszcze kilka rzeczy pójdzie nie tak, to także Polska w ciągu następnej dekady. Ile warto poświęcić, by prawdopodobieństwo tego scenariusza zmniejszyć z dziesięciu procent do kilku promili? Jak podzielić się poświęceniami, a czego poświęcić nie możemy? Te pytania muszą sobie dziś zadać wszyscy obywatele Polski, ale przede wszystkim zwolennicy i zwolenniczki opcji liberalnej.

Reakcja Polski, Polek i Polaków na wojnę była wzorowa w pierwszych, najtrudniejszych momentach. Spontaniczny zryw wyszedł nam dobrze; długoterminowe działania, systematyczne reformy, budowa instytucji – tu idzie nam gorzej. Ciężar wojny i odstraszania chętnie przerzucilibyśmy na kilku bohaterów, których najlepiej podziwia się z daleka, niezbyt uważnie przyglądając się cenie, jaką płacą. Zwykli obywatele, a w dużym stopniu także opiniotwórcze elity nie rozumieją niuansów wojskowości, prawa czy polityki międzynarodowej, co czyni ich podatnymi na wrogą manipulację.

To musi się zmienić, jeśli chcemy (od)tworzyć środowisko bezpieczeństwa, w którym Rosja nigdy nie odważy się na nas napaść, a jeśli to zrobi, zostanie szybko i brutalnie pokonana. Dotychczas NATO dawało nam, wbrew opiniom dyletantów, gwarancję takiego scenariusza. Obecna degrengolada Partii Republikańskiej i amerykańskiego życia politycznego sprawia, że musimy się poważnie liczyć z brakiem zaangażowania USA. Kazus tego kraju, którego Rosja nigdy nie byłaby w stanie pokonać na polu bitwy, ale który zdaje się obecnie skutecznie pokonywać na arenie jego polityki wewnętrznej, powinien być dla nas punktem wyjścia. Musimy zadbać, aby Rosja była niezdolna pokonać nas militarnie; ale musimy też zadbać o to, by nie mogła nas pokonać w naszych własnych głowach. Na tym drugim polu wróg wydaje się posiadać znacznie większe zdolności, co pokazuje wspomniany już wcześniej mentalny nelson, który zdołał założyć USA, a wcześniej dużej części zachodnich elit i polskiej skrajnej prawicy.

Odporność na wrogą manipulację ze strony wrogich reżimów autorytarnych nie jest zresztą jedynym powodem, dla którego musimy się jako społeczeństwo nauczyć rzetelnego i krytycznego myślenia o kwestiach wojny i pokoju, wojskowości i dyplomacji. Rzeczy te nie są już abstrakcjami; przestały nimi być, podobnie jak epidemiologia podczas pandemii czy klimatologia w erze globalnego ocieplenia. Społeczna ignorancja  w tamtych sprawach kosztowała nas niebywale wiele, łącznie z zżyciem tysięcy ludzi i dziesiątkami miliardów złotych; w wypadku tematyki bezpieczeństwa cena może być jeszcze wyższa.

To jednak nie koniec niebezpieczeństw, związanych ze złą oceną zagrożeń i potencjalnych odpowiedzi. Nie chcemy pozostać na nie nieprzygotowani; nie chcemy też jednak bezrefleksyjnie poświęcać innych wartości w imię bezpieczeństwa narodowego tam, gdzie nie jest to konieczne. W kwestiach takich jak obowiązkowa służba wojskowa czy kontrowersyjne technologie bojowe nie można po prostu przekładać wajchy w drugą skrajność; trzeba zastanowić się, gdzie wartości takie jak swoboda i bezpieczeństwo albo humanitaryzm i skuteczność naprawdę wchodzą w tragiczny konflikt, a gdzie można je pogodzić bez ofiar.

Tego zagadnienia nie sposób wyczerpać w jednym tekście, ale można pokazać podstawy. W kolejnych sekcjach tego artykuły poruszę konieczność wykształcenia minimalnie etycznej postawy wobec państwa i współobywateli, opartych o uznanie podstawowych faktów i wartości, co do których jako obywatele liberalnej demokracji zagrożonej autorytarną agresją musimy się zgodzić. Stoją one w kontraście do  szeregu nieetycznych postaw a niestety powszechnych postaw, które musimy porzucić i uczynić społecznie nieakceptowalnymi. Wychodząc od tych podstaw, przejdę do trudnej kwestii podziału obowiązków i poświeceń związanych z obronnością w społeczeństwie, przyglądając się m.in. możliwym rozwiązaniom technologicznym czy budzącej zrozumiałe emocje instytucji poboru.

Nie przegrać we własnej głowie

Polska stoi przed zadaniem podwojenia realnej liczebności sił zbrojnych przy jednoczesnym podniesieniu ich jakości w wyszkoleniu i sprzęcie; budowy dla tych sił zbrojnych zaplecza rezerw ludzkich i sprzętowych; odbudowy obrony cywilnej i przebudowy/odbudowy służb specjalnych; wreszcie racjonalnego i efektywnego zarządzania tym wszystkim przez administrację rządową. Wszystko to musimy robić szybko, jednocześnie pomagając Ukrainie i łatając luki po zdolnościach sojuszniczych, których w wypadku wygranej Donalda Trumpa w amerykańskich wyborach może zabraknąć. To trudny, kosztowny proces, którego najtrudniejszym elementem jest pozyskanie nie drogiego sprzętu, ale rzeszy wyspecjalizowanych osób zdolnych go obsługiwać i wspierać. Tu nie wystarczy podpis ministra, ustawa parlamentu czy nawet determinacja podatnika. Potrzebny jest wysiłek setek tysięcy ochotników, wspieranych przez całe społeczeństwo. Aby to z kolei było możliwe, musimy jako społeczeństwo rozumieć, w imię czego podejmujemy taki wysiłek – i odrzucić wiele z nieetycznych postaw i narracji, suflowanych nam przez wrogów naszej wolności.

Także ze względu na relatywną świeżość ciężkich historycznych doświadczeń, Polki i Polacy zachowali zdrowy dystans wobec skrajnych postaw pacyfistycznych i antyzachodnich, toczących w UE czy USA nazbyt wiele środowisk. Nie trzeba było im w początkach wojny tłumaczyć moralnej różnicy miedzy ofiarą a katem, agresorem i obrońcą. Niewiele osób dało się też wpędzić w antyzachodnie obsesje rosyjskiej propagandy, choćby dlatego, że były to też w dużej części obsesje antypolskie. Polska lewica, w przeciwieństwie do wielu zachodnich formacji lewicowych, zachowała kontakt z rzeczywistością i własnymi ideałami; na tego rodzaju idee nie znaleźli się więc chętni.

Podatniejsi okazaliśmy się niestety na inny zestaw myślowych wirusów, wycelowanych w drugą stronę sceny politycznej. Z haniebnym wyjątkiem Konfederacji, polska prawica stłumiła swoje nacjonalistyczne instynkty i tendencję do rozdmuchiwania spraw trzeciorzędnych; niestety, trwało to tylko kilka miesięcy. Później wrócił temat Wołynia, a drobne dysputy handlowe i interesy kilku wąskich grup doprowadziły do zapaści w relacjach polsko-ukraińskich i samozwańczej blokady granicy przez podmioty o, delikatnie rzecz ujmując, jaskrawie antyukraińskim zabarwieniu i niejasnych powiązaniach. Sentyment antyukraiński i antyuchodźczy nie chwycił w polskim społeczeństwie, nie sposób jednak udawać, że nie urósł w siłę.

Krótkowzroczny egocentryzm i amoralizm promowanych w polityce międzynarodowej (zresztą w stosunkach wewnętrznych również) przez Konfederację ma swoją uczesaną i uładzoną wersję w teoriach „realizmu” w stosunkach międzynarodowych. W Polsce głoszone są one głównie przez amatorów w zakresie dyplomacji i wojskowości, takich jak środowisko Jacka Bartosiaka. Polityka międzynarodowa jest amoralna z samej swojej  natury; silni biorą co mogą, słabi cierpią co muszą; zasady moralne są dla frajerów, a ich przestrzeganie prowadzi do porażki; sojusze można zmieniać co kilka lat, i zawierać je niezależnie od charakteru oferującego je mocarstwa. Tak można streścić idee, zaczerpnięte w zwulgaryzowanej wersji od zachodnich myślicieli w rodzaju Kissingera i Mearsheimera, otwarcie i nieodmiennie zresztą promujących „dogadanie się” z Rosją. Idee te mogły od biedy pasować do polityki europejskiej czasów Świętego Przymierza (i choćby dlatego powinny wydawać się Polakom czy Ukraińcom podejrzane). Dziś oparte są nie tylko na założeniu, że los mniejszych narodów takich jak nasze się nie liczy, ale także na odklejonym od rzeczywistości założeniu, że dla Rosji czy Chin nie liczy się ideologia (sic!). W konsekwencji dla nas również jakieś tam prawa człowieka lub wolności nie powinny mieć znaczenia. Powinniśmy, wzorem orbanowskich Węgier, jak najszybciej wymienić je na garść szklanych paciorków.

 Te idee niestety rezonują wśród konserwatywnej części naszego społeczeństwa, znajdując spory odzew wśród szybko radykalizujących się w prawą stronę młodych mężczyzn, czyli grupy, której chcąc nie chcąc będziemy musieli powierzyć obronę kraju. Swoim zwolennikom wydają się cwane i dają iluzję przenikliwości; dają też łatwą wymówkę, by nie zrobić niczego w kontekście wzbierającego zagrożenia. Oparte są na karykaturalnym obrazie stosunków międzynarodowych i na zupełnemu niezrozumieniu stawki polityki międzynarodowej w naszym regionie. Jest to możliwe, ponieważ przeciętny absolwent polskiej szkoły czy nawet uczelni nie ma żadnego spójnego obrazu stosunków międzynarodowych czy nawet międzyludzkich; nie liznął ani socjologii, ani teorii gier; a o prawach człowieka, wolnościach obywatelskich czy suwerenności państwowej nie uczył się nigdy w systematyczny sposób, pozwalający mu zrozumieć, dlaczego są to kluczowe wartości i jak układają się w jedną całość. W konsekwencji ma tendencję, by postrzegać etykę i prawo jako zjawiska całkowicie odrębne od efektywności i sukcesu społecznego, ekonomicznego i politycznego, a nie jako jego konieczne i niezbywalne katalizatory. Stąd także łatwo łyka mit efektywnego i sprawnego autorytaryzmu.

Ten naiwny amoralizm ma też inną, mniej agresywną, ale nie mniej szkodliwą formę w postaci wyalienowanego społecznie tumiwisizmu. „Kiedy się zacznie, spieprzam z Polski, nie będę ginąć za państwo, które nic mi nie daje” – przeczytać można w stekach twitterowych komentarzy, z których niestety tylko część powstaje w farmach trolli pod Petersburgiem. Część tumiwisistów jest świadomie cyniczna – rozumieją, że ich postawa pasożytuje na poświęceniu innych, obrońców tego czy następnego kraju, do którego łaskawie zechcą wyemigrować.  Część jednak naprawdę zdaje się nie rozumieć, ile zawdzięcza tej ogromnej większości swoich rodaków, którzy nie mogliby i/lub nie chcieli ot tak przenieść się gdzieś na Zachód, a których bezpieczeństwo i podstawowe prawa i potrzeby wygodnicki tumiwisizm ma w nosie.

Gdyby zsumować wyznawców naiwnego pacyfizmu, naiwnego tumiwisizmu i naiwnego amoralizmu, stanowić będą oni znaczną część, jeśli nie większość obywateli poniżej trzydziestego piątego roku życia. Jako etyk nie waham się powiedzieć, że ignorancją i brak refleksji tych osób są jak najbardziej zawinione. W erze powszechnego dostępu do informacji i ogromnego postępu moralnego i społecznego nie sięgnąć po ich owoce jest moralną przewiną. Postawy te nie pojawiły się jednak w próżni. Wyrosły w środowisku edukacyjnym społecznym i medialnym w którym nie tylko temat bezpieczeństwa narodowego, ale także powinności jednostki wobec państwa i współobywateli nie był przedmiotem refleksji i nauczania. Lewica, prawica i liberalne centrum – każde ma swojego ohydnego bachora w trójce pacyfizm-amoralizm-tumiwisizm. Każdy z tych bachorów ma też, niczym w arystotelejskiej analizie cnót i przywar, swojego lepszego bliźniaka. Potrzebujemy ograniczenia państwa i jego aparatu przez lewicowe i liberalne wrażliwości; potrzebujemy bliskiego republikańskiej prawicy myślenia w kategoriach interesu narodowego, aby te wrażliwości wyważyć i zakotwiczyć w realiach naszego wciąż okrutnego świata. 

Tych toksycznych postaw i narracji nie wystarczy po prostu sfalsyfikować, ośmieszyć i odrzucić. Polska potrzebuje opowieści o sobie, na którą wszyscy się zgadzamy; właśnie dlatego ta opowieść musi trzymać się faktów i być oparta na wartościach, pod którymi wszyscy możemy się podpisać. Te wartości to prawa i wolności obywatelskie, socjalne i pracownicze (tak, te ostatnie też), te fakty to ogromny awans cywilizacyjny i skok w jakości życia, którego doświadczyliśmy przez ostatnie trzydzieści pięć lat. Polska jest dziś, mimo wszystkich bolączek, niedociągnięć i wstrząsów dobrym miejscem do życia; jest miejscem bezpiecznym i pełnym swobody; jest krajem na trajektorii wznoszącej. Warto, by nasze szkoły, media i organizacje pozarządowe potrafiły zakomunikować ten prosty przekaz nie zamiast ani wbrew, ale obok innych treści, jako część swojej misji; warto byśmy jako obywatele potrafili wytłumaczyć swoim dzieciom czy znajomym z innych krajów, dlaczego przekaz ten jest prawdziwy. Zamiast opowiadać uczniom szkół wszelakich historię starożytnej Grecji w przesłodzonej i pełnej błędów wersji, a historię najnowszą realizować (albo i nie) na chybcika w końcu czerwca, zacznijmy do tej historii; zamiast czytać poetów walczących o wolność w 1830, zajmijmy się tekstami osób, walczących o wolność w 2030. Wprowadźmy do szkół prawo, także międzynarodowe – skandalem jest, ze absolwent liceum czy nawet uczelni nie wie nawet, co zawiera kodeks karny. Zacznijmy uzasadniać, ale i racjonalnie krytykować nasze instytucje i prawa na filozofii i etyce – tu przydałby się, szczególnie w liceach, osobny przedmiot dedykowany zdolności zdobywania i krytycznej analizy informacji. Zadbajmy też o to, żeby młody wyborca miał choćby minimalną wiedzę o stosunkach międzynarodowych i wojskowości – żeby rozumiał, co to jest traktat, czym jest odstraszanie nuklearne, czym obrona cywilna, a czym obrona przeciwlotnicza.

Jeśli myślicie Państwo, że przesadzam, uderzając w wysokie republikańskie C edukacji obywatelskiej, to powróćmy na chwile do realiów (od)budowy systemu bezpieczeństwa w naszym regionie. Do podatników, ochotników i, być może, poborowych, którzy będą musieli wiele poświęcić – a być może nawet w niektórych wypadkach poświęcić wszystko. Nie mamy bowiem prawa żądać tych poświęceń od ludzi, którzy nie widzą w nich sensu; tym bardziej nie mamy też prawa żądać tych poświeceń dla społeczeństwa, które samo nie widzi w nich sensu.

Nie chcesz służyć? Doceń

Jak już powiedzieliśmy, nasze siły zbrojne niewątpliwie potrzebują wzmocnienia tak ilościowego, jak jakościowego, tak w sprzęcie, jak w ludziach. O jakość i ilość sprzętu zaczęliśmy dbać, choć część decyzji zakupowych poprzedniej ekipy pozostawia wiele do życzenia (niesławne fafiki), a na dostawy uzupełniające naszą siłę będziemy w nerwach czekali kilka lat. Obsługa coraz to lepszego sprzętu to praca dla specjalistów, i tu braki kadrowe okazują się szczególnie fatalnie. Nie uzupełni się też ich ani przez postępująca automatyzację, ani przez pobór lub dobrowolną służbę zasadniczą (choć o tych rozwiązaniach też warto rozmawiać), bo tutaj szkolenie trwa kilka lat, i musi dać efekt w postaci pozostania żołnierza na pozycji, na która był przygotowywany. Jak zachęcić ochotników do kariery wojskowej w obliczu ogromnego kryzysu rekrutacji i pogarszającej się sytuacji demograficznej?

Sposobów jest kilka – niektóre łatwe, inne wymagające od obywateli/podatników wyrzeczeń, daleko wszakże mniejszych, niż sama służba zawodowa. Warto zracjonalizować system wojskowych awansów i przeniesień między jednostkami, tak aby ścieżka kariery była lepiej przewidywalna, bardziej rozwojowa i nie wiązała się z niekoniecznymi wyrzeczeniami ze strony żołnierzy i ich rodzin. Wieloaspektowe wsparcie dla rodzin to zresztą kolejny potencjalny sposób na poprawę atrakcyjności kariery w wojsku. Reformy sprzętowe, zmniejszające ryzyko, zwiększające komfort i prestiż pracy żołnierza również są krokiem w tym kierunku. Tu pochwalić należy fakt, ze obecne kierownictwo MON wydaje się skupiać nie tylko na wielkich maszynach, ale na wyposażeniu osobistym naszych żołnierzy, w którym to aspekcie jesteśmy mocno do tyłu nie tylko za USA czy Wielką Brytanią, ale choćby za Czechami. Nic dziwnego, że trudno namówić potencjalnych rekrutów do służby w hełmach czy wozach pamiętających głęboką komunę – czy Państwo poszlibyście pracować do biura, w którym pisze się na maszynie, a w podróże służbowe jeździ maluchem? Analogiczne porządki to niestety ciągle realia w wielu jednostkach naszej armii.

Niezależnie od zakupów nowego sprzętu, służba polskiego żołnierza jest obecnie w oczywisty sposób obarczona wyższym ryzykiem niż jeszcze kilka lat temu. Płace zwyczajnie muszą zacząć to odzwierciedlać. Tanie państwo jest jak tani dentysta, i dotyczy to także wojska. Dopóki wzięty informatyk czy prawnik zarabiać będzie z wygodnego fotela nie tylko więcej, ale wielokrotnie więcej niż wojskowy specjalista czy oficer, dopóty w wojsku będą braki; dopóki szeregowy będzie zarabiał gorzej niż kierowca tira, będzie tak samo. Poświęcenie wojskowych jest w chwili obecnej warunkiem sine qua non istnienia naszego kraju i naszej gospodarki, i ich płace zwyczajnie powinny ten fakt odzwierciedlać. Każdy obywatel Polski musi sobie zadać pytanie – czy chciałbym być żołnierzem, czy jednak wolał zapłacić za przywilej przerzucenia tego ciężaru na czyjeś barki? Nie chcesz służyć, podatniku – płać. Alternatywą jest pobór.

(Warto nadmienić, że w tej sytuacji nie stoimy obecnie jedynie wobec żołnierzy polskich czy sojuszniczych, ale przede wszystkim wobec żołnierzy ukraińskich i polskich ochotników, walczących obecnie w Ukrainie za wolność waszą i naszą. Jako polscy podatnicy i wyborcy wszyscy wspieramy oczywiście Ukrainę w sposób zdecydowany; natomiast dodatkowe wsparcie indywidualne dla polskich i ukraińskich ochotników także jest, przynajmniej moim skromnym zdaniem, czymś co zwyczajnie jesteśmy im dłużni. Dlatego chciałbym polecić Państwa uwadze polskich medyków frontowych z fundacji „W Międzyczasie”, których jako polską organizację możemy wesprzeć nie tylko darowizną, ale także przekazując półtora procent naszego podatku).

Motywacje do ochotniczej służby wojskowej nie mogą jednak, tu zgoda, kończyć się na motywacjach finansowych, a budżet państwa nie jest z gumy. Pierwszeństwo w kolejkach do urzędów, bezpłatne przejazdy komunikacją, udogodnienia dla rodzin – istnieje szereg sposobów na to, by dać naszym obrońcom poczuć, że w naszym kraju się liczą, że doceniamy ich poświęcenie. To zresztą nie powinno dziać się w izolacji, ale jako element kampanii zwiększania szacunku dla wszystkich zawodów związanych z budową naszego państwa – lekarzy, pielęgniarek, nauczycieli, a także urzędników (warto odczarować to słowo). Jeśli chcemy i musimy budować wspólnotę, a nie tylko zbiorowisko ludzi, którym to wszystko wisi, to bycie spoiwem tej wspólnoty musi oznaczać społeczny szacunek. Tutaj także ogromna rola edukatorów czy ludzi mediów. Polki i Polacy powinni dowiadywać się w szkole, ile zawdzięczają swojemu państwu, czyli tworzącym je ludziom – nie w ramach propagandy sukcesu, a w ramach korekty przechyłu, który obecnie mamy w publicznej świadomości.

Pobór (nie)unikniony?

Ze wszystkich mechanizmów prowadzących do wzmocnienia sił zbrojnych i sprawiedliwszego rozłożenia ciężaru obronności na wszystkich obywateli najwięcej kontrowersji i instynktownego oporu budzi oczywiście kwestia służby wojskowej, zwłaszcza w sytuacji, kiedy służba ta miałaby okazać się obowiązkowa. Tutaj musimy uczciwie postawić sprawę. Nie ma co udawać, że przymusowy pobór do wojska nie wiąże się z wielkim ciężarem dla dotkniętych nim osób; nie ma też co uważać, że jeśli nie uczynimy służby w wojsku bardziej atrakcyjną dla ochotników, to bez poboru w jakiejś formie się obędzie. 

Warto jednak pamiętać, że służba w siłach zbrojnych, a szerzej także w systemie obrony narodowej może mieć różną postać. Nie musi też, a nawet nie powinna mieć charakteru kojarzonego, słusznie czy nie, obowiązkową służbą wojskową lat dziewięćdziesiątych. Mamy tutaj naprawdę sporo miejsca na zmianę postawy państwa i armii wobec odbywających służbę zasadniczą, tak aby okres ich służby uczynić maksymalnie efektywnym, znacznie mniej uciążliwym, i przede wszystkim szanującym godność i wrażliwość człowieka słusznie nawykłego do wolności i swobód. Tak, jest to jak najbardziej do pogodzenia z dyscypliną i efektywnością wojskową, jak pokazuje przykład wielu armii, od szwajcarskiej i izraelskiej po siły państw skandynawskich.

Korpus żołnierzy zawodowych, wzmocniony liczebnie i jakościowo dzięki politykom opisanym w poprzedniej sekcji, ciągle potrzebować będzie wzmocnienia na czas W rezerwistami po kilkunastomiesięcznym przeszkoleniu. Luke tę może, i powinna, wypełnić odpowiednio doinwestowana dobrowolna zasadnicza służba wojskowa – na pewno powinniśmy spróbować pójść w tę stronę (co zresztą już robimy), zanim pomyślimy o poborze właściwym. Niezależnie jednak, czy charakter służby zasadniczej będzie dobrowolny czy nie, warto spróbować uatrakcyjnić ją, zaczynając od eliminacji największych z punktu widzenia potencjalnego szkolonego wad.

Jesteśmy zurbanizowanym, relatywnie dobrze skomunikowanym krajem. Weekendy a nawet codzienne noclegi w domu powinny stać się normą – te drugie częściowo ściągając z armii obowiązek rozbudowy infrastruktury. Tak, rekruci muszą poznać doświadczenie spędzenia nocy w namiocie czy w ziemiance, czy nieprzerwanych, wielodniowych operacji – ale tak nie będzie wyglądał ich każdy tydzień. Rano wskakuję w kolej podmiejską, dojeżdżam na poligon, spędzam tam 8 czy 10 godzin, wracam do domu. Okres służby nie jest dla mnie okresem trwałej izolacji od rodziny i przyjaciół, a ja cięgle czuję się człowiekiem wolnym i własnym. Co ważniejsze, nie muszę przez 24 godziny na dobę przebywać w otoczeniu dotychczas obcych mi ludzi, a praktyki kojarzone z falą mają znacznie mniejszą szansę wystąpienia. Siły zbrojne rozumieją też, ze muszą dobrze organizować i szanować mój czas.

Idźmy dalej. Brody, tatuaże, długie włosy czy kolczyki nie przeszkadzały wojownikom różnych epok, nie przeszkadzają też obecnie obrońcom Ukrainy. Służba nie musi wiązać się z dramatyczną zmianą i deindywidualizacją wyglądu. Instruktorzy mają prawo wymagać zacięcia i poświęceń o szkolonych, ale oni również mają prawo być traktowany z minimalnym, należnym ochotniczemu obrońcy ojczyzny szacunkiem.

Kolejnym elementem może być prawo wyboru specjalizacji, oczywiście dopóki w ramach tej specjalizacji rzeczywiście istnieją wakaty. Potencjalny ochotnik dobrowolnej służby zasadniczej musi rozumieć, że niekoniecznie oznacza służbę w piechocie, choć oczywiści minimalne przeszkolenie żołnierz przejść musi. Logistycy, mechanicy, medycy czy piloci dronów są potrzebni, a w wojsku mogą zdobyć umiejętności przydatne także w życiu cywilnym. Przykład Ukrainy pokazuje, że możliwość wyboru specjalizacji w wypadku ochotniczego zgłoszenia jest w stanie motywować do takich zgłoszeń.

Osoby, które uważają, że efektywny żołnierz musi koniecznie być ogolony, złamany i wyzuty z godności podczas szkolenia podstawowego rodem z Na Zachodzie bez zmian, zapraszam do zauważenia, że obecna wojna nie polega na rzucaniu fal piechoty na okopy przeciwnika. Jeśli komuś nie podoba się ochotnik-obywatel, zachowujący indywidualność, prawa i swobody w trakcie szkolenia, warto zauważyć, że alternatywą dla takiego rekruta nie są tysiące wygolonych osiemnastoletnich poborowych, grzecznie podążających do koszar, ale pogłębiający się kryzys rekrutacyjny lub ogromne kontrowersje społeczne i potencjalne naruszenie pro-obronnego konsensusu społecznego. Ten konsensus jesteśmy w stanie budować, eliminując z służby wojskowej, szczególnie tej dotyczącej rezerwistów, elementy dla samego szkolenia niekonieczne a dla potencjalnych rekrutów najbardziej uciążliwe. 

Musimy stworzyć system budowy i podtrzymania rezerw, który będzie dla ludzi w młodym i średnim wieku nie synonimem pozbawienia wolności na dwa lata, ale atrakcyjnym doświadczeniem które da się z korzyścią wkomponować w obecne życie rodzinne, towarzyskie i zawodowe. Niech dobrowolna zasadnicza służba wojskowa będzie dobrym sposobem na gap year między liceum i studiami albo między licencjatem a magisterką, na budowę dodatkowych kompetencji i oszczędności, na zdobycie szacunku i dodatkowych opcji w społeczeństwie. Służba w siłach zbrojnych zawsze wiąże się z wyrzeczeniami, ale właśnie dlatego powinniśmy te wyrzeczenia ograniczać do koniecznego minimum.

Co jeśli wszystkie te zachęty i zmiany nie zaowocują wystarczającą liczbą chętnych do służby zawodowej i dobrowolnej zasadniczej służby wojskowej? Zakładać, że tak będzie, nie możemy. Obowiązkowa służba zasadnicza jest faktem życia w wielu krajach, w tym w rosnącej liczbie krajów Unii Europejskiej. Możliwe, że faktem życia będzie musiała stać się i u nas. Co wtedy? Poza maksymalnym zmniejszeniem jej uciążliwości dla poborowych i ich bliskich, będziemy musieli wtedy zadbać o kluczową rzecz: pobór musi być fair. Nie może być udziałem jedynie biednych, albo jedynie nie-studentów, nie powinien też ograniczyć się do osób, które akurat skończą osiemnaście lat w momencie jego wprowadzenia. Nie powinien też, choć będzie to kontrowersyjne, ograniczać się wyłącznie do mężczyzn (oczywiście w pewnych rozsądnych ramach). Jedynym wyjątkiem powinny być osoby, które albo już teraz, albo potencjalnie wypełniają kluczową, choć nie wojskową rolę w tworzeniu bezpieczeństwa państwa – funkcjonariusze służb mundurowych, dyplomaci czy przedstawiciele zawodów medycznych. Jest to bardzo ważne z dwóch powodów.

Pierwszy z nich to fundamentalne poszanowanie dla równości obywateli wobec prawa. Jeśli obowiązkowa służba wojskowa w kształcie, w którym ją stworzymy, nie będzie bardzo znaczącą uciążliwością, nie będzie też powodów, by jakieś grupy społeczne domagały się zwolnienia kosztem innych. Jeśli ciągle będzie się wiązała z wymiernymi poświeceniami, a potem ryzykiem śmierci czy kalectwa podczas wojny, jak powinniśmy założyć, to takie zwolnienia byłyby tym bardziej niesprawiedliwe. Dzieci bogatych rodziców nie są mniej ważne ani kochane od dzieci biednych; studenci nie są mniej wartościowi od nie-studentów, i w obecnych czasach powszechnego dostępu do edukacji wyższej nie stanowią bynajmniej wąskiej grupy przyszłych elit, wartej ochrony przed zniszczeniami wojny. To samo dotyczy osób z roczników 1991-2000; jeśli kiedykolwiek zostanie wprowadzony powszechny pobór do wojska, osoby te – do których zalicza się piszący te słowa – nie powinny być zwolnione z samej racji swojego wieku. W ukraińskich okopach znajdziemy wielu żołnierzy w wieku nie tylko trzydziestu, ale i czterdziestu czy pięćdziesięciu lat; obecna wojna rzadko ma postać atletycznych zmagań, w których osoba po trzydziestce nie ma czego szukać. Większość żołnierzy nie służy zresztą na pierwszej linii, i ten fakt umożliwia częściowe objęcie poborem także kobiet. Panie z sukcesami służą w naszym wojsku od lat; żona marszałka Sejmu jest pilotem myśliwca. Powołanie do wojska nie musi oznaczać powołania do służby w piechocie czy w załogach wozów bojowych (choć za zgoda zainteresowanej oczywiście może) – istnieje multum pozycji na których poziom krzepy fizycznej nie ma znaczenia, a trend ten będzie tylko rósł w siłę.

Reasumując, nie wolno nam potraktować osób wyłonionych przez pobór nie fair; dać im odczuć, ze są dyskryminowane, skrzywdzone czy opuszczone przez resztę społeczeństwa. Losowość poboru, choć uzasadniona przede wszystkim tymi względami, ma także drugi, niezwykle pożądany skutek: wszyscy obywatele muszą liczyć się z tym, że albo oni, albo ktoś im bliski stanie się częścią sił zbrojnych. Od początku tego artykułu piszę o poświęceniu i wdzięczności za nie; o praktycznym zastosowaniu do problemów obrony narodowej zasady filozofa Johna Rawlsa, że każda wspólnota polityczna musi priorytetyzować interes tych, którzy najwięcej tracą na zaproponowanych rozwiązaniach. Powinniśmy dbać o interes ludzi, ryzykujących dla nas wszystko; ta niewygodna powinność zamienia się jednak w konieczną i instynktowna solidarność kiedy rozumiemy, ze możemy znaleźć się w ich szeregach. W tym sensie losowy pobór nawiązuje do innej idei Rawlsa, tworzenia rozwiązań społecznych zza zasłony niewiedzy; jeśli nie wiemy, kto z nas trafi do wojska, mamy doskonała motywację, by z góry zadbać o dobrostan tych, którzy zostaną wylosowani, bo jest to nasz interes własny.

Do ostatniego robota

Na tym etapie Czytelnicy i Czytelniczki tego tekstu dzielą się zapewne na dwie grupy: tą, która z rozmaitymi zastrzeżeniami, ale zgadza się z przedstawioną wizją i ta, która ma jej realizację ochotę mniej więcej tak samo, jak na chemioterapię. Ja prywatnie należę do obu, i z obu rezultatów jestem zadowolony – wojna ani przygotowania do niej nie powinny kojarzyć się nam z czymś przyjemnym i pozbawionym ceny. Rozumiejąc, że albo Rosję skutecznie odstraszymy, albo będziemy musieli z nią walczyć rękami swoimi czy naszych bliskich, w pobliżu własnych domów, znajdujemy właściwą optykę dla oceny kolejnego zestawu potencjalnych rozwiązań – sięgnięcia po rozwiązania robotyczne, także te związane z autonomiczną robotyką bojową.

Dylematy moralne związane z doborem uzbrojenia mają dwojaką postać. W dylemacie o prostszej postaci na szali leży z jednej strony bezpieczeństwo żołnierza, z drugiej – pieniądze podatnika. Mam nadzieję że po dotychczasowej lekturze nie wątpicie Państwo że, oczywiście w pewnych granicach, dylematy tego typu powinniśmy rozstrzygać na korzyść bezpieczeństwa. Udział w wojnie nigdy nie będzie czynnością bezpieczną, i żadna ilość funduszy tego nie zmieni; stawiamy też budżetom wojskowym pewne granice, tak, jak stawiamy je budżetowi ministerstw zdrowia czy edukacji. Możemy się jednak zgodzić, że warto wydać kilka milionów złotych, żeby szkoleni latami współobywatele nie spłonęli żywcem przy pierwszym trafieniu w swój wóz bojowy, ale dominowali w nim nad gorzej uzbrojonym przeciwnikiem (różnica ta jest oczywista po ukraińskich doświadczeniach w eksploatacji wozów o sowieckim i zachodnim rodowodzie).

Inny, trudniejszy rodzaj dylematu moralnego to ten, gdzie bezpieczeństwo żołnierza przeciwstawiane jest bezpieczeństwu osób cywilnych (biorąc pod uwagę specyfikę naszej sytuacji i planów obronnych, w znacznej większości scenariuszy byliby to obywatele Polski lub krajów sojuszniczych). Taka sytuacja ma miejsce na przykład przy użyciu amunicji kasetowej. Amunicję taką cechuje zwiększona skuteczność przeciw niektórym celom, jest też stosunkowo łatwo dostępna w warunkach obecnego kryzysu amunicyjnego. Zalety te okupuje wyższym niż w wypadku innych rodzajów broni poziomem zanieczyszczenia ostrzelanego terenu niewybuchami, trudnymi do usunięcia i powodującymi późniejsze straty wśród cywili próbujących powrócić do swoich domów.

Jak rozstrzygnąć tego typu dylemat? Tutaj istnieją dwie szkoły. Jedna z nich, oparta na uniwersalnie obowiązującym prawie międzynarodowym i ortodoksyjny rozumieniu etyki wojny każe rozstrzygać każdy przypadku użycia osobno, ważąc możliwe szkody i korzyści w konkretnej sytuacji. To podejście stosuje między innymi współczesna Ukraina. Tak, użycie amunicji kasetowej wiąże się każdorazowo ze szkodą dla lokalnej ludności cywilnej. Tę szkodę warto jednak porównać do szkody wynikłej z braku użycia takiej amunicji, to jest dostania się danego terenu pod okupację. Zależnie od przypadku szala może przechylić się na każda ze stron.

Druga, nowsza szkoła myślenia o tej klasie dylematów, reprezentowana głównie przez dyplomatów i aktywistów z krajów położonych z dala od aktywnych działań wojennych, opowiada się za powszechnym zakazem użycia amunicji kasetowej i jej analogów. Zdaniem przedstawicieli tego typu myślenia dowódcy wojskowi mają tendencję do orzekania na niekorzyść cywili, szczególnie tych będących obywatelami wrogiego państwa, a jakiekolwiek korzyści z użycia takiej broni w konkretnych przypadkach są niwelowane przez ogrom szkód, wynikających z ogólnej praktyki ich użycia. Produktem tych idei jest Konwencja z Oslo, zakazująca użycia amunicji kasetowej państwom-członkom. Polska, Ukraina, Finlandia, USA i, nie trzeba chyba dodawać, Rosja ani Białoruś członkami nie są.

Konwencja z Oslo reprezentuje szerszy trend do sceptycyzmu wobec kluczowych bądź potencjalnie kluczowych systemów uzbrojenia. Promujące ja organizacje domagają się także zakazu użycia jakichkolwiek środków wybuchowych na terenach miejskich, zakazu bojowego użycia dronów czy zakazu użycia inteligentnych, samonaprowadzających się na cele form amunicji, które powoli zaczynają pojawiać się na polach bitew. W żadnym przypadku argumenty etyczne zwolenników tych zakazów nie są bardziej przekonujące niż w przypadku amunicji kasetowej; można raczej powiedzieć, że każda nowa propozycja zakazu jest argumentowana tym słabiej, im bardziej kluczowego systemu uzbrojenia dotyczy. Proponenci tych zakazów, a są wśród nich państwa, w tym sojusznicy Polski, wydają sią zakładać, że zakazać efektywnej broni to zakazać wojen, zupełnie ignorując fakt, ze autorytarne mocarstwa w rodzaju Rosji czy Chin nie maja zamiaru stosować się do żadnych reguł moralnych czy prawnych, a co dopiero nowo postulowanych ograniczeń. W rezultacie zakazy te obowiązywałyby tylko chętnych, i byłyby w istocie zakazami skutecznej obrony, obowiązującymi tylko ofiarę napaści.

Ostrożność we wprowadzaniu nowych systemów uzbrojenia i dokładne ważenie skutków ich użycia jest obowiązkiem wszystkich walczących i nigdy nie powinniśmy z niej rezygnować, choćby dlatego, że przygotowujemy się do wojny obronnej na własnej i sojuszniczej ziemi. Nie zmienia to faktu, że opisane pseudo-humanitarne trendy powinniśmy przyjąć sceptycznie, jeśli nie od razu odrzucić. Rewolucja technologiczna w wojskowości, szczególnie zaś użycie dronów i ich inteligentnych, samonaprowadzających wersji stanowi szansę na zwiększenie bezpieczeństwa żołnierzy i ludności cywilnej jednocześnie; niespotykana wcześniej świadomość sytuacyjna i precyzja, którą dają, pozwalają jednocześnie razić wroga celnie i z daleka. Przy rozsądnym zastosowaniu eksploduje to, dosłownie i w przenośni, dylemat moralny z którym mieliśmy do czynienia np. w wypadku użycia artylerii na terenach zamieszkałych.

Nie powinniśmy oczywiście łudzić się, że od problemów i wyrzeczeń związanych z ekspansją i obsadą sił zbrojnych uratują nas roboty; robotyczne myśliwce i czołgi to ciągle pieśń przyszłości, a ludzie w siłach zbrojnych będą potrzebni zawsze, a już na pewno w przewidywalnej przeszłości. Warto jednak pamiętać, że każdy dron to jeden patrol mniej; każda robotyczne wieżyczka to jeden mniej ochotnik czy poborowy wystawiony na ogień przeciwnika, a przy okazji większa precyzja ognia i mniejsze emocje u strzelającego. Są kraje, których stać na traktowanie posiadania wojska jako czegoś w rodzaju wstydliwe nałogu, który warto powoli rzucać – co nie znaczy, że postawa ta jest mądra lub szlachetna. My i nasi sąsiedzi do takich krajów niestety się nie zaliczamy. Tam, gdzie technologia może pomóc w zmniejszaniu ciężaru i ryzyk spoczywających na żołnierzach bez przerzucania ich na barki ludności cywilnej, mamy nie tylko możliwość, ale i moralny obowiązek to zrobić.

Rosyjskiej agresja przeciw Ukrainie, a także realna groźba zawieszenia amerykańskiego członkostwa w NATO domagają się naszej reakcji na poziomie tak państwa, jak społeczeństwa. Skomplikowane zagadnienia wojskowości i polityki międzynarodowej nie mogą być już domeną małej grupki ekspertów, bo dotyczą naszych podstawowych praw i interesów. Dyskusje o nich to także, a może przed wszystkim, dyskusje etyczne, niemożliwe z kolei do przeprowadzenia bez solidnej podstawowej na temat realiów wojny i dyplomacji. Każdy obywatel powinien je rozumieć przynajmniej w zarysie, w czym powinny go wspomagać system edukacji powszechnej, media i organizacje pozarządowe. Budowa powszechnego konsensusu na temat podstawowych celów naszej polityki obronnej i zagranicznej, połączona z wykształceniem stosownej i trwałej determinacji do jego realizacji jest konieczna. Inaczej grozi nam porażka bez jednego wystrzału.

Jaką cenę warto zapłacić za bezpieczeństwo w tej nowej rzeczywistości? Pytanie to przypomina trochę pytanie o to, jak wiele rodzic powinien poświęcić swojemu dziecku – tyle ile potrzeba. Niezależnie od tego, czy wystarczy wystawienie dobrze wyposażonej, finansowanej, wspieranej i wysoce zrobotyzowanej armii zawodowej, czy też siły zawodowe będą musiały być wsparte pewną liczbą poborowych, musimy wreszcie zadbać o to, aby poświęcenia w imię dobra wspólnego spotykały się w naszym kraju z właściwą rekompensatą, zamiast z szeregiem niekoniecznych niedogodności czy upokorzeń. Jeśli tych zmian dokonamy, efektem będą nie tylko znacznie bardziej profesjonalne, ale też znacznie bardziej obywatelskie siły zbrojne, odzwierciedlające sobą wartości społeczeństwa, którym jesteśmy i chcemy być. Jeśli ich nie dokonamy, zagramy w rosyjską ruletkę o przyszłość swoją i naszych dzieci – i to jak najbardziej dosłownie. 

Walka ze zmianą klimatu to walka o zmianę kultury :)

Opublikowany 2 lutego przez brytyjski rząd „Raport Dasgupty” o miejscu i roli ludzkości w biosferze oręduje za zmianą ekonomicznego paradygmatu rozwoju i pokazuje, jak kluczowa dla gospodarki i dobrobytu jest Przyroda. Zachowanie bioróżnorodności na planecie Ziemia jest niezbędne, by zmierzyć się z wieloma problemami: od nierówności społecznych po globalne ocieplenie. Ale nawołując do podejmowania decyzji bardziej zgodnych z planetarnymi realiami – tak na szczytach władzy, jak i przez zwykłych obywateli – czy sam jest wystarczająco realistyczny?

Przygotowany pod przewodem profesora Parthy Dasgupty z Uniwersytetu w Cambridge raport „Ekonomia bioróżnorodności” („The Economics of Biodiversity: The Dasgupta Review”) już został okrzyknięty bioróżnorodnościowym następcą „Raportu Sterna”, czyli głośnego, również brytyjskiego, raportu z 2006 roku o gospodarczym wymiarze globalnego ocieplenia i zmiany klimatu, który rekomendował pilne i wspólne działania na wczesnym etapie, by uniknąć katastrofalnych – i znacznie bardziej kosztownych – skutków odwlekania koniecznych decyzji. Jak widać dziś po tych piętnastu latach, konkluzje Sterna nie zostały wdrożone. Czy Raport Dasgupty spotka ten sam los?

Do niedawna Przyroda (Dasgupta konsekwentnie pisze Nature dużą literą) w ogóle nie pojawiała się w modelach ekonomicznych, a jeśli już, to nie jako element kluczowy. Dominowało przekonanie, że bariery nie istnieją, a jeśli nawet, to ludzka przemyślność wnet się z nimi upora. Raport „Granice wzrostu” Klubu Rzymskiego z roku 1972, przez dziesięciolecia wyśmiewany, dopiero niedawno doczekał się rehabilitacji jako wyprzedzające swoją epokę ostrzeżenie, którego w porę nie wysłuchano. Dasgupta twierdzi, że jego raport powstał z myślą o tych, którzy chcą przeciwstawić się typowym ekonomicznym (czy może należałoby raczej powiedzieć „ekonomistycznym”  lub „ekonomistowskim”) przekonaniom, że wszystkim zajmie się wolny rynek, i że jeśli wyzbędziemy się wzrostu gospodarczego, to stracimy wszystko. Teza, do jakiej Dasgupta ciągle powraca, jest prosta acz potężna: jesteśmy częścią Przyrody, z czego wynika, że ograniczenia biosfery są i naszymi ograniczeniami, a ludzka przemyślność nie jest w stanie zapewnić nieskończonego powiększania PKB.

PKB ma zastosowanie w krótkoterminowych analizach i zarządzaniu, ale zupełnie nie przystaje do potrzeb decyzji i projektów długoterminowych. A takimi są te, które ingerują w ekosystemy. Cena rynkowa danych zasobów przyrodniczych nie jest tożsama z ich wartością społeczną. PKB jest nie tylko niewłaściwym miernikiem rozwoju, ale wręcz miernikiem szkodliwym, bo opartym o zubażanie zasobów przyrodniczych, co jest na dłuższą metę nie do utrzymania. Przyroda nie jest po prostu dobrem gospodarczym, tak jak budynki, środki transportu, maszyny itd., lecz należy do kategorii podobnej jak edukacja czy zdrowie: od jej wartości użytkowej ważniejsza jest jej wartość samoistna, wręcz moralna. Niestety, ponieważ wiele kluczowych procesów przyrodniczych jest dla nas – bez odpowiednich narzędzi czy właściwej perspektywy – zwyczajnie nieuchwytnych, nie włączamy ich w nasze decyzje i nie widzimy, gdy nasze działania je zaburzają. Żadna instytucja nie rozwiąże za nas raz na zawsze problemu owych „kosztów zewnętrznych”, twierdzi Dasgupta, i podkreśla, że każda i każdy z nas musi być sędzią własnych działań.

Aby zmienić szkodliwy kierunek, w którym zmierzamy, w pierwszej kolejności największe znaczenie ma ochrona tej Przyrody, która nam jeszcze została. Przywrócenie stanu pierwotnego jest kosztowniejsze niż jego zachowanie; na domiar złego, odbudowa niektórych ekosystemów, raz utraconych, nie będzie już możliwa (przykładem grożące nam już w nieodległej perspektywie przeistoczenie lasów deszczowych Amazonii w sawannę). Nawet niewielkie na pozór ingerencje w ekosystemy, jak budowa nowej drogi w lesie, mają szkodliwe rezultaty: fragmentaryzacja jest zagrożeniem, ponieważ produktywność ekosystemu jako całości jest większa niż suma produktywności jego podzielonych części. Bioróżnorodność w przeciwieństwie do monokultur jest bardziej odporna na wstrząsy. Olbrzymie pola obsiane jednym rodzajem zboża czy wielkie plantacje oleju palmowego są na pozór imponująco produktywne, ale są też niestabilne, nietrwałe i niebezpieczne, osłabiają bowiem zdolność okolicy do wytrzymania naporu groźnych zjawisk klimatycznych, jednocześnie przyczyniając się do napędzania tychże zjawisk. Zdrowy ekosystem (las, rzeka, mokradło w stanie możliwie najmniej naruszonym) jest w stanie „wziąć na klatę” ciosy (wichurę, falę upałów, suszę), których ekosystem uszczuplony lub splądrowany nie przeżyje.

Niektóre zasoby o wartości ogólnoludzkiej znajdują się w granicach państwowych jurysdykcji, co oznacza, że lokalne uwarunkowania gospodarcze czy zawirowania polityczne przekładają się na los całego świata (znany przykład to Amazonia). Dasgupta proponuje aby społeczność międzynarodowa płaciła tym państwom za utrzymywanie cennych zasobów w odpowiednim stanie. W przypadku zaś dóbr, do których dostęp jest wolny, jak oceany, proponuje poddanie ich międzynarodowej kontroli (podatki, strefy chronione itd.) Co najciekawsze, często najlepszą strategią ochrony Przyrody jest po prostu czekać. Pozostawienie lasu czy łowiska samemu sobie to inwestycja w jego bioróżnorodność. Nasze ingerencje, nawet te motywowane dobrymi intencjami, powodują czasem więcej złego niż dobrego.

W ramach zdrowej biosfery ludzkość mogłaby nawet dość śmiało z niej czerpać i wykorzystywać nie tylko na konsumpcję, ale i akumulację kapitału (w tym ludzkiego). Tak było przez tysiąclecia i to właśnie wielu z nas rozumie pod pojęciem rozwoju gospodarczego. Miało to sens w warunkach, gdy nasz ślad ekologiczny był mniejszy niż możliwości biosfery do generowania potrzebnych nam dóbr w zrównoważony sposób. Niestety, to se ne vrati, dlatego stoimy dziś przed koniecznością drastycznego zmniejszenia naszego śladu. Dasgupta wylicza cztery metody dokonania tego wyczynu: 1) zmniejszenie globalnej konsumpcji per capita, 2) zmniejszenie przyszłej populacji, 3) zwiększenie wydajności, i 4) inwestycje w Przyrodę by zwiększyć jej zasoby. Dasgupta poświęca wiele miejsca wykazaniu, że samo zwiększenie wydajności (często postulowane przez technokratów jako rozwiązanie racjonalne, optymistyczne i proaktywne) nie wystarczy. Aby nie przekroczyć granic tego, co Przyroda może nam zapewnić w zrównoważony sposób, a jednocześnie zaspokoić potrzeby ludzkości, potrzebna jest fundamentalna transformacja w zakresie produkcji, konsumpcji i populacji.

Właśnie: Dasgupta nie pomija delikatnego (wręcz drażliwego) tematu populacji. Poza kwestiami inwestycyjnymi, ekonomicznymi i gospodarczymi, to właśnie rosnąca populacja sprawia, że dawne tradycyjne sposoby zarządzania zasobami naturalnymi zawalają się pod naporem zbyt dużej liczby ludzi. Dlatego głosy oburzenia strofujące, by nie mówić o przeludnieniu w kontekście krajów rozwijających się, mających jakoby nikły wpływ na zmianę klimatu, są błędne. Chociaż zapewne powodowane dobrymi intencjami, ignorują autentyczne wyzwania dla tych społeczności i wystawiają je na ryzyko. Przeludnione, wyzbyte zasobów, pozbawione odziedziczonych sposobów interakcji z otoczeniem, te społeczności będą cierpieć coraz bardziej. Sposoby zrównoważonego współistnienia z otoczeniem (czy też „zarządzania zasobami”) – które już i tak znikają pod naporem machiny PKB – pod rosnącą presją populacyjną mogą ostatecznie przepaść, zostawiając nas wszystkich na łasce jednego już tylko modelu kulturowego – eksploatacjonizmu. Wbrew słynnej koncepcji „tragedii zasobów wspólnych” – zwanej też „tragedią wspólnego pastwiska” (tragedy of the commons) – te zasoby ekosystemowe w krajach o niskich dochodach, które są często jeszcze zarządzane wspólnotowo na bazie społecznie wypracowanych metod postępowania, okazują się często zarządzane lepiej, niż się to dzieje, gdy odpowiedzialność nad nimi przejmują władze państwowe uzbrojone w prawo i aparat jego egzekwowania. Niestety, metody te przepadają i przepadać będą. Rosnąca liczba ludności w krajach rozwijających się – zwłaszcza w połączeniu z krótkowzrocznymi inwestycjami i niedostosowanymi do warunków działaniami władz – niekorzystnie przełoży się na tamtejszą sytuację ekologiczną, przyczyniając się do konfliktów i migracji. Pomimo tych wszystkich problemów, jak zwraca uwagę Dasgupta, kwestia ograniczenia wzrostu populacji nie pojawiła się w ustaleniach Porozumienia Paryskiego, a rola środków planowania rodziny w ograniczeniu wzrostu populacji i daniu kobietom większej kontroli nad ich dzietnością jest niedoceniana. Samo promowanie kształcenia dziewcząt i kobiet jako metody ograniczenia dzietności nie wystarczy, stwierdza Dasgupta i postuluje ułatwienie kobietom w krajach rozwijających się dostępu do środków antykoncepcyjnych.

Natury ludzkiej nie da się sprowadzić do egoizmu – niestety to właśnie wąsko rozumiany „własny interes” jako siłę przewodnią ludzkiej jednostki traktuje się jako kluczowy czynnik w modelach ekonomicznych. A jednak jesteśmy też przecież istotami społecznymi. Dasgupta podkreśla rolę świadomych powagi sytuacji obywatelek i obywateli, tak indywidualnie jak kolektywnie, w sieci wzajemnych zależności, która tworzy społeczeństwo. W ramach uzgodnionych i egzekwowanych reguł instytucjonalnych, trzeba żądać zmiany i do niej dążyć. Właśnie dlatego, że jest nas aż tylu, indywidualne decyzje, zwłaszcza w najbardziej zamożnych społeczeństwach, odciskają tak znaczący ślad ekologiczny, i właśnie dlatego owe indywidualne decyzje mają przełożenie na ostateczny kształt świata. Ich kwantyfikowalny w kategoriach zużytych zasobów, energii czy zanieczyszczeń rezultat jest ważny, ale jeszcze ważniejsze jest to, że wpływają na postrzeganie sytuacji i wzorce zachowań. Dasgupta podaje przykład bojkotów konsumenckich i innych działań w kontekście typowo gospodarczym, ale można by tu jeszcze wspomnieć o rzeczach tak prostych, jak rozmawianie z mniej lub bardziej bliskimi osobami o swoich proklimatycznych wyborach, dawanie przykładu, czy normalizowanie pewnych zachowań. Dynamika między naszymi skołonnościami do konkurencji z innymi oraz do konformizmu wobec nich sprawia, że zależnie od tego, w które z tych inklinacji będziemy się angażować i które promować oraz w jakich celach – zachowania społeczne mogą przybrać zgoła odmienny charakter. Mówiąc krótko, nasze związki i relacje z innymi mają wpływ na nasze i innych preferencje i potrzeby. Stąd właśnie Dasgupta wierzy w pożądany skutek zmiany kulturowej. Uważa, że jej potencjał jest znaczny, a wprowadzenie dużo łatwiejsze, niż wydaje się to sceptykom, którzy w dążeniu do niej widzą marnowanie wysiłku, jaki lepiej według nich byłoby poświęcić na bardziej pragmatyczne rozwiązania.

Wiara w moc innowacji technologicznych jako metody zaradzenia wszelkim problemom jest typowa dla epoki antropocenu i stoi u podstaw niejednego rzekomo „racjonalnego” planu wyjścia z kryzysu. Sednem ekonomistycznego i technokratycznego podejścia do wyzwań klimatycznych i ekosystemowych jest przekonanie, że dalszy wzrost produktu globalnego jest niezbędny, by wypracować sposoby zmniejszenia naszego śladu ekologicznego – choć to właśnie dotychczasowy model był powodem jego wzrostu. Podobnie entuzjazm dla wolnego rynku jako najlepszej metody zapewnienia dobrobytu jest wedle Dasgupty nieuprawniony, bo obejmuje on niewidoczny, ale krzywdzący transfer dobrobytu z krajów biedniejszych do bogatszych poprzez koszta zewnętrzne: eksportując swoje zasoby, kraje rozwijające się dostają mniej w formie gotówki niż się wyzbywają w formie zdewastowanego środowiska naturalnego i pogarszających się warunków klimatycznych. Logika wskazywałaby, że trzeba szukać alternatyw, ale techno-wzrost i wolny rynek są tak mocno zakorzenione w naszej przestrzeni mentalnej, że stały się nieomal dogmatem.

Dobra wiadomość jest taka, że w ramach granic planetarnych da się zapewnić wszystkim ludziom niezbędny poziom wyżywienia i higieny oraz wyeliminowanie skrajnego ubóstwa. By jednak zapewnić wszystkim styl życia typowy dla krajów o najwyższych dochodach (np. poziom spożycia mięsa), potrzeba byłoby zasobów kilkukrotnie przekraczających możliwości planety. Okrutny dylemat, przed jakim stoimy, polega na tym, że jeśli będziemy poprawiać dobrostan i dobrobyt ludzi najgorzej obecnie sytuowanych według tego samego wzorca, na którym skorzystali ludzie dziś sytuowani najlepiej, będzie to mieć tak poważne koszta ekologiczne w średniej i długiej perspektywie, że krótkoterminowa poprawa standardu życia uboższych nie zda się ostatecznie na nic. Twierdząc, że jest inaczej, obiecujemy im świat, którego już prawie nie ma. Czemu to służy? Chyba tylko temu, by przez mgnienie liznęli namiastki zachodniego stylu życia, oraz by ludzie, którzy widzą w czymś takim postęp, mogli poklepać się sami po plecach.

Stąd konieczność zmiany naszej relacji z Przyrodą, która pozwoli nam lepiej zrozumieć nasze położenie i rozpoznać możliwe alternatywy. Według Dasgupty włączenie edukacji przyrodniczej do systemów kształcenia może odegrać ogromną rolę w pożądanej transformacji. Miejski tryb życia sprzyja oderwaniu od Przyrody, z wszelkimi tego konsekwencjami, dlatego programy nauczania muszą pozwolić nowym pokoleniom odnowić i docenić ich miejsce w Przyrodzie. Ważne jest też włączenie lokalnych społeczności i instytucji społeczeństwa obywatelskiego w działania na rzecz zachowania bioróżnorodności. Dzięki temu współpraca stanie się społeczną normą, z oczywistymi skutkami dla skuteczności działań. Wspominając jednak kilkukrotnie o „zmianie transformacyjnej”, Dasgupta nie podejmuje o dziwo gorącego i ważnego tematu postwzrostu. W tym sensie nie włącza się w ważny nurt toczącej się debaty o konkretnym kształcie niezbędnej transformacji. Nie wspomina też o odnawialnych źródłach energii i ich – dalekim od ideału – wpływie na bioróżnorodność. Ponadto, choć podkreśla, że przeliczanie całej Przyrody na pieniądze jest pozbawione sensu, to jednak (z pewnymi zastrzeżeniami) wskazuje na użyteczność przeliczania wartości poszczególnych ekosystemów w zakresie „usług”, jakie nam świadczą. Jest to podejście bardzo ryzykowne, o czym pisałem m.in. przy okazji wydanej niedawno książki, której autor również uległ pokusie traktowania Przyrody jako przeliczalnej na konkretne pieniądze inwestycji i infrastruktury, czyli w istocie jako instrumentalnie wykorzystywanego na ludzkie potrzeby zasobu i narzędzia. Cała ta narracja o zasobach naturalnych i usługach ekosystemowych nie do końca współgra z wyrażanym przez samego Dasguptę rozumieniem Przyrody jako zjawiska/bytu/systemu/istnienia o wartości inherentnej, niemierzalnej, moralnej. Z tych powodów dla wielu osób zajmujących się wyzwaniami antropocenu „Raport Dasgupty” nie stanowi przełomowego dokumentu, realistycznie i w pełni ukazującego powagę sytuacji.

Pomimo jednak tych słabości, Raport Dasgupty to ważny głos w sporze z nowym negacjonizmem. Dziś największym problemem bowiem nie jest już prymitywne zaprzeczanie, że globalne ocieplenie w ogóle zachodzi, czyli negacjonizm „klasyczny”. Problemem jest negacjonizm w wersji lite, który błędnie ujmuje społeczeństwo i Przyrodę w kategoriach technicznych, nie rozumiejąc, że to zjawiska i byty organiczne.

Owi negacjoniści lite, pośród których są tzw. racjonalni optymiści, ekomoderniści i zwykli ekonomiści starego porządku, lubią szermować „obiektywnymi” danymi pokazującymi, jak wiele jako ludzkość osiągnęliśmy, jak dobrze nam się wiedzie, i jak wiele potrafimy. Tłumaczą, że powinniśmy się radować i czuć dumę. Niecierpliwią się, gdy narzekamy na kształt świata i popadamy w depresję przeczuwając, dokąd zmierza. Rzecz w tym, że owe „obiektywne” dane pokazują często niestety tylko krótkoterminowe korzyści z działań, które przyniosą średnio- i długoterminowe szkody – ale też pomijają fakt, że dominujący model cywilizacji opiera się na separacji człowieka od Przyrody oraz podporządkowaniu jej przez ludzi, co stoi w rażącej sprzeczności z przeszłością naszego gatunku i z wytworzonymi w procesie ewolucji zależnościami między naszymi ciałami i umysłami a naszym otoczeniem, a także z większością modeli kulturowych.

Na dobrobyt krajów rozwiniętych składają się zasoby eksploatowane w krajobrazach i społecznościach położonych „za horyzontem”, czy to geograficznym, czy pojęciowym: nie widzimy lub nie chcemy widzieć prawdziwych kosztów wszystkiego, z czego w warunkach cywilizacji konsumpcyjnej korzystamy, czy są to lasy deszczowe wycinane pod uprawy soi na pasze dla zwierząt, które potem zjadamy, czy społeczności zmuszone do zmiany stylu życia przez inwestycje dewastujące ich krajobraz (geologiczny lub kulturowy). Cywilizacja, jaką stworzyliśmy, odgradza nas od konsekwencji naszych czynów, ale tylko do pewnego momentu – kiedy będzie już za późno. Nasze działania, od codziennej konsumpcji przez generowane zanieczyszczenia po posiadanie dzieci, mają wymiar moralny, przekładają się bowiem bezpośrednio na los innych ludzi dzisiaj i w przyszłości. Koszta zewnętrzne, które na nich przerzucamy by zapewnić sobie konkretny styl życia, można nazwać formą ucisku i zniewolenia. To nie jest kwestia „wywoływania poczucia winy” u zwykłych ludzi, jak często twierdzą negacjoniści lite gdy chcą wyrugować ten sposób myślenia z przestrzeni publicznej, tylko poczucia (współ)odpowiedzialności za los innych. Inną metodą odrzucenia poczucia rzekomej „winy” jest twierdzenie, że wymiar moralny to argument słaby i nieskuteczny. To także nieprawda: nawet, jeśli niektórym może on wydawać się słaby obecnie, kiedy wszystko jeszcze jakoś w miarę sprawnie funkcjonuje, a działania proklimatyczne i proekologiczne można uzasadniać nadzieją, że odniesiemy sukces, to w sytuacji, kiedy wszystko zacznie się sypać, właśnie argument moralny – moralny kompas – może okazać się jedynym narzędziem, jakie nam pozostanie.

Łatwość, z jaką negacjoniści lite przywołują pewne rozwiązania kwestii klimatycznych, jak np. stawianie większej liczby wiatraków czy wymiana samochodów z silnikami spalinowymi na elektryczne, mylona jest z łatwością, z jaką owe rozwiązania miałyby rozwiązać problem. Nie powinniśmy brać argumentów, które łatwo przywołać, za argumenty, które są słuszne, ani mylić rozwiązań, które szybko przychodzą nam na myśl, z rozwiązaniami, które są skuteczne. Tylko dlatego, że pewne obszary tematyczne są dobrze już omówione (np. odnawialne źródła energii), i można bez trudu wyrzucić z siebie litanię pomysłów osnutych w odpowiednie słownictwo, nie znaczy, że tu leży prawda.

Inny typowy błąd negacjonistów lite jest następujący: nie czują miejsca i roli człowieka we wspólnocie. Z lubością powołują się na źródła wywodzące, że wpływ jednostki na sprawy klimatyczno-ekologiczne jest nikły, nie widząc, że działań podejmowanych przez każdą i każdego z nas nie da się sprowadzić wyłącznie do słupków pokazujących, jak nasz indywidualny ślad węglowy przekłada się na poziom CO2 w atmosferze. Równie dobrze (równie źle) można by wytykać indywidualnemu wyborcy, że jego pojedynczy głos nie ma żadnego wpływu na ostateczny wynik wyborów, ignorując w ten sposób rolę mobilizacji właśnie pojedynczych ludzi, ich udział w debacie z innymi, oraz ich skumulowaną siłę, która decyduje o wygranej lub przegranej. Taka antydemokratyczna teza zwykle nie pada dosłownie w tekstach publicystów tego nurtu, ale da się ją wywieść z przedstawionego sposobu myślenia. Nie liczy się żywy człowiek ze swoimi decyzjami, przemyśleniami, bliskimi – liczy się reprezentujący go punkcik w statystykach, którymi ma zarządzać „system”. Pod płaszczykiem dbania o dobro szerokich mas, jest to podejście zwyczajnie nieludzkie.

Jest to także coś, co można by nazwać „fundamentalizmem węglowym”, czyli sprowadzanie stojących przed nami wyzwań wyłącznie do kwestii poziomu CO2 w atmosferze. Patrząc z tak wąskiej perspektywy, łatwo ulec iluzji, że trzeba tylko przerzucić wystarczająco wiele dźwigni – czy to za pomocą kredytów węglowych, czy projektów geoinżynieryjnych – i problem zmiany klimatu się rozwiąże, a cywilizacja będzie mogła żwawo truchtać dalej. Ale to też przykład niezdolności do rozumienia życia na Ziemi jako jednorodnego bytu organicznego, gdzie zależności między poszczególnymi organami są nieograniczenie złożone, sprzężenia są zwrotne, interakcje dalekosiężne i dogłębne. W takim świecie rozwiązania technokratyczne mogą być tylko albo niewystarczające, albo zgubne.

Bez zatem zmiany kulturowej, która uratuje nas przed urojeniami technokratyzmu, nasze szanse na kontynuowanie ludzkiego projektu na planecie Ziemia w jakiejś rozpoznawalnej formie są nikłe. Przedstawianie przez negacjonistów litezmiany kulturowej jako mrzonki poprzez uparte wmawianie oponentom, jakoby orędowali za jakąś rzekomą „ascezą” jako jedyną alternatywą dla światłej wizji postępu, to nic innego, jak stawianie chochoła, którego obalić łatwiej, niż realne tezy tych, którzy nie idą na lep tych wizji. To więcej, niż chwyt retoryczny, zapewniający zastrzyk dopaminy w dyskusji. To także – świadomie lub nie – obrona własnego przywileju (maskowana troską o to, by każdemu innemu ów przywilej wmusić, dla jego własnego dobra oczywiście). To wreszcie zmniejszanie szansy na autentyczną i konieczną zmianę, która będzie przecież wymagać działań na wszelkich poziomach. Piewcy rozwiązań systemowych jeżą się, gdy słyszą o roli kultury w zmierzeniu się z kryzysem. Nie dostrzegają, że orędowanie za zmianą systemu jest formą zmiany kultury, tyle tylko, że niedoceniającą roli indywidualnych obywateli i obywatelek, odbierającą im sprawczość, wypychającą z debaty. Trudno o podejście mniej pragmatyczne i bardziej szkodliwe, niż głoszenie, że zmianę systemu (kultury) da się przeprowadzić bez zaangażowania zwykłych ludzi.

Promując rzekomo „racjonalne” i „nowoczesne” rozwiązania, negacjoniści lite nie myślą perspektywicznie. Warto tu przywołać koncepcję „żabiego skoku” (leapfrog): państwa „zapóźnione”, dołączając do bardziej zaawansowanych, korzystają od razu z najnowszych technologii i są w stanie wyprzedzić swoje niegdysiejsze wzorce. Widać to na przykładzie internetu, gdzie w Stanach Zjednoczonych, niegdysiejszym liderze, długo jeszcze pokutowały starego typu modemy i łącza, gdy tymczasem kraje dołączające do rewolucji internetowej z opóźnieniem od razu szły w światłowody i cyfryzację. Podobnie ma być w kwestiach energetycznych z krajami rozwijającymi się, które mogą przeskoczyć etap energetyki węglowej i od razu przejść do źródeł odnawialnych – ale można by przecież skoczyć jeszcze dalej, od razu w kierunku zmiany samej formuły istnienia w Przyrodzie, co i tak będzie niezbędne, jeśli mamy zapewnić ludzkości przetrwanie i dobre życie na dłużej niż tylko kilka najbliższych dekad. Bo czy warto przeskakiwać tylko do tego, co oferuje cywilizacja technokratyczna? Prawdziwy dobrostan to nie zmywarka w każdym domu i eleganckie samochody na parkingu, zwłaszcza, jeśli ceną za owe zmywarki i samochody jest niszczenie klimatu i ekosystemu, które zapewniają zmywającym i jeżdżącym odpowiednią temperaturę, czyste powietrze, wodę, żywność. Dasgupta ujmuje ten paradoks pozornego dobrobytu następująco: żyjemy jednocześnie w czasach najlepszych i najgorszych.

Na koniec chcę dać do przemyślenia negacjonistom lite oraz tym, którzy chcieliby z nimi polemizować, krótki fragment mojego noworocznego tekstu na niniejszych łamach:

„Jeśli wszelako lansujesz tezę, że liczą się tylko rozwiązania systemowe, to roztaczasz iluzję, że zawsze to ktoś inny musi wszystkim się zająć i wszystko rozwiązać. Trwonisz szanse na zapoczątkowanie pozytywnego efektu domina w skali mikro i makro. Wspierasz siły, którym zależy na utrzymaniu status quo. Ryzykujesz społeczny szok, jeśli (kiedy) konieczność zmian zostanie narzucona z góry. Promujesz postawy roszczeniowe i egoistyczne. Podważasz poczucie solidarności w obliczu zagrożenia. Osłabiasz katalizatory przemian społecznych. Sabotujesz społeczeństwo obywatelskie. Pomijasz potencjał synergii między rozwiązaniami systemowymi i działaniami indywidualnymi.”

Wszystkim zaś chcę polecić Raport Dasgupty jako jedną z soczewek, przez którą mogą przyjrzeć się szaleństwu, w jakie jesteśmy zaangażowani, choć tak łatwo przychodzi nam tego nie zauważać. Szaleństwu, które polega na milczącym założeniu, że wytworzony w ciągu ułamka geologicznego czasu i historii naszego gatunku styl życia jest osią, wokół której kręcić się musi cała żywa planeta Ziemia. Szaleństwu, które może nas kosztować wszystko.

 

__________

Książka Dawida Juraszka Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowieka jest do nabycia w SKLEPIE LIBERTÉ! oraz księgarniach internetowych.

 

Autor zdjęcia: Chris LeBoutillier

 

W imię wolnego rynku :)

Wolny rynek to tylko formuła, którą treścią napełnia człowiek. Narzędzie, które daje się wykorzystać do celów dobrych i nikczemnych.

Gdzieś w głębi każdego z nas bije źródło przyjemności z obwieszczania wszem i wobec tez i poglądów, co do których mamy świadomość, iż są relatywnie „niepopularne”, niepodzielane przez większość i budzące w wielu przypadkach emocjonalny odpór. Potrzebę przeżywania i demonstrowania tak pojętego nonkonformizmu można realizować na różne sposoby: formułując krytyczną ocenę disco-polo przy imieninowym stole wujka lub cioci, kibicując niemieckiej reprezentacji narodowej w trakcie mistrzostw świata w piłkę nożną, wskazując na pogańskie inspiracje licznych obrządków ludowego katolicyzmu lub sugerując, że ludzie poruszający się po miastach samochodami też mają jakieś prawa. Od około 10 lat dobrym narzędziem sięgania po nonkonformistyczną satysfakcję jest publikowanie tekstów publicystycznych zawierających apoteozę wolnego rynku. Oddajmy się dzisiaj tej nieskrywanej przyjemności. 

1.

Gdy liberał słyszy pytanie „w co wierzysz?”, może oczywiście udzielić wielu różnych odpowiedzi. Jedna z nich jednak niewątpliwie powinna brzmieć „w wolny rynek”. Doświadczenie kryzysu roku 2008 nic tutaj nie zmienia. Abstrahując nawet już od dyskusji o realnej genezie tamtego kryzysu, podstawowe fakty stanowiące o pozytywnej percepcji wolnego rynku z pozycji liberalnych pozostają w jego świetle niewzruszone. Rewidowanie tej percepcji może być tylko znakiem cwaniactwa aktywnych polityków, którzy walcząc o głosy i poparcie, mają mizdrzenie się do gustów większości i podłączanie pod wszelkie trendy społeczne lub intelektualne we krwi, albo znakiem potrzeby bycia modnym i awangardowym. Tymczasem zjawisko wolnego rynku jest i zawsze będzie fundamentem liberalnego myślenia o człowieku i jego relacjach z otoczeniem.

Wymiana dóbr w celu uzyskania wzrostu stanu ich posiadania jest punktem wyjścia i sensem istnienia wolnego rynku. Równocześnie jest jednak także pierwszą wolną decyzją człowieka, jego pierwszym aktem skorzystania z wolności indywidualnej. Wszystkie bardziej donośne etycznie i bardziej abstrakcyjne formy korzystania z wolności bazują na nim, jako na ich materialnym fundamencie oraz gwarancji. Wolność człowieka nie może trwać – staje się tylko pustą obietnicą, czymś co można w dowolnym momencie odebrać – jeśli nie jest oparta na wolności posiadania i handlowej wymiany własności. Gdy nie materialnych podstaw niezależności (realnych lub potencjalnych), to nie ma także samej niezależności. A człowiek zależny nie jest wolny. Może być tylko w najszczęśliwszym dlań przypadku przejściowo (choćby i nawet długotrwale) licencjonowany do swobodnego życia przez zewnętrzny autorytet. 

2.

Może i nie wszyscy z nas, ale jednak prawie wszyscy potrzebujemy materialnych przedmiotów, aby odczuwać spełnienie swoich wolnościowych aspiracji. Jesteśmy zaś różni i inaczej te aspiracje kształtujemy. Tylko wolny rynek jest w stanie obsłużyć tak kolosalny pluralizm potrzeb i zdywersyfikowany popyt. Dzięki niemu nie głosujemy demokratycznie, czy jutro na obiad będą (dla wszystkich) pulpety mielone z ziemniakami i kapustą, czy kotlet rybny z ryżem i groszkiem z marchewką. Nie. Możemy wybrać między pulpetami a kotletami, a także wieloma tysiącami innych dań. Tak samo jest w każdej kategorii towarów na rynku. Popyt rodzi podaż. Niekiedy oczywiście także podaż rodzi popyt poprzez dźwignię reklamy i niekiedy są to sztuczne potrzeby – to prawda. Jednak nigdy w grę nie wchodzi ani przymus, ani zakaz. 

Pluralizm potrzeb (popytów) może zostać zaspokojony tylko dzięki rynkowej konkurencji. Warunkiem wolności kupującego jest wolność sprzedawców, aby zakładać konkurencyjne przedsiębiorstwa, przedstawiać alternatywną ofertę, obsługiwać nowe nisze popytowe, albo konkurować ceną. To ostatnie jest szczególnie ważne, gdyż umożliwiając konsumentom nabycie taniej, umożliwiamy im nabycie większej liczby produktów, a więc zaspokojenie większej liczby potrzeb i poszerzenie zakresu wolności. Rynkowa konkurencja nie jest więc potworem, któremu należy ściąć łeb w imię ochrony firm przed bankructwem, a miejsc pracy przed likwidacją. Jest nieodzowną funkcją wolności. Dobrze zarabiający monopolista w swojej branży i na swoim terenie może swobodnie ignorować gusta i potrzeby mniejszości konsumentów, zarabiając na obsłudze gustów większości. Ale to oznacza ograniczenie wolności tych mniejszości. W warunkach konkurencji można testować nowe strategie, nowe idee, innowacyjne rozwiązania. Testuje się też przydatność konkurujących podmiotów. Gdy któryś przestaje mieć znaczenie z punktu widzenia zaspokajania wolnościowych potrzeb odbiorców, uzyskuje taki właśnie sygnał, a więc szansę na wprowadzenie zmian potrzebnych do przetrwania. Jeśli sygnał zignoruje lub nie będzie potrafił sprostać oczekiwaniom, słusznie zakończy działalność. Idea, jakoby już istniejące podmioty miały trwać wiecznie (poprzez dofinansowania lub nawet nakazy kupowania ich produktów!), jest zaprzeczeniem idei postępu i rozwoju, nałożeniem ludziom kajdan analogicznych do tzw. tradycyjnych wartości, w ramach których dawne pokolenia chcą dyktować styl życia pokoleniom młodych. To nie ma sensu i stanowi otwarte zniewolenie.

3.

Warto podkreślić, że rynkowa konkurencja niewiele ma wspólnego z darwinizmem i selekcją naturalną. W świecie biologii przetrwają najsilniejsi. Jednak we współczesnym świecie społecznym, gdzie nastąpiła pluralizacja stylów życia, postaw, wartości, potrzeb i popytów to nieaktualny zarzut wobec wolnego rynku. To właśnie w monopolizacji jest ryzyko, że najsilniejsi dyktują innym warunki, zarówno najsilniejsi producenci, jak i większość konsumencka, która dyktuje gusta reszcie, gdyż tylko jej potrzeby są realizowane przez stronę podażową. Dostosuj się lub znikaj. Rynkowa konkurencja tworzy natomiast warunki do podażowej obsługi pluralizmu popytów, w tym tych słabszych, mniejszościowych, niszowych, a nawet „dziwacznych”. W ten sposób podtrzymuje, dając im materialny fundament, słabe i nieliczne tożsamości. Zapewnia im trwanie, pomimo presji często nieprzychylnie nastawionej większości społecznej, grup nacisku lub nawet instytucji państwa.

Wolny rynek potęguje więc w nas indywidualizm, daje kroplówkę naszej jednostkowej tożsamości. Jednak sugestia, że ten indywidualizm winien jest egoizmowi i obojętności na potrzeby drugiego człowieka jest nonsensem. To nie indywidualizm jest winien egoizmowi, tylko wady charakteru niektórych indywidualistów. Jeśli mamy wolny wybór, to możemy wybierać pomiędzy egoizmem i zimnem społecznym a altruizmem i zaangażowaniem w pomoc. Warto dodać, że altruizm z przymusu nie jest żadnym altruizmem, tylko odbębnieniem prawnego nakazu w imię tzw. świętego spokoju. 

Ignorowanie potrzeb innych ludzi nie jest domeną indywidualizmu, tylko właśnie raczej kolektywizmu, a więc przymuszonej wspólnotowości. W sytuacji wtłoczenia ludzi na siłę w szeregi wspólnoty, narzuca się im natychmiast normy i zasady, których członek wspólnoty winien przestrzegać. Towarzyszy temu zawsze „etos”, który jest faktycznie zwyczajną ideologią. Natychmiast dowiadujemy się, czego nie przystoi robić „prawdziwemu Polakowi”, „prawdziwemu chrześcijaninowi”, albo „klasie robotniczej”. To w tym układzie ujawnia się „obojętność na potrzeby drugiego człowieka”, który może chciałby od czasu do czasu zrobić coś, czego wspólnota (jej liderzy, ideolodzy, kapłani, aktywiści i kontrolerzy) nie akceptuje. Co gorsza, prawda o kolektywizmie jest taka, że i w nim ludzie kierują się wyłącznie własnymi interesami. Tylko to ukrywają lub się tego wstydzą. Podczas gdy własny interes na wolnym rynku prowadzi ludzi do działań korzystnych dla innych ludzi, tak w kolektywizmie prowadzi on ich często do powodowania krzywdy innych ludzi. Dotyczy to zwłaszcza dygnitarzy stojących wysoko w hierarchii politycznej kolektywistycznego układu.

4.

W zindywidualizowanym świecie wolnego rynku człowiek rzeczywiście jest „samotną wyspą”. Ludzie zwykle są nazywani „zwierzętami społecznymi”, które są stworzone do życia w grupie. Prawda jest jednak nieco bardziej złożona, bo u genezy społeczeństw i państw znajdujemy kwestię bezpieczeństwa. Jest nadal dość dyskusyjne, czy łączyliśmy się w grupy dlatego, że uwielbiamy obecność innych ludzi, czy dlatego, że boimy się, że bez zdolności zbiorowej obrony szybko zostalibyśmy obrabowani, pobici i zgładzeni. Czy konieczność współpracy z grupą nie była aby właśnie koniecznością, a nawet „złem koniecznym”, aby przetrwać? Zaś sympatia i radość z obcowania z innymi w niektórych okolicznościach wykształciła się potem, niczym psychologiczny mechanizm radzenia sobie z ową nieszczęśliwą koniecznością?

W każdym razie w realiach wolnego rynku człowiek może pozwolić sobie na skupienie się na własnych potrzebach, ponieważ wie, że rynkowa konkurencja obsługuje pluralizm potrzeb, a więc potrzeby innych ludzi także zostają na rynku zaspokojone. Oczywiście poziom ich zaspokojenia jest uzależniony od wielkości ich zasobów finansowych, co otwiera naturalną przestrzeń do dyskusji o zakresie uzupełnienia (ale nie zastąpienia!) wolnego rynku o narzędzia pomocowe polityki społecznej. Po drugie, wolny rynek zbliża do siebie ludzi. Każdy z nas jest konsumentem i producentem. Jako konsument może oczywiście funkcjonować w niemal całkowitym oddzieleniu od innych, lecz jako producent jest zmuszony z innymi współpracować. Sytuacja transakcji i sytuacja wspólnej pracy nad produktem to immanentne logice wolnego rynku momenty uspołeczniające człowieka i ograniczające jego indywidualizm. W obu z nich musi on być silnie skupiony na potrzebach i poglądach drugiego człowieka. Inaczej nie ma mowy o rynkowym sukcesie. 

Przekonanie, że rynkowy impuls do współpracy z innym człowiekiem (w postaci woli osiągnięcia zysku) oraz racjonalne dywagacje o rynkowej zasadności ograniczania zjawiska ubóstwa (w sensie poczynienia inwestycji w przyszłe zyski związane z wciągnięciem do rynkowej wymiany nowych, wcześniej zbyt ubogich ludzi) można skutecznie zastąpić impulsami związanymi z ludzką empatią i emocjami, to bodaj najbardziej szkodliwa naiwność w dziejach myśli politycznej. Ulegający jej politycy zawsze kończą tak samo – budują „empatię” na prawnym przymusie i żywią siebie oraz wszystkich skłonnych ich słuchać fałszywą wizją osiągnięcia stanu współczującej i żarliwej wspólnoty. Z tym jeszcze daje się żyć. Gorzej gdy prawny przymus pociąga za sobą konieczność stosowania sankcji karnych wobec opornych. Historia bogata jest w przypadki, w których sankcje te eskalowały i ujawniały w postaci przemocy i zniewolenia, a nawet ludobójstwa. 

Wolny rynek jest tak więc oto zarówno warunkiem udzielania sobie przez ludzi dobrowolnej pomocy, jak i istnienia całego społeczeństwa obywatelskiego. Gdyby ludzie nie mieli poczucia istnienia potencjalnej możliwości sięgnięcia po materialny lub niematerialny (w postaci podniesienia swojej zinternalizowanej samooceny – co także jest impulsem wypływającym ze zindywidualizowanego układu odniesień, który można skwitować określeniem „egoizm”) zysk, żadna współpraca międzyludzka, wychodząca poza zapewnienie bezpieczeństwa przed zagrożeniami dla przetrwania, nie miałaby miejsca. 

5.

Optymalizacja nakładów pracy poprzez specjalizację ludzi, podmiotów i krajowych gospodarek w określonej produkcji jest oczywistym i wymiernym zyskiem z organizacji ludzkiej współpracy przez wolny rynek. Procesem, który często wywołuje narzekania, jest przesuwanie się produkcji prostszej i niewymagającej dużych nakładów inwestycyjnych lub przewag technologicznych do słabiej rozwiniętych gospodarczo obszarów. Dla mieszkających tam ludzi jest to szansa na poprawę swojego materialnego położenia i zrobienia kroku do przodu w rozwoju. Równocześnie jest to wyzwanie, aby mieszkańcy obszarów lepiej rozwiniętych, z których najprostsza produkcja się wyprowadza, sprostali wymogom kolejnego szczebla rozwoju. Proces ten jest korzystny dla konsumentów, którzy płacą niższe ceny za produkty obu kategorii, niźli płaciliby, gdyby proste produkty wytwarzano przy niepotrzebnie wysokich kosztach, zaś podaż produktów bardziej złożonych pozostawała za niska. Jest jednak ostatecznie korzystny także dla producentów obu szczebli. Oczywiście warunkiem skuteczności tego rynkowego procesu racjonalizacji produkcji jest wolny handel międzynarodowy, który nie tylko przynosi dobrobyt jego stronom, ale dodatkowo stanowi historycznie najsilniejszą gwarancję utrzymania pokoju i uniknięcia wojennych tragedii ludzkich. 

* * *

Wolny rynek to nie jest „czyste dobro”. Nic nie jest „czystym dobrem”. Ludzie są zróżnicowani i jeśli tylko mają taką możliwość, zwykle sięgają po nieuczciwe metody zwiększenia i przyspieszenia zysków. Nie jest to bynajmniej przypadłość wyłącznie przedsiębiorców, bankierów i innych wyklinanych „kapitalistów”. To przypadłość statystycznego człowieka w każdej grupie i roli społecznej. Od przedszkolaka po seniora, od krezusa po bezdomnego, od profesora po analfabetę, od lewicowca po prawicowca (przez centrystę), od kardynała po ateistę, od pozytywisty po romantyka. Wolny rynek to tylko formuła, którą treścią napełnia człowiek. Narzędzie, które daje się wykorzystać do celów dobrych i nikczemnych. Ale to nie on deprawuje ludzką naturę, on jest wręcz impulsem na rzecz powstrzymania tej deprawacji. Często nie dość mocnym.

Na styku geopolityk :)

Najgorzej jest, kiedy ludzie ukierunkowują swoje ambicje na błędne lub zbyteczne cele. Jeszcze gorzej, gdy grupa ludzi – taka jak wspólnota narodowa – tkwi w głębokiej niezgodzie co do istotnych celów. Przez ostatnie ponad 30 lat doświadczenia polskiej państwowości, znanej jako III RP, wydawało się, że cel strategiczny mamy jasno zdefiniowany i (pomijając głosy marginalne i egzotyczne) objęty dość daleko idącym konsensusem. Wydawało się, że celem tym była głęboka integracja Polski ze światem zachodnim, w ramach istniejących struktur bezpieczeństwa zbiorowego i współpracy europejskiej. Nic jednak nie trwa wiecznie.

Pogłębia się kryzys Zachodu, demokracji, kapitalizmu, globalizacji i liberalizmu. W Unii Europejskiej trwają procesy dezintegracyjne, w wielkich partiach Stanów Zjednoczonych nurt izolacji i krótkowzrocznego czytania ekonomicznych interesów albo już wziął górę i destabilizuje nasz świat (republikanie), albo jest bliski przejęcia kontroli (demokraci). W tych okolicznościach należy się spodziewać, że także w Polsce niepewność jutra skłoni do stawiania na nowo pytań, które przez 30 lat jawiły się jako w zasadzie retoryczne. 

Karlenie i westernizacja

Wśród analityków młodego pokolenia jednym ze stawiających najbardziej trafne i potrzebne pytania jest dzisiaj dyrektor „Nowej Konfederacji” Bartłomiej Radziejewski. Kilkanaście tygodni temu opublikował on poniższego tweeta o procesie karlenia Polski i zasugerował, że zmiany granic naszego kraju w ciągu ostatnich kilkuset lat są dramatem naszego państwa i narodu, zaś odwrócenie tego procesu powinno być naszym głównym zadaniem. 

Pierwszym impulsem jest czytanie tego jako poparcia idei terytorialnych rewindykacji wobec naszych wschodnich sąsiadów, na przykład w przypadku ziszczenia się scenariusza rozkładu aktualnego porządku świata i wejścia w fazę, stanowiących okres przejściowy, turbulencji. Jednak trudno przyjąć, aby rozsądny i mocno stąpający po ziemi, konserwatywny analityk faktycznie za realny uznawał scenariusz sięgania po zdobycze terytorialne na obszarach, które dzisiaj mają już w daleko idącym stopniu uregulowany status w kontekście etnicznego składu zasiedlającej je ludności. Nie jest to raczej także nostalgia za „rajem utraconym”.

Owszem, w naturze ludzkiej leży uleganie mitowi „złotego wieku” i taką rolę w Polsce często odgrywa właśnie Rzeczpospolita Obojga Narodów, gdy mieliśmy wielkie terytorium i byliśmy jedną z czołowych europejskich potęg. Radziejewski jednak nie należy do ludzi ślepo idealizujących tamtą epokę, jest raczej świadom głęboko wpisanych w tamtą strukturę państwową słabości i wad, które okazać się miały wkrótce głównym winowajcą spektakularnego upadku. Redukcja powierzchni jest dla niego raczej unaocznieniem redukcji relewancji kraju, ograniczeniem jego geopolitycznego potencjału, wpływów, sprawczości, a w efekcie także faktycznej niezależności i suwerenności. 

A jednak pobieżne spojrzenie na załączoną do tweeta mapę nie narzuca tylko tego jednego wniosku. Terytorium Polski nie tylko ulega zmniejszeniu, przede wszystkim przesuwa się na zachód. W sensie czysto kartograficznym mamy, owszem, karlenie, ale niewątpliwie także westernizację. Odpowiedź na pytanie, czy kartograficznemu karleniu towarzyszy, w sposób stale postępujący, także karlenie geopolityczne, zaś kartograficznej westernizacji towarzyszy westernizacja społeczna, jest o wiele bardziej skomplikowane. 

Nietrudno postawić na wstępie rozważań o miejscu Polski na mapie Europy następujący wniosek: pomiędzy dawną strategią polskich królów, polegającą na ekspansji na wschód, na ziemie zamieszkane przez Rusinów i Tatarów, a celem społecznej, kulturowej i nade wszystko cywilizacyjnej westernizacji naszego narodu i państwa istnieje napięcie, może nawet są to cele sprzeczne. Zdobycie przez Polskę (wraz z Litwą) kontroli nad tymi ziemiami było swoistą formą niedrogiego i wymagającego stosunkowo mało ryzyka kolonializmu. Inaczej jednak niż sytuacja posiadania gdzieś daleko terytoriów zamorskich, taki układ oznaczał możliwość wywierania przez kulturę „kolonii” znaczącego wpływu na zwyczaje „metropolii”.

W swojej rozmowie z Magdaleną M. Baran, otwierającą cykl „Opowiedz mi Polskę” („Liberté!”, nr 44, marzec 2020), te społeczne skutki doskonale podsumowuje prof. Zbigniew Mikołejko: umieszczenie lwiej części Polski na białorusko-ukraińskim, prawosławno-grekokatolicko-kozackim wschodzie między XVI a XVIII stuleciem poskutkowało zablokowaniem w Polsce wielu cywilizacyjnych procesów, które decydowały o utrzymaniu ścisłych związków ze światem zachodnim: od Oświecenia, przez awans społeczny mieszczaństwa, silną akademię, kształtowanie propaństwowych postaw światłej warstwy arystokratycznej, racjonalnie funkcjonujący parlament i korpus urzędniczy. Ludzie potencjalnie zdolni budować te struktury uciekali do życia prywatnego. Zamiast nich rej w państwie wiedli ludzie o tzw. ułańskiej fantazji, spolszczeni rusko-litewscy bojarzy, kierujący państwem według schematu „my z synowcem na przedzie i jakoś to będzie”. Polska głęboko wdarła się, dosłownie i w przenośni, na Dzikie Pola. Ale tym samym i one głęboko wdarły się do polskich głów. 

Średni potencjał

Strategię Polski wychylonej na wschód, wielkiej terytorialnie i potężnej geopolitycznie, można byłoby pogodzić z bardziej subtelnym celem zachodniego kształtowania państwowości i narodowych elit tylko gdyby polski żywioł społeczno-kulturalny posiadał potencjał na tyle wielki, aby zasadniczo zwesternizować Ruś. Prawda jednak o tamtych czasach była taka, że ten potencjał nie świecił wcale dużo mocniejszym światłem niż dzisiaj. Co prawda, drogą umów, podbojów i karkołomnych koncepcji ustrojowych potrafiliśmy (inaczej niż dzisiaj) zbudować wielkie i przez chwilę potężne państwo, ale nasz narodowy potencjał w sensie trwałego inspirowania przemian politycznej rzeczywistości był (tak samo jak dzisiaj) tylko średniego kalibru. Mogliśmy przejąć władzę na Białorusinami i Ukraińcami, ale nie byliśmy absolutnie w stanie ich zasymilować. To zaś oznaczało dyfuzję wartości kulturowych w obie strony. Owszem, pewną westernizację wschodnich rubieży Rzeczpospolitej, ale także i „orientalizację” polskości.

Ta ostatnia wytworzyła pokutującą po dzień dzisiejszy lukę (także mentalnościową) pomiędzy nami a w pełni ukształtowanymi krajami cywilizacji łacińskiej (wśród których łatwiej jest odnaleźć się niektórym narodom także środkowej Europy, jak Czechom, Słoweńcom czy Estończykom). Można to zjawisko nazwać deficytami westernizacyjnymi. W wielu miejscach zauważa się niepełne zinternalizowanie myśli oświeceniowej w Polsce. W znacznej mierze można to tłumaczyć zaborami, okupacją hitlerowską i komunizmem. Te tragiczne losy niewątpliwie uniemożliwiły do 1989 r. realny pościg za zachodnimi normami cywilizacyjnymi, jednak luka, o której tutaj mowa, była faktem już przed 1772 r.

Dziś nadal nas straszy i raz po raz ujawnia się w postaci kłód pod nogami naszego wymarzonego przez pokolenia rozwoju. Nisko cenimy wolność osobistą i to pomimo przebytego doświadczenia Solidarności (wręcz neguje się jej wolnościowy charakter, uwypuklając aspekt ruchu o lepsze położenie socjalne). Relacja pomiędzy prawami jednostki a zakresem wpływów państwa (i innych form funkcjonowania jako zbiorowość) stawia nas gdzieś pomiędzy normami zachodniej, indywidualistycznej demokracji liberalnej a państwem autorytarnym, gdzie liczy się naród i jego wódz, a jednostka winna im służyć. Zastępowanie zasady rządów prawa arbitralnymi rządami polityków wygranej w wyborach partii wielu z nas wydaje się zgodne z zasadą państwa prawnego, bo jesteśmy przyzwyczajeni do wyższej sprawczości „ułańskiej fantazji” aniżeli trwałych norm. Nie razi nas ani demonstrowanie przez ludzi władzy nadrzędności ich społecznej pozycji wobec obywatela, ani naga brutalność między ludźmi uprawiającymi politykę.

Jesteśmy więc wręcz upośledzeni naszą przeszłością, naszą rolą niedoszłych kolonizatorów Europy wschodniej. Nosimy w sobie wady myślowe, które w realiach XXI w. grożą wyautowaniem nas na margines dalszej integracji europejskiej i zepchnięciem naszego kraju znów w szczelinę pomiędzy światami, pomiędzy strefami wpływów. Po raz kolejny możemy wpaść w pułapkę tego rozdarcia, tego sentymentu za „kresami”, które w drastycznie nadmierny sposób pozostają obecne w naszej kulturze, w kanonie lektur, w autopostrzeganiu, w opowieściach rodzinnych. Zapomniane wydaje się doświadczenie z panslawizmem, gdy dążący do wchłonięcia i asymilacji Polaków żywioł rosyjski propagandowo negował narodową i kulturową odrębność Polaków od wschodnich Słowian, podkreślając etniczny aspekt więzów krwi, a całkowicie bagatelizując cywilizacyjną odrębność (poza kwestią religii i może alfabetu) – oczywiście w bardzo konkretnych celach politycznych.

Furtkę dla tego rodzaju narracji otworzyliśmy pozwalając naszemu „imperium” na wschodzie przywiązać naszą uwagę i częściowo ściągnąć nas ze wspólnej ścieżki rozwojowej krajów cywilizacji łacińskiej. Później sami roiliśmy o budowie w szczelinie pomiędzy cywilizacjami niespójnego Międzymorza (Dwumorza, Trójmorza), a w dobie pierwszych lat integracji w ramach UE chcieliśmy koniecznie być „liderem regionu”, który polskiego przywództwa nigdy nie chciał, zamiast skupić się na budowaniu funkcjonalnych i zmiennych w zależności od problemu koalicji. 

Dzisiaj stoimy w końcu i ostatecznie przed gruzowiskiem tej polityki. Zamiast z Litwą i Ukrainą blisko współpracować i we wzajemnym zaufaniu wspierać swoje geopolityczne cele zorientowane na powstrzymywanie ekspansji Rosji, dyskutujemy z nimi o dawnych wojnach i zbrodniach, których lada moment nie będą pamiętać najstarsi żyjący seniorzy. Nie rozumiemy przy tym wcale źródeł ich historycznych resentymentów wobec nas, choć przecież są one oczywiste i wynikają z zawartej na początku tego tekstu mapy (sami żywimy identyczne wobec Niemców, gdy tęsknią za Gdańskiem lub Wrocławiem, ale nie dostrzegamy tutaj żadnej analogii).

Odrzucając podstawowe europejskie wartości ustrojowe staliśmy się trędowatym Europy, którego wszystkie nietrędowate narody regionu chcą utrzymać z dala od bram Pragi, Sofii, Ljubljany, Bratysławy, Wilna czy Rygi, a nawet Kijowa. Mamy wstęp tylko do Budapesztu, bo trędowaty trędowatego nie zaraża. Nic dziwnego. Po co tak ryzykować, skoro Polska ma Litwie czy Ukrainie do zaoferowania głównie dyktat z własnej polityki historycznej? A ta nie wcale wyróżnia się w tym regionie uczciwością. 

Trwale na zachodzie

Jest tylko jeden realny i racjonalny kierunek dla geopolitycznej strategii Polski – połączenie wątku westernizacji z wątkiem powstrzymania karlenia naszych wpływów. Doświadczenie ostatnich 15 lat pokazuje, jak Polska – kraj o średniej wielkości, lecz rosnącym potencjale w skali kontynentu – może uzyskiwać większe wpływy, a jakie postępowanie te wpływy ogranicza. Pogłębienie westernizacji Polski, dalsze wysiłki nad upodobnieniem się realiów naszego kraju do rzeczywistości zwyczajnego kraju Europy zachodniej jest metodą na zwiększanie naszego posłuchu i naszych wpływów. Nie należy udowadniać sobie i innym narodom, iż jest się suwerennym poprzez strzelanie sobie w stopę, gdy traktaty europejskie zawierają zakaz strzelania sobie w stopę. Na tym bowiem polega w zasadzie „polityka wstawania  kolan”.

Zamiast tego należy budować zaufanie i ochotę partnerów do słuchania naszych argumentów poprzez upodabnianie się do nich, nie w zakresie interesów, ale wzorców postępowania, podstawowych zasad i wartości. Wejść do wewnętrznego kręgu wspólnoty ludzi podobnych do siebie. Impulsem ułatwiającym realizację tego celu może być fakt, iż polskie społeczeństwo westernizuje się właśnie teraz szybciej niż jego polityczne „elity”. 

Nie będziemy „drugą Francją”, nie mamy takiego potencjału. Możemy stać się natomiast albo „drugą Holandią”, albo „drugą Ukrainą”. Te alternatywy są realne. Warto przestać bawić się w Jagiellonów i wsłuchać raz jeszcze w Giedroycia. W żywotnym interesie Polski jest być, w pełnym tego słowa znaczeniu, zachodnim krajem, o średnim potencjale geopolitycznym, zdolnym bronić rozumnych interesów w ramach Unii Europejskiej (nie, dalsze spalanie węgla i trucie własnych dzieci nie jest rozumnym interesem; tak, wspólna polityka energetyczna i obronna szachujące Rosję są rozumnym interesem), z partnerskimi, przyjaznymi i równorzędnymi relacjami z krajami na wschód od nas.

Warto też w końcu zrozumieć, że zwiększanie wpływów i potencjału w XXI w. ani nie odbywa się na drodze kolonizowania sąsiednich narodów, ani pielęgnowania tzw. dumy narodowej, ani nakłaniania innych do przepraszania za zbrodnie sprzed 70 lat, ani demonstrowania suwerenności dla samej zasady, lecz bez celu i sensu, tylko w stopniowym zwiększaniu potencjału gospodarczego, technologicznego, infrastrukturalnego, naukowego i społecznego. To na tym proponuję się skupić.

Gdyby zaś struktura świata, na którą obecnie stawiamy, rzeczywiście miała się rozpaść, to i tak na pewno nie zaszkodzi nam, że w okresie zwiększonych turbulencji będziemy krajem o zwesternizowanej kulturze, dużym potencjale ekonomicznym, ludzkim i technologicznym oraz zaufanym partnerem Niemiec, Francji, krajów Beneluksu i Skandynawii. To lepiej niż być pełnym fantazji ułanem, bez grosza przy duszy i z dobrymi relacjami tylko na Węgrzech i na Białorusi.  

Jak uratować planetę dla naszych dzieci? Zadania dla Europy :)

Przemysław Staciwa: Cofnijmy się w czasie do dnia otwarcia Igrzysk, kiedy jedno z inauguracyjnych przemówień wygłaszał były minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski – obecnie europoseł – który mówił o europejskiej racji stanu. Wystąpienie rozpoczął jednak pytaniem: „Czy możemy w ogóle mówić o europejskiej racji stanu?‟ Chciałbym, żebyśmy zatrzymali się przy nim na jakiś czas, zawężając to pytanie jednak do kwestii ekologicznej, klimatycznej europejskiej racji stanu. Czy możemy o niej w tym momencie mówić? Jeśli tak, to jak ona się w tej chwili kształtuje albo na jakim etapie krystalizacji jest? Jeśli nie – dlaczego i czy są jakieś szanse, żeby powstała? 

Agnieszka Pomaska: Mam poczucie, że jako parlamentarzystka stosunkowo rzadko mam możliwość mówić do większego grona o sprawach środowiska, które gdzieś w tej debacie politycznej – także w związku z tym co się działo przez ostatnie cztery lata w Polsce – mocno uciekały. Chociaż z drugiej strony temat ochrony środowiska dosyć regularnie stawał się też tematem politycznym i, co w jakimś sensie zaskakuje, taką kwestią, która także dzieliła scenę polityczną. Osobiście wydaje mi się, że kwestie dotyczące środowiska, zmian czy zagrożeń klimatycznych to sprawy nas wszystkich, niezależnie od tego, czy jesteśmy z PO, Nowoczesnej, PiS-u czy Lewicy. Okazuje się jednak, że nawet jednoznaczna odpowiedź na pytanie o to, czy powinniśmy chronić przyrodę nie jest taka oczywista – przynajmniej nie w polskim parlamencie, co jest bardzo smutne, bo trudno mówić o celach klimatycznych czy wspólnej racji stanu, jeśli nawet na tej naszej lokalnej polskiej scenie politycznej nie ma wśród polityków zgody co do tego – i to jest chyba największa abstrakcja – czy zmiany klimatyczne istnieją, czy nie. Są politycy, łącznie z najważniejszymi osobami w państwie, którzy to podważają. Dlatego na pewno dużo trudniej przenosić tę debatę na poziom europejski, co jednak nie oznacza, że nie powinniśmy tego robić. Dla mnie kwestią oczywistą jest to, że Europa powinna być, i zdaje się, że jest, liderem, jeśli chodzi o cele klimatyczne, środowiskowe, ale Europa potrzebuje w tej sprawie także jedności i jednomyślności. Dla nas, polityków, to powinien być cel, żeby za te cztery lata to już nie był przedmiot sporu – czy środowisko należy chronić, czy nie – ale żeby było to oczywiste. Ja, jako polityczka opozycji, powinnam sobie postawić za cel, żeby ten stan rzeczy zmienić. Żeby kwestie ochrony środowiska wyszły ponad polityczne spory. Założyłam w sejmie zespół parlamentarny „Zerwij z plastikiem‟, w którym staram się wychodzić poza te podziały, które powinniśmy odrzucić przy kwestiach środowiskowych.

Anita Sowińska: Oczywiście możemy, a nawet musimy, mówić o europejskiej racji stanu, a właściwie o światowej racji stanu. Denerwują mnie stwierdzenia podważające zmiany klimatyczne. Musimy opierać się na wiedzy naukowej. Kiedy ktoś w rozmowie ze mną podważa wpływ człowieka na ocieplenie klimatu, to podaję przykład Ziemi, która jest okrągła – kiedyś, wcale nie tak dawno temu, ludzie w to nie wierzyli, ale jest to naukowo udowodnione. Tak samo jest ze zmianami klimatycznymi. Mój mały apel do Państwa: nie dajcie się wciągnąć w dyskusję, czy zmiany klimatyczne są czy nie są faktem. One po prostu są i należy piętnować stanowiskoludzi, którzy twierdzą inaczej, ponieważ podważają dowody naukowe. Koniec z dyskusją na ten temat. Jesteśmy światową wioską. To, co robimy tutaj w Polsce ma wpływ na to, jak żyją ludzie w Afryce, a także jak będą żyć przyszłe pokolenia. Jestem menedżerką i uważam, że jeśli chcemy coś poprawić, a w tym momencie chcemy uratować naszą planetę – trzeba opierać się na liczbach, ponieważ jeżeli czegoś nie można zmierzyć, to nie można tego poprawić. Odwołam się zatem do Global Footprint Network, który pokazuje, jaki wpływ na planetę ma dany kraj i jaki wpływ ma na nią mieszkaniec Niemiec, Polski czy USA, czy jest tak zwanym dłużnikiem, czy wierzycielem kolejnych pokoleń i innych nacji. Na ich stronie internetowej jest mapa świata, która wyraźnie pokazuje, że my, kraje rozwinięte, czyli Europa, USA, ale także Chiny, jesteśmy dłużnikami przyszłych pokoleń, a także żyjemy na koszt tych ludzi, którzy żyją w Afryce. To nasza wspólna odpowiedzialność, dlatego powinniśmy podejmować działania i wychodzić z inicjatywami proekologicznymi.

Reneta Sokol Jurković: Przede wszystkim, dziękuję za zaproszenie do panelu i możliwość dyskutowania o tak ważnym globalnym temacie – zmianach klimatycznych. Przygotowałam dane weryfikujące dotychczasowe wypowiedzi. Tak jak wspomniano, jestem z zawodu klimatologiem, na co dzień pracuję z zagadnieniami klimatu oraz zmian klimatu, głównie z danymi, które mówią jasno – globalne ocieplenie jest rzeczywistym problemem, wywołanym przez człowieka i jego emisje gazów cieplarnianych. Oto dane: od 1880 roku średnia temperatura na Ziemi wzrosła o 0,8⁰C, a stężenie dwutlenku węgla jest wyższe o 35%. Według moich obliczeń mieszkaniec Unii Europejskiej emituje średnio 6,4 tony dwutlenku węgla. Średnia światowa wynosi 5, a jeśli chcemy walczyć ze zmianami klimatu, musimy zmniejszyć tę wartość do 2 ton. Jak wspomniałam, dziś wartość ta wynosi 6,4. Jako naukowiec, biorąc pod uwagę dane i projekcje klimatyczne, nie jestem pewna, czy uda nam się utrzymać globalne ocieplenie poniżej poziomu 2 stopni, a o 1,5 stopnia nie możemy nawet pomarzyć. Jeśli będziemy kontynuować dotychczasowy kierunek w biznesie, osiągniemy poziom 1,5 jeszcze przed rokiem 2030. Jeśli chcemy utrzymać go poniżej 1,5, globalne emisje powinny zostać ograniczone o połowę przed rokiem 2030. Czy możecie sobie wyobrazić ograniczenie swoich emisji dwutlenku węgla o połowę? Aby to się udało, wymagane jest wprowadzenie radykalnych zmian w naszych metodach produkcji energii, produkcji jedzenia, a także transportu. A dlaczego 2 stopnie? Każda wartość powyżej 2 stopni spowoduje transformacje, do których człowiek nie będzie się w stanie przystosować. Jeśli globalne ocieplenie osiągnie poziom 2-3 stopni, zniknie wiele gatunków, podniesie się także poziom mórz oraz zwiększy się ilość obszarów pustynnych w południowych częściach Europy. Wspomniałam poziom morza. Szacuje się, że poziom mórz podniesie się przed 2100 rokiem o około pół metra. Niektóre kraje, czego nie jesteśmy świadomi w Europie, znikną, co spowoduje też nowe migracje na całym świecie. Zmiana klimatu jest problemem globalnym manifestującym się w różny sposób w różnych częściach świata – w Europie zaobserwujemy ogromną różnicę między bardziej wilgotną północą i bardziej suchym południem. A według projekcji, w zależności od różnych scenariuszy, ocieplenie wzrośnie o kolejne 0,3, by osiągnąć wartość ponad 5 stopni. Oczywiście przy takim wpływie na naturę jesteśmy swoimi największymi wrogami niszczącymi własne podstawy, jak i podstawy naszej cywilizacji. Zainteresowanie ludzi tematem zmian klimatycznych w ostatnim okresie wzrosło, jednak gdy trzeba przejść do działania, tylko nieliczni pozostaną na placu boju. Walcząc ze zmianami klimatycznymi nie zobaczy się efektów w ciągu tygodnia czy roku. To praca długoterminowa.

Katarzyna Jagiełło: Rok temu dowiedzieliśmy się o dwunastu latach – dwunastu latach, w ciągu których powinniśmy ogarnąć naszą politykę, ogarnąć naszą gospodarkę i ogarnąć, że rozwój dla rozwoju i wzrostu niesie nam śmierć, zniszczenie, pożogę i apokalipsę. Miałam nadzieję, iż spotykając na scenie aktywne polityczki, nie będziemy już musieli rozmawiać o rozmawianiu. Zastanawiam się, czy w ogóle mamy jeszcze czas na to, żeby co cztery lata to politycy, którzy muszą utrzymać swoje partie, zdobyć zaplecze i popularność, decydowali o tym, czy nasze dzieci i nasze wnuczki będą miały w miarę godną przyszłość. Na razie niestety wszystko wskazuje, że szanse na to są nikłe. Potrzebujemy demokracji jak kania dżdżu albo jeszcze więcej. Przed nami największe wyzwanie, z jakim nasza planeta i ludzkość miały okazję się mierzyć. Mówimy tutaj nie tylko o przetrwaniu gatunku ludzkiego, ale także o przetrwaniu wszelkich form życia na tej planecie. Potrzebujemy demokracji jak kania dżdżu. I tu wątpliwość, czy my w ogóle możemy sobie pozwolić na jeszcze dwa odbywające się co cztery lata festiwale obietnic wyborczych, w momencie kiedy naukowcy mówią, że kalkulacje odnośnie czasu, jaki nam pozostał na wprowadzenie zmian koniecznych, żeby powstrzymać katastrofę klimatyczną, może być przeszacowany. Słyszeliście państwo na pewno o tym, że lasy amazońskie płoną, płoną Afryka i tundra – płonie planeta. Obecnie tylko 4% ssaków na ziemi to dziko żyjące zwierzęta. Reszta biomasy ssaków to ok 35% ludzi i 60% zwierząt hodowlanych. 80% wszelkiej ziemi uprawnej na planecie Ziemia przeznaczona jest pod uprawę pasz czy pastwiska dla zwierząt. Cały czas podkreślam termin „planeta Ziemia‟, ponieważ musimy myśleć globalnie. Europa to część świata, która ma stosunkowo progresywne polityki środowiskowe i klimatyczne – pewnie najlepsze na świecie, ale nadal wspiera chów przemysłowy, korzysta z węgla czy hoduje rzepak na biopaliwa. Nie będziemy mieć dobrej demokracji, państwa prawa, sztuki i kultury, żadnego obszaru życia innego niż dramatyczna walka o przetrwanie, jeśli nie zadbamy o to, jak będziemy żyć we wspólnym domu, którego fundamenty muszą powstać teraz oparte o twarde i zdecydowane działania.; Tymczasem na przykład KO mówi o 33% OZE w miksie, a PiS mówi o 27% – te liczby niewiele się różnią, żadna nie odpowiada wyzwaniom energetycznym naszego kraju. Padają deklaracje o odchodzeniu od węgla, ale dopiero w 2040 roku… My jednak musimy te wszystkie decyzje wdrażać w życie w przeciągu jedenastu lat, a nie tylko o nich opowiadać. I kiedy słucham tych rozmów, kiedy czytam programy – nie mam słów. Mówimy o zagrożeniach klimatycznych od lat, a jednak jedyna partia, która konsekwentnie w Polsce dba o zielone sprawy, to Zieloni, trzymam kciuki za ich sukcesy, za to, że zarażą prawdziwą merytoryczną pracą inne partie. Czy możemy sobie jeszcze pozwolić, żeby nasza demokracja polegała na demokracji partyjnej? Czy to nie powinny być panele obywatelskie, związane blisko z naukowcami? Czy nie powinniśmy oddać kwestii klimatycznych poza te partie, które co cztery lata obiecują niesamowite rzeczy, a potem mówią „nie wyszło”?

Przemysław Staciwa: Zdaję sobie sprawę, że problem jest globalny. Temat zadany przez organizatorów związany jest z zadaniami dla Europy, ale myślę, że warto go poszerzyć. Zwrócę się teraz w stronę Adama Wajraka, który pewnie doskonale zna dane na temat tego, z jaką prędkością giną obecnie gatunki… 

Adam Wajrak: Tego tak naprawdę nie wie nikt. Chciałbym jednak zacząć od tego, że tytuł panelu wydał mi się nieco ironiczny – „Jak ocalić planetę dla naszych dzieci”. To nie jest kwestia planety. Ona sobie poradzi, przeszła już sześć wielkich wymierań. Istotna kwestia to jednak to, jak ocalić nasze dzieci, a dokładnie wasze dzieci, bo ja ich nie mam. Muszę powiedzieć, że kiedy patrzę na tę sprawę z obecnej perspektywy, to to okienko wydaje mi się coraz mniejsze i decyduje o tym cała masa czynników. To oczywiście czynnik emisji, o którym mówiły Reneta Sokol Jurković i Katarzyna Jagiełło. Te emisje rosną bardzo szybko w skali globalnej i jak powiedział Marcin Popkiewicz: „z prawami fizyki nie ma negocjacji”. Nie będziemy negocjować z podgrzewającą się planetą. Mamy coraz mniej dzikiej przyrody, która mogłaby być buforem dla zmian klimatycznych. Jak wiemy, dzika przyroda świetnie radzi sobie ze zmieniającym się klimatem – to widać na przykładzie Puszczy Białowieskiej i w tzw. lasach posadzonych przez człowieka, które w ogóle nie potrafią temu podołać. Wreszcie bardzo ważną rzeczą są społeczeństwa, a szczególnie społeczeństwo polskie, które przez całe lata nie zostają przygotowane do poradzenia sobie z tak skomplikowanym wyzwaniem. Zmiany klimatu i zmiany planetarne wymagają narzędzi do ich zrozumienia. Obrażamy się na polityków, ale nasze społeczeństwo, które tych polityków wydało, nie ma do tego odpowiednich narzędzi. Nie mamy dobrej edukacji, stopień czytelnictwa jest niski, społeczeństwo jest rozwarstwione. Myślę, że tym, co przeszkodzi nam w uporaniu się ze zmianami klimatycznymi jest coś, co ja nazywam trumpocenem. Trumpocen to sytuacja, w której politycy mówią „powrót do przeszłości jest możliwy” i osiągają świetne wyniki wyborów w rozwarstwionych,  pod względem edukacyjnym, równościowym i materialnym, społeczeństwach – przykłady stanowią Stany Zjednoczone, Brazylia, Polska. Ci politycy mogą szaleć, bo społeczeństwa, w których sprawują władzę są takie, a nie inne. Jeśli mamy sobie poradzić ze zmianami klimatu  – i to jest aspekt europejski – to możemy sobie poradzić tylko w ramach bardzo dużych, silnych organizmów międzynarodowych. Takim organizmem jest Unia Europejska. Mamy zatem kilka bardzo ważnych faktorów, które mogą zadecydować o tym, czy sobie z tym poradzimy i czy nasze dzieci przetrwają, czy jednak sobie nie poradzimy i nasze dzieci nie przetrwają, a przynajmniej nie przetrwa ta cywilizacja, którą znamy… Kiedy chodziłem po Puszczy Białowieskiej i patrzyłem sobie na ten piękny, niewielki ogródek – 600 km² to naprawdę niewiele – to pomyślałem, że wystarczy mi tego ogródka do końca życia i nie obchodzi mnie, co stanie się z tą cywilizacją, ponieważ cała reszta nie potrafi się zachowywać odpowiedzialnie. Ale potem pomyślałem też, że jednak strasznie głupio jest być dziadkiem w świecie z Mad Max’a. I że jednak trzeba coś robić.

Przemysław Staciwa: Mam wielką ochotę wywołać polityczki do odpowiedzi na apel Katarzyny Jagiełło, która wzywa do działania i zakończenia dyskusji. Jestem ciekawy, jakie są pomysły na rozpoczęcie tego działania. Bo rzeczywiście od pięknej, gładkiej mowy lasy nie rosną, a zanieczyszczenia nie stają się mniej intensywne. 

Anita Sowińska: Przyznaję, że zostałam polityczką i zdecydowałam się pokonać drogę od ekonomii do polityki właśnie dlatego, że byłam niezadowolona z faktu, że politycy nie podejmują żadnych działań albo podejmują działania pozorne jeśli chodzi o kwestie klimatyczne i ochrony środowiska. Wszyscy zgadzamy się tutaj co do diagnozy sytuacji, że jest zła. Natomiast tematem tego panelu jest „jak uratować tę planetę‟ czy jak uratować nasze dzieci i tu proponuję przejść do potencjalnych rozwiązań. Sprawa nie jest prosta i trzeba na nią patrzeć w sposób systemowy. Osobiście uważam, że to muszą być działania podjęte w kilku obszarach jednocześnie: w energetyce, gospodarce obiegu zamkniętego, przyrodzie i jej ochronie, edukacji, transporcie czy rolnictwie. Natomiast, zgodnie z regułą Pareto, według której 20% naszych działań powinniśmy skierować na to, co przynosi najlepsze efekty. Uważam, że priorytetem dla Polski jest sprawiedliwa transformacja energetyczna i to jest to, od czego powinniśmy zacząć. Musimy odejść od węgla, ale to odejście powinno być stopniowe, przy uwzględnieniu interesów pracowniczych, a także interesów osób, których nie stać na wymianę pieców. Za mało mówi się też moim zdaniem w Polsce o tym, o czym w Europie Zachodniej mówi się już dużo więcej – o gospodarce obiegu zamkniętego. Ponieważ drugim elementem, który ma największy wpływ na emisję CO2 jest to, ile zasobów Ziemi zużywamy., a zużywamy ich za dużo. Rozwiązaniem jest ekonomia cyrkularna. Unia Europejska idzie w tym kierunku na przykład jeśli chodzi o strategię dla plastiku, ale to nie wystarczy. Musimy przekonać i współpracować z przedsiębiorcami tak, abyśmy przestawili tę naszą gospodarkę ze zużycia liniowego surowców na ponowne zużycie i naprawę. Powinniśmy zapobiegać powstawaniu odpadów i wydaje mi się, że my, politycy mamy tu do spełnienia bardzo dużą rolę. Odniosę się jeszcze do propozycji panelu obywatelskiego. Jestem bardzo za tym i jest to moje marzenie, aby w nowym parlamencie powołać tego rodzaju ogólnokrajowy panel obywatelski, składający się z około stu osób, wylosowanych zgodnie z filozofią panelu obywatelskiego, bo wiemy już, że na przykład w Irlandii ta forma się bardzo sprawdziła. A zatem jeżeli ja, jako polityczka, będę miała taką możliwość – na pewno będę za wprowadzeniem tej propozycji. 

Przemysław Staciwa: Nie jest moim celem wchodzenie w temat polityki podczas tego panelu, jednak wydaje się to nieuniknione, ponieważ to politycy mogą wdrożyć odpowiednie, przeciwdziałające zmianom klimatu działania. Nie jest także moim celem krytykowanie Koalicji Obywatelskiej, ale niestety jej przedstawiciele, w kwestii kluczowych zagadnień potrafili w poprzednich latach głosować ramię w ramię z politykami obecnie rządzącymi w polskim parlamencie. Chyba można powiedzieć, że już czas najwyższy abyśmy się, mówiąc kolokwialnie, ogarnęli. Być może zabranie ze sobą na pokład Zielonych faktycznie diametralnie zmieniłoby kurs największej partii opozycyjnej. 

Agnieszka Pomaska: Przede wszystkim dziękuję za presję, którą organizacje pozarządowe, w tym Greenpeace, wywierają na partiach politycznych – w tym także na mnie. Rola polityka jest taka, że podejmuje pewne działania również dlatego, albo z reguły dlatego, że pojawia się jakaś presja, więc nie jest w tym co robi osamotniony. Zawsze możecie też powiedzieć: sprawdzam – możecie sprawdzić jakie pojawiały się interpelacje, jakie zapytania, jakie konferencje, zwłaszcza w kwestii ochrony środowiska. Nie chciałabym jednak, żeby tym razem nasza dyskusja skończyła się na rozmowach. W pełni popieram postulat Polski bez węgla do 2030 roku, ale jest to też kwestia odpowiedzialności, czy da się to zrobić w taki sposób, żebyśmy mogli w tym roku 2031 spotkać się w takiej sali, w jakiej siedzimy dziś i mieć pewność, że mikrofony będą działać, a prądu nie zabraknie. Trzeba zatem zastanowić się, jak ma do tego dojść. Myślę, że takim konkretnym przykładem, który wymaga zmiany jest chociażby decyzja o budowie Elektrowni Ostrołęka. Ona nie jest i nie będzie rentowna. W sytuacji, w której 26% węgla w Polsce to węgiel importowany, a proces ten ciągle postępuje i przyspiesza – odpada już argument, który bardzo długo funkcjonował jeśli chodzi o węgiel i związany był z tym, że z kopalniami i węglem, które mamy, trzeba przecież coś zrobić. To moje zobowiązanie na najbliższe cztery lata – aby faktycznie podejmować realne działania, bo w pełni się z tym zgadzam. Ja także mam dzieci i wiem, że działam w sprawie zarówno swojej, jak i ich przyszłości. Kluczem jest kwestia, która została już poruszona, a mianowicie kwestia edukacji. Nikt nie wywrze presji na nas tak, jak własne dzieci. Moje dzieci są jeszcze małe, chodzą do drugiej i czwartej klasy szkoły podstawowej, natomiast okazuje się, że wiedzą już jakie zagrożenie powoduje plastik czy zanieczyszczone powietrze. Ale nie jest to powszechne, dlatego uważam, że właśnie edukacja także jest w tej sprawie kluczowa. 

Przemysław Staciwa: Edukacja to świetny postulat, ale wiąże się z pracą u podstaw, która wymaga czasu, rozłożenia na lata, a my tych lat niestety nie mamy. Bardzo trudno nam jednak przejść do konkretów i jest to, jak mi się wydaje, karkołomne zadanie…

Adam Wajrak:  Dlatego wyobrażam sobie, że politycy powinni być elitą. Elita polega na tym, że nie płynie z prądem, ale kształtuje społeczeństwo. Trudno będzie nam sobie poradzić. W związku z tym uważam, że politycy powinni mówić ludziom prawdę: nie będzie łatwo – zużycie energii musi się zmniejszyć, zatem muszą wzrosnąć jej ceny. Wzrosną też ceny żywności. Jeśli chcemy przetrwać, to musi też się skończyć business as usual. Edukacja powinna polegać na tym, że ludzie zyskują narzędzia do zrozumienia na przykład tego, czym się różni opinia od faktu. Ten sam problem co przy środowisku pojawia się przy prawie, przy polityce i przy wielu innych sferach. W związku z tym to okienko, w którym musimy się zmieścić, jest szalenie małe.

Katarzyna Jagiełło: Zgadzam się, to okienko jest już niemal zamknięte. Ucieczka w edukację to marzenie o lepszym świecie i delegowanie pracy na nasze dzieci, a to my nawaliliśmy, więc my powinniśmy to jak najszybciej posprzątać. Tak, to bardzo trudny moment, bo politycy muszą wyjść do ludzi i postarać się, żeby nie być jak ta ryba płynąca z prądem, ale mówić te prawdziwe, trudne i niekomfortowe rzeczy, które my tu dzisiaj mówimy. Bardzo chciałabym być z tej mniejszości, która jest trochę szalona, trochę się myli i trochę przerysowuje, ale tak nie jest, dlatego staramy się przywoływać do odpowiedzialności. Dlatego chciałabym zapytać Panią poseł, dlaczego Koalicja Obywatelska mówi, że nie zamknie żadnej elektrowni węglowej dopóki będą one funkcjonować, czyli dopóki nie skończy się okres zatruwania przez nie środowiska i palenia węgla. Jesteśmy w momencie, w którym żadne z naszych pytań nie powinno być uważane za nieprzyzwoite, nie na miejscu, zbyt obrazoburcze czy buntownicze. Żyjemy tutaj, w jednym zakątku wszechświata, o który musimy dbać, bo szukanie innych zakątków nam nie wyszło. Zadałam to pytanie, bo chcę sprawiedliwego świata. Jeśli dla obydwu siedzących obok pań posłanek kwestie kryzysu klimatycznego i utraty różnorodności są tak ważne, to czy myślicie panie, że w obrębie ciał, które reprezentujecie, macie przestrzeń na to, żeby zmienić ten konsensus, który jest także związany z technicznymi realiami utrzymania swojej partii? 

Agnieszka Pomaska: Zawsze mam świadomość, że kiedy polityk spotyka się z przedstawicielami organizacji pozarządowych, osobami zaangażowanymi w temat ochrony środowiska w stu procentach – mnie polityka nie pozwala całkowicie zaangażować się w jeden temat – to nie będzie to spotkanie łatwe. Przyjmuję jednak takie zaproszenia, bo one dają mi siłę do
> walki w ramach partii, którą reprezentuję.  Mam takie poczucie prowadząc kampanię wyborczą, że opieram ją o kwestie środowiskowe, choć muszę przyznać, że sprawy dotyczące klimatu są dla ludzi trudniejsze. Dlatego tej transformacji energetycznej, zmian i cięć, o których mówiliśmy nie przeprowadzimy bez dobrej edukacji, dlatego będę jej bronić. Jeśli po drugiej stronie będziemy mieli bunt ludzi, to nie zrobimy nic. Podczas tej kampanii pomyślałam, że muszę zacząć od siebie. Czas kampanii wyborczej to także czas, kiedy ludzie bardziej interesują się polityką i można do nich dotrzeć z innymi tematami, ale druga sprawa to to, że mam także wewnętrzną potrzebę, aby to, co mówię nie było sprzeczne z tym, co robię. I zachęcam do tego także innych kandydatów, bo koniec końców zawsze coś nowego i ciekawego zostaje nie tylko we mnie, ale także w ludziach. Rozmowy takie jak ta są istotne, bo bez tego nie zmienimy przyszłości. 

Przemysław Staciwa: Reneta Sokol Jurković podała na początku dane, które potwierdziły, że czasu zostało niewiele, a te jedenaście lat to moment graniczny – nie dla planety, ale dla naszych dzieci i dla naszej cywilizacji. 

Reneta Sokol Jurković: Zgadza się, nie ma czasu. Za dwanaście lat osiągniemy punkt przełomowy. Przedstawię jednak inną perspektywę, z punktu widzenia liberalnego. Podczas wywiadu w telewizji reporter zapytał mnie o to, co sądzę o zmianach klimatu. Odpowiedziałam, że to nie jest tak, że musimy wrócić do epoki żelaza i wprowadzać jakieś ograniczenia. Według mnie to nie tak. Przystosowanie się do zmian klimatu to szansa. Przede wszystkim szansa na rozwój i innowacje – by dać sobie szansę na kreatywność i innowacyjność – to nasza odpowiedzialność wynikająca z tego, że jesteśmy politykami (należę do Partii Liberalnej w Chorwacji) – przygotowując ramy prawne, zwłaszcza dla sektora prywatnego, umożliwiające prace nad nowymi technologiami, które mogłyby nam zapewnić czystą energię zastępując węgiel, a także inne formy transportu. Jak wspomniałam wcześniej, największymi emiterami są transport i produkcja energii. Powinniśmy przystosować naszą produkcję energii, używać energii słonecznej, a może nawet ponownie rozważyć energię nuklearną. Być może wyłącznie tymczasowo, gdyż teraz musimy działać szybko, a transformacja energii opartej o węgiel na czystą energię nie jest transformacją szybką. Musimy znaleźć sposób, by to zrobić. Oczywiście czysta energia to ogromne wyzwanie, istnieje jednak nisza, którą należy wziąć pod uwagę, mianowicie przechowywanie energii, czyli baterie. Chodzi o to, że odnawialne źródła energii generują energię, która musi być gdzieś przechowywana. Istnieje także rynek obrotu emisjami. Jest to coś, co dobrze było by wdrożyć, podobnie jak podatki od emisji, które nie są zbyt popularne w Stanach Zjednoczonych. Należy jednak wziąć pod uwagę, w jaki sposób zmusić ludzi do pracy nad zmianą klimatu. Teraz tylko sobie rozmawiamy, jednak jeśli jeździsz rowerem do pracy, a pada deszcz, to najpewniej, wiele się nad tym nie zastanawiając, wsiądziesz w samochód i pojedziesz do pracy. To główny problem. Mamy także różne poziomy mierzenia się ze zmianami klimatycznymi. Na poziomie kraju promowane są konkretne gałęzie produkcji energii. Na poziomie miasta tworzy się infrastrukturę rowerową lub transport publiczny. I wreszcie, na poziomie osobistym – jaki wybierzesz środek transportu i jaki rodzaj energii zostanie wykorzystany.

Adam Wajrak: Chciałbym tylko powiedzieć, że nie wierzę w scenariusz, według którego będziemy dalej żyć tak komfortowo jak żyjemy przy tak dużym zużyciu energii. W tej chwili odnawialne źródła energii wraz z energią nuklearną to może 20-kilka procent światowej produkcji energii. Nawet jeśli będziemy chcieli rozwinąć energię nuklearną, to w tej chwili uranu, przy zużyciu jakie mamy w tej chwili, wystarczy na sto lat. Jeśli je podwoimy, to wystarczy go na pięćdziesiąt. Zatem jeżeli będziemy bardzo gwałtownie rozwijać odnawialne źródła energii, których osobiście jestem fanem, to pamiętajmy też, że są one oparte na przykład na metalach ziem rzadkich i możemy sobie zafundować katastrofę w zupełnie innym miejscu. Cały nasz świat jest oparty na olbrzymim zużywaniu energii. Obawiam się, że bez gwałtownych cięć naprawdę sobie nie poradzimy. Problem w tym, że zmiany klimatyczne nie wyglądają jak Hitler. Nie ma kogoś kto bombarduje nasze miasta. Ewolucyjnie nie jesteśmy przystosowani do wyłapywania tak rozciągniętych w czasie zagrożeń. Jesteśmy przystosowani do tego, żeby uciekać przed drapieżnikiem, który chce nam odgryźć nogę. Należy jednak powiedzieć sobie jasno, że tak wygodne życie będzie musiało się zmieniać i ograniczać, ponieważ nawet przy tym rozwoju technologicznym, który w tej chwili mamy – nie widzę źródeł energii, które zapewniłyby nam to samo co mamy z powodu ropy, gazu i węgla, które są znakomitymi źródłami energii, poza tym, że powodują zmiany klimatyczne. 

Przemysław Staciwa: Mamy tu mówić o zadaniach dla Europy, ale nie sposób nie mówić o tych zmianach też w kontekście globalnym. Chwilę przed tą debatą na facebooku Jaś Kapela podesłał mi zapytanie o występującego tu wcześniej profesora Balcerowicza, który w jednym z wywiadów miał powiedzieć, że tak naprawdę nie mamy co się tym wszystkim w Europie przejmować, bo i tak zadecydują Chiny, Indie i Stany Zjednoczone… 

Adam Wajrak:  Powinniśmy się przejmować, bo Europa może i powinna być liderem. My w Unii Europejskiej mieszkamy w najbogatszym, najbezpieczniejszym i najlepiej wyedukowanym klubie na tej planecie. Jeżeli ktoś ma to zmienić, to Unia Europejska, która musi się trzymać razem. I dlatego w kontekście zmian klimatycznych powinniśmy wejść do strefy euro. To są ważne wyzwania. Poradzimy sobie tylko jeśli będziemy razem, w ścisłym w związku. Mierzymy się z potwornym zagrożeniem. Takim, którego ludzkość nie miała przynajmniej od dziesięciu tysięcy lat. A mamy do spłacenia też pewien dług, ponieważ całe bogactwo europejskie jest zbudowane na wysysaniu całej planety. My też z tych dóbr korzystamy, zatem jako Europa mamy pewne obowiązki wobec planety. Powinniśmy dalej iść ścieżką oświeceniową, z której chce nas zawrócić PiS. Jeżeli zepsujemy Unię Europejską, to na pewno nie poradzimy sobie ze zmianami klimatu i czeka nas Mad Max. 

Przemysław Staciwa: Dźwięczy mi w głowie to, co powiedziała Anita Sowińska: że możecie państwo wyśmiewać tych, którzy negują wpływ człowieka na zmiany klimatu. Otóż wydaje mi się, że to jeden z kluczowych problemów, bo w Polsce szereg ludzi ma wpływ na to, że te zmiany nie są brane na serio. Krótki przykład: wczoraj wsłuchiwałem panelu z udziałem dziennikarzy. Redaktor Pacewicz powiedział o przygotowywanej dla OKO.press ankiecie, która dotyczyła najważniejszych zagrożeń dla Polski w ciągu najbliższych lat. Respondenci, w opozycji do partii rządzącej, wskazywali rzeczywiście jako punkt pierwszy na katastrofę klimatyczną. Natomiast jeśli chodzi o dużą część naszego narodu, to zmiany klimatu w ogóle nie mieściły się w pierwszej dziesiątce. Pierwsze było LGBT…

Adam Wajrak: Doskonale rozumiem, ponieważ zmiany klimatu są bardzo skomplikowanym procesem, wymagającym naprawdę odpowiedniej wiedzy…

Przemysław Staciwa: Znowu dochodzimy jednak do konkluzji, że nie ma czasu, aby tłumaczyć to wszystko tej części ludzi, która nie chce zmierzać z nami w dobrym kierunku zmian.

Agnieszka Pomaska: Chciałabym nawiązać jeszcze do tematu Unii Europejskiej jako lidera, ponieważ faktycznie ma ona narzędzia do tego, aby konkretne działania prowadzić. Tak jest na przykład z kwestią umowy handlowej z krajami Ameryki Południowej i płonących lasów w Puszczy Amazońskiej. Tu jest konkretne narzędzie i zarazem test, czy w związku z polityką i dawaniem przyzwolenia na te płonące lasy UE powie stop – nie będzie umowy handlowej, jeśli nie zrobicie tam porządku. Takie narzędzia dotyczą nie tylko relacji z krajami Ameryki Południowej, ale to przykład, który może pokazać konkretne działanie. Ludziom często wydaje się, że Unia Europejska jest gdzieś daleko i nic nie może, ale ona pełni ważną rolę polityczną, związaną z podejmowaniem tego rodzaju decyzji. 

Anita Sowińska: Oczywiście trzeba edukować społeczeństwo i to jest nasze zadanie – również polityków. Natomiast od wielu lat dyskutujemy o tym, jaka ma być transformacja energetyczna. W tej chwili strategia energetyczna prowadzona przez PiS jest bardzo zła, ale wcześniej, przez wiele lat nie mieliśmy w ogóle żadnej strategii. Dlatego na nas, politykach, ciąży pewna odpowiedzialność za to, żeby myśleć w przyszłość nieco dalej niż tylko cztery lata. Musimy myśleć w perspektywie dziesięciu, dwudziestu, trzydziestu lat. Mamy narzędzia, mamy dostęp do ekspertów i porady naukowców. Strategię energetyczną powinniśmy, w mojej ocenie, oprzeć na odnawialnych źródłach energii. Zacząć od sieci energetycznych, od zaprojektowania nowego systemu energetycznego. Możemy zacząć od klastrów energetycznych czy od małych miast, które da się przestawić na odnawialne źródła energii. Politycy muszą wziąć odpowiedzialność za system energetyczny w tym kraju. 

Katarzyna Jagiełło: Wracając do narzędzi i odpowiedzialności Unii Europejskiej – my w UE żyjemy jak pączki w maśle, nawet jeśli wydaje nam się inaczej. Natomiast jeśli chodzi o narzędzia, to po prostu nie powinniśmy się byli zgodzić na wprowadzenie umowy handlowej, która mimo poważnej nadprodukcji mięsa w Europie umożliwia sprowadzanie przez ocean mięsa z Ameryki Południowej, a nie po fakcie szantażować Brazylię, narażając się na zarzuty merkantylnego podejścia, że unosimy się oburzeniem wyłącznie po to, by sprzedawać własną produkcję. To jest koło, z którego UE musi wyjść… Podzielę się z Państwem cytatem, który idealnie przedstawia wyzwania, jakie stoją przed ludzkością: „Kiedyś sądziłem, że główne problemy ze środowiskiem naturalnym to utrata bioróżnorodności, załamanie się ekosystemów i zmiany klimatyczne. Uważałem, że wystarczy 30 lat dobrych badań naukowych, by poradzić sobie z tymi problemami. Ale byłem w błędzie. Główne problemy ze środowiskiem to chciwość, egoizm i apatia… Aby sobie z nimi poradzić, potrzebujemy zmiany kulturowej i duchowej. A na tym, my, naukowcy, się nie znamy”. To powiedział Gus Speth, amerykański prawnik i specjalista od ochrony środowiska. To, co musimy zrobić, to gruntownie zmienić sposób, w jaki żyjemy. Myślę o przyszłości swojej i mojej rodziny, wiem że moja starość nie będzie komfortowa. Obawiam się, że nie przetrwają instytucje społeczne, niedoborów wody, cierpienia związanego z falami gorąca i niedoborami żywności. To nasza przyszłość, o ile nie będziemy drastyczni w zmianie paradygmatu. Sztuką jest – i według mnie jedynym sensownym wyjściem – wracając do tego, co powiedziała Reneta Sokol Jurković, potraktować te nasze wyzwania jako możliwość wprowadzenia Zmiany, która na przykład  skończy z nierównością społeczną. Nie poradzimy sobie z utratą różnorodności biologicznej i kryzysem klimatycznym utrzymując obecny system, nastawiony na konsumpcję i generowanie potrzeb, przy systemoym niezaspakajaniu tych podstawowych, jak szacunek, równościowe podejście czy godność. Aby obronić klimat, planetę i cywilizację – nas i nasze dzieci – musimy zmienić wszystko i musimy zmienić to w taki sposób, żeby były to posunięcia mądre, odpowiedzialne i pełne odpowiedzialności także za innych ludzi. Żeby nikt nie musiał płacić za „ekologiczne winy” kogoś innego. 

Przemysław Staciwa: Nadzieje to rzecz ważna, ale wydaje mi się, że w wielu kwestiach istotne jest jednak zmierzenie się z prawdą. Mam znajomego psychoanalityka, zafascynowanego zmianami klimatu, który kiedyś bardzo brutalnie zakończył dyskusję mówiąc, że z jego perspektywy, po latach badania ludzkiej psychiki – sytuacja jest beznadziejna i przesądzona, ponieważ ludzka natura jest taka, że człowiek zawsze dąży do rozwoju i ekspansji. 

Katarzyna Jagiełło: To nie jest beznadziejna sytuacja. Jeżeli tak chcielibyśmy zakończyć to spotkanie, to wolałabym, żebyśmy go nie rozpoczynali. To, co nam zostało to odwaga do działania, determinacja, nadzieja, odpowiedzialność i dużo troski o tych, którzy są aktywistami. Polecam książkę Rebeki Solnit Nadzieja w mroku, która powinna być lekturą obowiązkową, bo uświadamia że nadzieja jest zasobem odnawialnym i uczy mądrego aktywizmu. Nie możemy załamywać rąk i uciekać w bezwład.

Adam Wajrak: Ja zgodziłbym się ze zdaniem wspomnianego psychoanalityka. Zwierzęca natura ludzka jest dokładnie taka. Natomiast na miejscu polityków starałbym się pokazać ludziom bardzo jasne i konkretne cele. Kiedyś musieliśmy zacisnąć pasa, bo chcieliśmy wejść do NATO czy Unii Europejskiej. Byliśmy wówczas skłonni do poświęceń bo mieliśmy bardzo jasne cele, określone przez polityków. Kiedy te cele się rozmyły – rozpadło się wiele rzeczy. Uważam zatem, że jasnym celem, przynajmniej w polityce krajowej, powinna być konkretna data odejścia od węgla i politycy powinni z tego zostać rozliczeni. Kolejna rzecz to konkretny procent Polski pozostawiony bez ingerencji. Naukowcy mówią o tym, że jeśli chcemy przetrwać, to połowa planety musi być pozostawiona bez ingerencji. Na poziomie Polski to powinno być jakieś 20-30%. To powinno bardzo realnie wybrzmieć w polityce. Musimy oddać dzikiej przyrodzie przestrzeń, bo bez tego nie przetrwamy.  

Reneta Sokol Jurković: Zmiany klimatu to problem globalny. Unia Europejska jest jedną z bogatszych i najlepiej wykształconych części świata, jednak to rejony najbiedniejsze najbardziej odczują zmiany klimatu. Może więc my u siebie niczego nie zauważymy, podczas gdy w innej części świata znikną wyspy. Chciałabym wspomnieć o mikroskali – to wszystko, to nasze życie i codziennie możemy wywierać swój wpływ na klimat. To pierwszy krok. Każdy z nas może tego dokonać w swoim małym życiu. Mam trójkę dzieci. Jestem im to winna, by uczyć je oszczędzania wody, lasu, ziemi. Jestem im to winna. Próbuję więc patrzeć na to wszystko z optymizmem. Naprawdę. Z punktu widzenia naukowca, jest to bardzo trudne, ale chcę to zrobić dla moich dzieci.

Anita Sowińska: Uważam, że jest szansa i to duża, ale wiele zależy od polityków. Potrzeba nam polityków, którzy myślą w perspektywie kilkudziesięciu lat. W mojej ocenie tym, co sprawiło, że planeta jest w takim stanie, w jakim widzimy, jest rozwój ekonomiczny i dlatego tam musimy szukać tej pierwotnej, najważniejszej przyczyny i zmienić tę ekonomię. Po pierwsze energia, po drugie mniejsze zużycie zasobów. Politycy mają narzędzia prawne do tego, żeby na to wpłynąć. Kolejną rzeczą jest edukacja, bo tak naprawdę nie wiemy do końca, jakie będą efekty tych zmian. One oczywiście muszą być wdrażane już, ale edukacja pomoże nam też przygotować przyszłe pokolenia do kolejnych wyzwań XXI wieku. 

Agnieszka Pomaska: Padło pytanie o konkrety. Myślę, że jednym z takich konkretów jest energetyka obywatelska. Trzeba stworzyć narzędzia, bo pieniądze na to są. Zwrócę uwagę, że co najmniej 25% budżetu unijnego to będą pieniądze przeznaczone na zielone projekty. Zatem pieniądze na to de facto są, ale trzeba wiedzieć, jak je wydać. Przejście w stronę energetyki obywatelskiej mogłoby być takim pozytywem w bliskiej perspektywie, bo cały czas mówimy czego nie robić i czego zakazywać. Stworzenie takich ram prawnych, dzięki którym można by było tę energię nie tylko produkować dla siebie, ale także wpuszczać ją do sieci i mieć z tego jakiś zarobek  – w tym kierunku powinniśmy iść. 

Finał SingularityU Poland Global Impact Challenge już 7 października :)

 Znamy finałową dziesiątkę startupów, które mają szansę zmienić świat.

Rehabilitacja sterowana oddechem, długowieczność, innowacje w leczeniu autyzmu, automatyczne sortowanie śmieci, świadome wykorzystanie zasobów wody – projekty drugiej polskiej edycji Global Impact Challenge po raz kolejny nie zawiodły. Ze wszystkich zgłoszeń jakie napłynęły przez ostatnie dwa miesiące do Digital University, także z innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej, wspólnie z Singularity University zostały wybrane te, które mają największą szansę zmienić świat w ciągu dekady.

“Po raz kolejny jesteśmy pod wrażeniem poziomu pomysłów zgłoszonych do aktualnej edycji Global Impact Challenge, zwłaszcza że w tym roku przepisy regulaminowe były bardziej restrykcyjne. Polacy po raz kolejny udowadniają, że ich innowacyjny zmysł, a tym samym pozycja na polu międzynarodowych konkursów jest niezachwiana. Wysłane do Doliny Krzemowej projekty zostały docenione przez przedstawicieli Singularity University –  najważniejszego innowacyjnego think-tanka na świecie. Zadbamy o to, aby ich potencjał został optymalnie wykorzystany przez świat biznesu i nauki”. Jowita Michalska, założycielka Fundacji Digital University, organizatora konkursu.

W najbliższych dniach finałowa dziesiątka dopracowywała swoje pomysły i prezentacje w ramach warsztatu z dedykowanymi mentorami, natomiast Finał Global Impact Challenge odbędzie się 7 października w Google for Startups w Warszawie. Wydarzenie jest bezpłatne, obowiązują zapisy, liczba miejsc jest ograniczona. Uczestników konkursu ocenia jury: Jarosław Sroka – Członek Zarządu KI One, Sarah McCullough, Program Director, Global Startup Program at SU Ventures, Marcin Kurczab, Dyrektor ds. Innowacji w PZU, Maciej Noga – HRTech Investor, Co-Founder of Grupa Pracuj, SHRM Member,  Supreet Singh Manchanda – Managing Director of Raiven Capital. Na zwycięzcę czekają nieprawdopodobne nagrody: zaproszenie do programu inkubacyjnego w Dolinie Krzemowej, zaproszenie do trzeciej edycji InCredibles Sebastiana Kulczyka, ale przede wszystkim wejście do globalnej sieci kontaktów, które mogą przyspieszyć ich rozwój firmy w skali globalnej.

Pełna lista finalistów Global Impact Challenge: 

Unicorn VR World Jakuba Krefta http://unicornvr.world/

Projekt rozwijający bezpieczną i osobistą przestrzeń w wirtualnej rzeczywistości, pomagający dzieciom z zaburzeniami autyzmu rozwijać ich umiejętności społeczne. Połączenie okularów VR z sensorami EEG umożliwia teleportację do wirtualnej bezpiecznej rzeczywistości. W tle Big Data i Machine Learning, które pomagają zrozumieć, czym jest autyzm i jak go przezwyciężać. 

Neuroplay Anny Werońskiej www.neuroplay.pl

Medyczne urządzenie treningowe, wspierające umiejętności poznawcze osób starszych. Jest to długoterminowa forma ćwiczeń mózgu, usprawniająca pamięć czy koncentrację, która u pacjentów z łagodnymi zaburzeniami poznawczymi (MCI) lub demencją  może stanowić nawet formę rehabilitacji, poprawiającą umiejętności poznawcze lub opóźniającą negatywne objawy choroby. 

Parkey Pawła Postupalskiego http://parkey.io

Platforma B2B czyli “inteligentny parking dla inteligentnych firm” umożliwia bardziej efektywne wykorzystanie firmowych miejsc parkingowych. Autor chce codziennie przenosić ponad 40 tys. samochodów z ulic dużych polskich miast do niewykorzystanych firmowych miejsc parkingowych, z trwałym wpływem na regulację transportu i ekologię na obszarach miejskich. 

RemmedVR Macieja Szurka https://remmed.vision/

Misją Remmeda jest wyrównywanie szans rozwojowych dzieci z zaburzeniami widzenia. Rozwiązanie RemmedVR umożliwia lekarzom obiektywny pomiar postępów i zwiększenie efektywności terapii wzroku, a jednocześnie zapewnia terapeucie potężne narzędzia – wciągające gry w wirtualnej rzeczywistości zmieniające terapię młodych pacjentów w łatwą i przyjemną. 

GlukanMed  czyli plastry na czerniaka Zuzanny Przekop  https://www.linkedin.com/in/zuzanna-przekop-63a60268/

GlukanMed  – firma Zuzanny – opracowuje innowacyjną terapię wspomagającą leczenie czerniaka złośliwego, aby pomóc osobom z tą chorobą skrócić czas oczekiwania na wycięcie i zwiększyć skuteczność terapii plastrami z substancją czynną beta-glukanem 1,3–1,4 (z owsa ). Formuła plastra zapewnia długotrwałe narażenie substancji czynnej na podejrzane zmiany. Metoda nieinwazyjna, bezbolesna i łatwa w użyciu. 

Sipup Aivarsa Lipenitisa   https://www.f6s.com/sipup

Sieć stacji uzupełniania wody pitnej, rozmieszczonej w najbardziej rozwiniętych i najbardziej ruchliwych lokalizacjach na świecie, obniżająca produkcję odpadów z tworzyw sztucznych i ułatwiająca sposób dostarczania wody pitnej ludziom. 

TecraCoin Przemysława Kadry https://tecracoin.io/

Platforma inwestycyjna oparta na blockchainie, tokenizująca prawa własności intelektualnej i projekty z zakresu zaawansowanych technologii. TecraCoin jest jedną z niewielu kryptowalut opartych na PoW, za którymi istnieje realna działalność  – m.in. planowane wdrożenie fabryk grafenu i rozwój technologii grafenu oraz technologii medycznych w przyszłości. 

RespmedicalPiotra Kozłowskiego czyli gry sterowane oddechem  www.breatherone.com

Firma Piotra Kozłowskiego tworzy oparte na grach urządzenie do rehabilitacji oddechowej – Breather ONE – które ma pomóc chorującym na astmę i POChP – poprawić proces leczenia i jakość życia, a w przypadku dzieci z astmą, aby umożliwić całkowite wyleczenie. 

Postać z gry jest poruszana dzięki  ruchom oddechowym pacjenta, a zadania jakie wykonuje w grze sprawiają, że zaczyna oddychać we właściwy (zgodny z danym ćwiczeniem) sposób. Breather ONE ma wiele zastosowań – może być również używany jako urządzenie treningowe przez sportowców, śpiewaków oraz  w każdym innym zawodzie, w którym prawidłowe techniki oddychania są niezbędne i przekładają się na zwiększenie wydajności.  

eDropJakuba Świerka http://edrop.io
eDrop został stworzony, aby pomóc ludziom na całym świecie stać się racjonalnymi w użytkowaniu wody. Jest to pierwszy gadżet, który edukuje i motywuje do oszczędzania wody, a tym samym do oszczędzania pieniędzy i środowiska. 

WAAM  Artura Czachora, Magdaleny Bogackiej, Wojciecha Litwina i Andrzeja Korczyńskiego  http://www.waam-machines.com

Pierwszy polski innowacyjny sorter automatyczny do odpadów z aplikacją, która przenosi do świata wirtualnego i łączy gospodarkę odpadami ze światem rozrywki. Urządzenie WAAM łączy w sobie funkcje sortera, urządzenia multimedialnego oraz konsoli do gier, w której wrzucane odpady stanowią walutę. Sortowanie połączone jest z grą, w której dzieci będą mogły hodować „potwora” za wrzucane do WAAM odpady. Stworzona aplikacja pozwala na zbieranie punktów, a następnie przekazywanie ich na cele charytatywne lub zakup np. ebooka lub nawet biletów do komunikacji miejskiej, w zależności od pozyskanych klientów i ich możliwości.

Strategicznym partnerem konkursu jest Sebastian Kulczyk, międzynarodowy inwestor, absolwent Singularity University, prezes Kulczyk Investments i twórca Manta Ray Ventures, globalnego funduszu venture capital, inwestującego w innowacyjne firmy z sektora nowych technologii.  

Link do rejestracji na wydarzenie: https://digitaluniversity.pl/global-impact-challenge-conference/

SingularityU Poland GLOBAL IMPACT CHALLENGE 

7 października 2019 

Miejsce: Google for Startups, Plac Konesera 10, Warszawa 

Strona konkursu: www.su.org/gic/poland-2019/

www.digitaluniversity.pl

Digital University – organizacja, której nadrzędnym celem jest edukacja w zakresie innowacji i nowych technologii. Rozwija zdolności innowacyjne w organizacjach i wspiera rozwój umiejętności i kompetencji cyfrowych zgodnie z najnowszymi światowymi trendami technologicznymi. 

Singularity University – inkubator biznesowy, który poprzez edukację i innowacyjne platformy przygotowuje najzdolniejszych światowych liderów do sprostania globalnym wyzwaniom dzisiejszego świata i pozwala zbudować lepszą przyszłość dla wszystkich. 

Sebastian Kulczyk – lider młodego pokolenia polskich przedsiębiorców. Międzynarodowy inwestor. Jego pasją są projekty społecznie zaangażowane z obszaru szeroko pojętych nowych technologii, w szczególności z zakresu zdrowia, edukacji i infrastruktury przyszłości. Od 2013 roku zarządza międzynarodową firmą rodzinną, która łączy najwyższe standardy zarządzania biznesowego ze skuteczną działalnością dobroczynną w wymiarze globalnym. 

InCredibles– wszechstronny, szyty na miarę program akceleracyjno-mentoringowy zainicjowany przez Sebastiana Kulczyka w 2017 roku, wspierający młode polskie firmy z obszaru nowych technologii. 

 

 

Wolność nie może iść w parze z dziadowskim państwem – z Pauliną Matysiak i Marceliną Zawiszą rozmawia Sławomir Drelich :)

Sławomir Drelich: W ostatnich tygodniach cała Polska oglądała miniserial „Czarnobyl”. Czy to jest rzeczywiście film o przeszłości, o tym, co ponad trzydzieści lat temu wydarzyło się gdzieś w Europie? A może jest to raczej film o przyszłości?

Marcelina Zawisza: Ten serial opowiada o wielu rzeczach, ale dla mnie to przede wszystkim film o konsekwencjach tzw. taniego państwa; o tym, w jaki sposób brak procedur czy też lekceważące do nich podejście wpływa na działanie najważniejszych instytucji tego państwa, jak oszczędzanie na materiałach może prowadzić do tragedii. W „Czarnobylu” widzimy dwie rzeczy. Pierwsza to oczywiście wyparcie. Strach przed zgłoszeniem awarii i podjęciem interwencji. Strach przed opresyjnym państwem i jego aparatem. Wszyscy przez lata kłamią po to, żeby nie pokazywać słabości państwa. Drugi obraz to właśnie to tanie państwo. Główną przyczyną awarii finalnie okazało się zastosowanie najtańszych rozwiązań technologicznych. Pręty borowe mają końcówki z grafitu, który zwiększa reaktywności, bo tak było taniej. Ta mieszanka doprowadziła do strasznej tragedii. W tym sensie serial jest dla mnie opowieścią zarówno o przeszłości, jak i o przyszłości. 

Ale mówiąc o tanim państwie masz na myśli państwo liberalne czy też jakąś wersję tego modelowego państwa minimalnego? Mi się wydawało, że ten serial opowiada raczej o państwie totalitarnym, a nie o państwie liberalnym. 

MZ: Wydaje mi się, że można na niego patrzeć również z dzisiejszej perspektywy – i w tym sensie mówi o jednym i drugim. Dlatego powiedziałam o strachu i obawie przed zgłoszeniem awarii. Wyparcie jej przez kolejne osoby jest efektem obawy, że będzie się obarczonym odpowiedzialnością za jej wywołanie. Nie bez przyczyny pojawia się tam dość wymowne przemówienie jednego z dygnitarzy, który przekonuje, że wszyscy powinni mieć do państwa zaufanie, gdyż państwo sobie ze wszystkim poradzi. Państwo, to znaczy partia. Takie podejście jest absurdalne, ale dzisiaj też się z nim spotykamy. Gdy wielkie korporacje doprowadzają do wycieków ropy, czy innych katastrof ekologicznych, to przecież też próbują to ukrywać, mówić, że mają wszystko pod kontrolą. Wielkie korporacje tytoniowe fałszowały wyniki badań mówiące o szkodliwości palenia. Przykłady można mnożyć. I dlatego potrzebujemy z jednej strony silnych instytucji państwowych, które są dobrze zarządzane i potrafią sobie radzić w różnych sytuacjach, ale z drugiej kontroli społecznej nad tymi procesami. A demokracja i dobre, sprawne państwo kosztują. Weźmy przykład budowy polskich dróg. Przypomnijmy sobie zasady rozstrzygania przetargów. Co było najważniejsze? Jak najniższa cena oczywiście. Znaleźć więc można szereg przykładów wycofywania się wykonawców, niedokończonych dróg. Bo jak coś kosztuje 700 mln, a państwo za realizację tego oferuje 560 mln to oczywiście, że znajdzie się ktoś kto to zrobi. Ale jaki będzie skutek? Brak umów o pracę dla pracowników, najtańsze materiały, które się szybko zużyją. Dwa lata po zbudowaniu drogi są w niej dziury? Ciekawe dlaczego! A przecież mówimy o miejscu budowy, które powinno zatrudniać ludzi na umowę o pracę, ponieważ gdyby miało dojść do wypadku, to ci ludzie zostają bez niczego. Przez ostatnich kilkanaście lat mieliśmy niestety do czynienia z takim, wręcz wypowiedzianym wprost, założeniem zamówień publicznych, że budować można z najtańszych materiałów, przy użyciu niemalże niewolniczej pracy. 

Ale finalnie okazało się, że polskie autostrady wcale nie są takie tanie. Cena budowy kilometra polskiej autostrady mieści się mniej więcej w okolicach średniej europejskiej, jednakże choć jest niższa od autostrad budowanych przez Austriaków czy Węgrów, ale jednak wyższa od kilometra autostrady budowanej w Czechach czy nawet Niemczech. 

MZ: Ale jak zapytamy ludzi, którzy przy ich budowie pracowali, to okazuje się, że ani nie budowali ich z wysokiej jakości materiałów, ani w oparciu o dobre umowy o pracę. Tak naprawdę więc stworzyliśmy w Polsce potworka. Dotyczy to zresztą nie tylko budowy dróg.

Czyli mam rozumieć, że państwo powinno być drogie i że wy jako Lewica Razem zachęcacie właśnie do popierania drogiego państwa?

Paulina Matysiak: Zaraz powiem o tym – jak sam określiłeś – drogim państwie. Najpierw jednak pozwól, że odniosę się do serialu „Czarnobyl”. Zgadzam się oczywiście z diagnozą Marceliny na temat przyczyn tej katastrofy i tego, że ludzie, których poznajemy w serialu, nie chcieli mówić o tym, co tak naprawdę się stało. Wiemy oczywiście, że ludzie ci obawiali się reakcji władz i tego, że zostaną ukarani czy też, że zostaną obciążeni winą za zdarzenie. Widzimy jednak przede wszystkim, że pokazana w serialu wierchuszka polityczna zupełnie nie chciała się zmierzyć z problemem. Nie zamierzali słuchać, że pojawił się jakiś problem, ale chcieli słyszeć, że jest dobrze, pomijając i bagatelizując realne zagrożenia, z którymi mieli do czynienia. Mamy też postać naukowca, fizyka jądrowego, który we współpracy z aparatczykiem partyjnym ostatecznie zatrzymuje katastrofę i ratuje sytuację…

Symboliczny dowód na to, że nauka wygrywa z polityką?

PM: Tak, zdecydowanie. Takie jest również przesłanie tego serialu: żeby liderzy polityczni słuchali ekspertów, praktyków, osób, które mają realny kontakt z problemami i zagrożeniami, a także dysponują pomysłami na ich rozwiązanie. Całkowicie zdyskredytowano politycznych przywódców, którzy ignorując naukowe świadectwa, przekonywali, że aparat państwa da sobie radę ze wszystkim. Najbardziej paradoksalne jest to, że w realiach demokratycznych wielu ludzi mogło uwierzyć takim politycznym liderom, a przecież mogło to się skończyć katastrofą na gigantyczną skalę, śmiercią nie tylko tysięcy, ale wręcz milionów ludzi. Ja zatem poszłabym w tym właśnie kierunku, jeśli chodzi o interpretacją przesłania tego serialu: niekoniecznie triumf nauki, ale wskazanie, że głos świata nauki powinien być słyszalny i słuchany przez polityków. 

W serialu też pokazano, że nie zawsze pierwszy pomysł na rozwiązanie istotnego problemu okazuje się tym pomysłem najskuteczniejszym, a zatem okazuje się, że warto słuchać wielu doradców czy ekspertów. To niewątpliwie bardzo dobry sposób na radzenie sobie z kłopotami, wobec których stajemy współcześnie. Mamy tu krytykę aparatu władzy, który zupełnie wyalienował się od problemów obywateli, a jego celem stało się samo dążenie do utrzymania władzy. Jak się okazuje, politycy nie zawsze wiedzą, co i jak robić, szczególnie w sytuacji, kiedy wymaga się szybkiego podejmowania decyzji i reagowania kryzysowego. 

Według Was zatem lepszym rozwiązaniem na te wszystkie bolączki byłoby drogie państwo?

PM: Czasami może i okazałoby się drogie, ale przecież wysoka jakość kosztuje. Nie można oszczędzać na ludziach, którzy korzystają z tego wszystkiego, za co państwo płaci i nam przekazuje.

MZ: Przecież ochrona zdrowia kosztuje, mieszkania kosztują, autostrady kosztują, oświetlenie kosztuje. Kosztuje też zapewnienie bezpieczeństwa obywatelom, czyli policja, straż pożarna, pogotowie ratunkowe. Wszystko to kosztuje. 

Nie przesadzajmy, przecież minister Anna Zalewska pokazała, że można przeprowadzić reformę bezkosztowo.

MZ: Tak, tak, na pewno. Wszyscy każdego dnia widzimy, jak bezkosztowo została ona wprowadzona. Prezydenci największych miast wysłali rachunki do ministerstwa edukacji, a dzieci z podwójnego rocznika – nawet te z bardzo dobrymi wynikami egzaminów po gimnazjum czy szkole podstawowej – mają problem z dostaniem się do szkół. Koszty zostały zepchnięte na innych.

PM: Wczoraj jechałam pociągiem i przypadkowo byłam świadkiem rozmowy pasażerów, z których jeden – warszawiak – opowiedział historię swojej córki, która ukończyła w tym roku gimnazjum. Opowiadał o całej procedurze składania dokumentów i rejestrowania się młodzieży w systemie rekrutacyjnym. Tym jednak, co najbardziej utkwiło mi w pamięci, było niekoniecznie to, że panuje chaos i że te wszystkie dzieci przeżywały ogromny stres, tylko to, co – jak opowiadał – stało się z jego córką. Powiedział on swojemu koledze, że jego dziecko w ciągu roku postarzało się o dwa lata, że na bieżąco obserwował wszystkie stresy swojego dziecka przez cały ostatni rok. Cały ten chaos, dezinformacja i niewiedza na temat tego, co będzie dalej i jak to będzie w czerwcu i lipcu w praktyce wyglądało, sprawiło, że dzieci i ich rodzice znaleźli się w niesamowicie trudnej i stresogennej sytuacji. Wśród moich znajomych również są rodzice, których dzieci należą do tego tzw. podwójnego rocznika, i oni wszyscy zwyczajnie są wkurzeni. Mają przekonanie, że zostali zostawieni samym sobie, że dla ich dzieci nie ma miejsc w szkołach.

Ten problem ma jednak dwie strony. Kiedy ostatnio rozmawiałam z nauczycielami z mniejszych miejscowości niedaleko Torunia czy Aleksandrowa Kujawskiego, to oni mi uświadomili, że cała ta reforma uderza w takie małe i prowincjonalne szkoły średnie. Okazuje się, że paradoksalnie, mimo że mamy teraz ten podwójny rocznik, to jednak może zdarzyć się tak, że w tych szkołach może nie dojść do uruchomienia ani jednej klasy pierwszej, bo nie będzie wystarczającej liczby chętnych. Niekoniecznie więc będzie tak, że do każdej szkoły średniej absolwenci gimnazjów i podstawówek muszą walić drzwiami i oknami, bo największym zainteresowaniem cieszyły się licea w dużych miastach. Pamiętać trzeba, że przecież klasy pierwsze po gimnazjum i pierwsze po szkole podstawowej pracować będą według odrębnych podstaw programowych, nie będzie zatem możliwości łączenia tych klas nawet na niektórych zajęciach, a w przypadku niewystarczającej liczby uczniów oddział klasowy może po prostu nie zostać uruchomiony. 

Problem ten ma zatem dwa końce. Dotyczy on nie tylko uczniów, ale również nauczycieli, dyrektorów szkół, jednostek samorządu terytorialnego i całej społeczności lokalnej, która wokół tych szkół średnich – szczególnie w małych miejscowościach czy na wsiach – funkcjonuje. 

MZ: Przede wszystkim każda reforma – wbrew temu, co mówiła była pani minister Zalewska – kosztuje. 

Ale skoro cały czas krążymy w oparach nieskutecznego i źle zorganizowanego państwa, które nie jest w stanie zabezpieczyć realizacji określonych potrzeb społecznych, to czy w takim razie serial „Czarnobyl” może być dla polskiego widza swego rodzaju przestrogą czy też przynajmniej znakiem ostrzegawczym? Mam na myśli zagrożenia ekologiczne.  

MZ: Niekoniecznie. Myślę, że kluczowa sprawa, o której w tym serialu się mówi, to kwestia bezpieczeństwa. Sądzę, że to, co łączy ten film z problemami klimatycznymi czy energetycznymi, to to, że dość przypadkowo pojawił się wtedy, kiedy toczyła się dyskusja na temat budowy elektrowni atomowej w Polsce. W Polsce jest dość wysokie poparcie dla budowy elektrowni atomowej i nie wydaje mi się, aby pojawienie się tego serialu miało coś w tym zakresie zmienić albo przeformułować dyskurs dotyczący tej sprawy. Mam nadzieję, że ludzie odczytają ten film jako przestrogę przed dziadowskim państwem, w którym wszystko chce się zbudować po taniości. To jest tak, jakbyśmy budowali dom i w pewnym momencie stwierdzili, że jak już udało się nam zbudować jakąś szkieletową konstrukcję, to ten dom już stabilnie stoi. Ale przecież on jeszcze nie chroni nas przed deszczem, nie chroni nas przed słońcem, nie chroni nas przed wiatrem, czyli właściwie nie jest to dom, jest to co najwyżej dopiero szkielet tego co powinno być domem.

Namiocik?

MZ: Nawet nie. Pewnie możliwe byłoby nałożenie na niego jakiejś płachty, ale to nie rozwiązuje problemu. Na samym końcu serialu ta kwestia bardzo mocno wybrzmiała. Wyłożono to czarno na białym: jeśli będziemy mieć dziadowskie państwo, to będziemy mieć tego typu sytuacje. Reaktor w Czarnobylu nie miał obudowy bezpieczeństwa, nie używano w nich odpowiednio wzbogaconego paliwa i zainstalowano najtańsze pręty, mające grafitowe końcówki. Zrobiono to nie dlatego, że ktoś miał taką fantazję tylko z oszczędności.

Mam też nadzieje, że takie wnioski pozwolą na zwiększenie się sympatii ludzi do państwa, które moglibyśmy określić mianem dobrego państwa, nie państwa taniego. Państwa, które jest dobrze zarządzane, które ma środki finansowe na ochronę zdrowia i karetki pogotowia, na edukację, na mieszkalnictwo, na policję i straż pożarną, na wszystko to, co jest potrzebne, abyśmy mogli bezpiecznie żyć.

Ja mam jednak wrażenie, że ten serial może zniechęcić ludzi do energetyki jądrowej. To dobrze czy niedobrze?

MZ: Niedobrze. Jednak w tej sprawie potrzebujemy konkretnych działań. Cała nasza debata publiczna dotycząca elektrowni węglowych i atomowych, ekologii i zmian klimatycznych jest na naprawdę niskim poziomie, zaś działania polityczne aktualnego rządu są po prostu żenujące. Jeżeli Polska nie podejmie działań, to za jakieś dwadzieścia czy trzydzieści lat kolejne pokolenie będzie żyło w bardzo trudnych warunkach. Polska zgodnie z przewidywaniami będzie pustynniała, będziemy mieli bardzo ograniczony dostęp do wody, w związku z czym żywność będzie potwornie droga. Nasze dzieci i nasze wnuki będą miały realny problem z wyżywieniem. Wyżywić się będą mogli najbogatsi. I nie będzie tak, że będziemy mogli posadzić sobie coś w ogródku pod domem i się tym wyżywić, bo zwyczajnie nie będziemy mieli wody, żeby to podlać. Zatem wszystkie te wyobrażenia, że jakoś damy sobie radę, nie mają się nijak do tego z czym będziemy musieli się mierzyć.

Okazuje się przecież, że Polska w ogóle nie buduje zbiorników retencyjnych. 

MZ: Polska nie robi praktycznie nic, aby zwiększyć swoje zasoby wody. 

PM: Obecnie uruchamiane są jakieś programy finansowania budowy zbiorników retencyjnych, jednakże niestety przeprowadzane są one o kilkanaście lat za późno. Przecież postępujące zmiany klimatyczne nie są żadną nowością, a katastrofa klimatyczna jest zagrożeniem realnym i niestety coraz bardziej do nas się zbliżającym. Nasz poziom wód gruntowych nie odstaje od poziomu Egiptu, co powinno nas przerażać. Widać więc, że mamy w Polsce bardzo mało wody. Sporą jej część zużywa rolnictwo, bo to jest prawie siedemdziesiąt procent naszych zasobów. Już w tym roku mieliśmy przecież taką sytuację, że w Skierniewicach zabrakło wody, a nie jest to sytuacja odosobniona. Mieszkańcy Skierniewic raczej będą musieli powoli przyzwyczajać się, że będzie to zdarzać się częściej i że nie zawsze jak odkręcę kurek kranu, to woda z niego poleci. 

MZ: W niektórych miejscach można przez Wisłę piechotą ze względu na bardzo niski stan wody, a przecież nie mieliśmy w Polsce ostatnio długotrwałych upałów. 

PM: Generalnie poziom wód w europejskich rzekach regularnie spada. Myślę, że każdy mieszkaniec Torunia dostrzega to przyglądając się stanowi Wisły, szczególnie zaś w okresie letnim. W tym roku w Kutnie, moim rodzinnym mieście, po raz kolejny wyschła Ochnia. Po prostu – wyschła rzeka, można sobie chodzić po jej dnie. Kilka lat temu część miejskich działaczy kutnowskich przy tej okazji wysprzątała koryto tej rzeki z różnego rodzaju śmieci. Natomiast faktem jest to, że nikt nawet spośród najstarszych mieszkańców Kutna nie pamiętał z przeszłości takiej sytuacji. Wydaje mi się, że największym problemem Polski jest to, że choć te zmiany klimatyczne już dawno dzieją się na naszych oczach, to my nadal albo nie podejmujemy żadnych działań, albo są one ograniczone i bardzo spóźnione. Brakuje nam przede wszystkim jakiejś sensownej polityki, strategii na przyszłość i – to się na pewno będzie źle kojarzyło – planowania. Musi się ona opierać na przeświadczeniu, że mamy świadomość, co może nas spotkać w przyszłości. A przecież wiemy już dziś, że za kilkadziesiąt lat będziemy mieli problem z węglem, którego zasoby przecież się kończą, a tym samym będziemy mieli problem z zapewnieniem bezpieczeństwa energetycznego. Decyzje i prace nad uruchomieniem elektrowni atomowej w Polsce tak naprawdę powinny zapadać już teraz, nie za piętnaście lat, bo wtedy może już być za późno. 

MZ: Tak. Trzeba zdać sobie sprawę z tego, że nie będziemy mogli dłużej funkcjonować w takich realiach polityki energetycznej, z jaką mamy do czynienia obecnie. Energetyka oparta na węglu nie pozwoli nam spokojnie funkcjonować przez najbliższe czterdzieści lat. Nie tylko ze względu na klimat, ale także kończące się i coraz głębiej położone pokłady węgla. Ich wydobywanie jest bardzo kosztowne i niebezpieczne. A przecież chcemy uratować naszą planetę dla naszych dzieci i wnuków. 

Ale przecież jeśli chodzi o politykę węglową w Polsce, to rząd przecież przede wszystkim stara się obronić miejsca pracy w tym sektorze. Czy tak nie jest?

MZ: To nie kopalnie kopcą. Ich zamknięcie nie rozwiąże żadnego problemu. Potrzebujemy transformacji naszej energetyki z elektrowni węglowej na OZE i atom.

Nie możemy pozwolić na to żeby jak w latach dziewięćdziesiątych kilkaset tysięcy osób straciło dobre zatrudnienie. Naszym priorytetem powinno być odejście od elektrowni węglowych i inwestowanie w odnawialne źródła energii. To, czego aktualnie potrzebujemy, to radykalne zmiany w zakresie polityki energetycznej. Teraz jesteśmy zależni od Rosji, a każdego roku wzrasta skala importu węgla z tego kraju. Węgiel rosyjski jest bardzo złej jakości, jest on bardzo zanieczyszczony, a my spalając go wprowadzamy do atmosfery bardzo dużo substancji niebezpiecznych. 

Przede wszystkim musimy zbudować w Polsce dwie elektrownie atomowe, które pozwolą nam uzyskać bezpieczeństwo energetyczne. Po drugie – potrzebujemy bardzo dużych inwestycji w energetykę odnawialną, prosumencką: potrzebujemy wiatraków, fotowoltaiki itp. Musimy więc oprzeć naszą energetykę na elektrowniach atomowych, ale jednocześnie musi obudować całe państwo siecią wsparcie generowanego przez energię odnawialną i jak najwięcej tej energii produkować. 

Bo przecież w oparciu o OZE nie jesteśmy w stanie stworzyć stabilnego i bezpiecznego systemu krajowej polityki energetycznej.

MZ: Oczywiście, nie ma na to szans. W naszej części świata jesteśmy w stanie pokryć z OZE całego naszego zapotrzebowania na energię. Odnawialne źródła mogą być skutecznym rozwiązaniem dla indywidualnych osób,  ale nie rozwiązują w pełni problemu zapotrzebowania energetycznego przemysłu. Energetyka jądrowa byłaby więc swego rodzaju stabilizatorem dla gospodarki. Z gazem uzależnimy się od Rosji albo od Stanów Zjednoczonych. To nie jest dobre rozwiązanie, bo przecież w przypadku wydobycia gazu łupkowego do atmosfery również uwalnia się ogromna ilość zanieczyszczeń. Rzeczywiście, spalanie gazu nie jest dla nas tak szkodliwe dla naszej atmosfery jak spalanie węgla, ale już sam proces wydobywania i transportu gazu jest bardzo szkodliwy. 

Ale nie możemy zapominać o tym, że Polska wydała ogromne pieniądze na budowę gazoportu w Świnoujściu, uruchomionego w 2015 r., który pozwala na przyjmowanie gazu skroplonego właściwie ze wszystkich kierunków świata. Ten terminal LNG ma być przecież systematycznie rozbudowywany, a w tym roku rozpisano przetarg na budowę drugiego nabrzeża. Czy to nie jest jakiś pomysł?

MZ: Wracam do tego, co wcześniej powiedziała Paulina: planowanie jest potrzebne, planowanie jest konieczne! Jeżeli my nie będziemy sensownie i rozsądnie planować bezpieczeństwa energetycznego naszego kraju i zarazem tego, jak ratować naszą planetę, to czeka nas – mówiąc oczywiście metaforycznie – wielki wybuch. Ten „wybuch” to susza, bardzo droga żywność i konflikty, wynikające z tego, że nie każdy będzie miał dostęp do jedzenia czy wody pitnej. Niestety to się jawi jak wizja zbliżona do Mad-Maxa niż do tego, jak chcielibyśmy sobie wyobrażać przyszłość naszych dzieci. 

Myślę, że już to, co się dzieje we wschodniej Wielkopolsce, w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od Kopalni Węgla Brunatnego „Konin”, wokół której od kilku lat można zaobserwować systematyczne obniżanie się poziomu wody w jeziorach, co widać chociażby w miejscowości turystycznej Przyjezierze niedaleko Strzelna na pograniczu Kujaw i Wielkopolski. Są nawet przykłady jezior, które zwyczajnie zniknęły, jak np. Jezioro Skrzynka niedaleko Ostrowa w woj. kujawsko-pomorskim. Wystarczy przyjechać do Wilczyna czy Wójcina, żeby to zobaczyć. Naukowcy z toruńskiego UMK dostrzegli współzależność między wielkością wydobycia węgla brunatnego a opadaniem poziomu jezior. To już teraz nosi znamiona katastrofy ekologicznej, a tymczasem wasza odpowiedź na ten problem właściwie nie różni się zbytnio od odpowiedzi partii rządzącej, czyli budowa elektrowni jądrowej i uniezależnienie się do Rosji.

MZ: Stawiamy na odnawialne źródła energii w połączeniu z energią atomową. Nie ma rozwiązań idealnych. To daje nam największą niezależność energetyczną.

PM: Razem nie zamierza krytykować PiS-u, tylko dlatego, że jest PiS-em. Mamy zamiar to robić w kontekście energetyki jądrowej, jak też w każdej innej sprawie. Sądzę, że sam fakt, że partia rządząca mówi o konieczności uruchomienia programu energetyki atomowej, należy docenić i pochwalić. Co prawda główny pomysł dotyczy chyba przekształcenia w elektrownię jądrową elektrowni w Bełchatowie po tym, jak skończą się tamtejsze złoża. Pamiętać warto, że w powiecie bełchatowskim jest za mało wody do chłodzenia reaktorów. Przypomnę, że skala zanieczyszczeń generowanych przez elektrownię w Bełchatowie jest olbrzymia. Natomiast obawiam się, że w tym dyskursie PiS-u wokół energetyki jądrowej brakuje jakichś konkretów, czyli: co robimy teraz?, jak to robimy?, gdzie ma być ta elektrownia?, gdzie miałaby powstać druga elektrownia? Brak informacji dotyczących ewentualnej drugiej – po wspomnianym Bełchatowie – elektrowni i kiedy miałaby zacząć się ich budowa. 

Ale chyba co do potrzeby stworzenia systemu opartego na atomie jest chyba zgoda między waszą partią a środowiskiem PiS-u?

MZ: Tak, co do potrzeb rzeczywiście się zgadzamy.

Zastanawiam się, w czym jeszcze Lewica Razem zgadza się z PiS-em, skoro zgadzacie się co do zasadności programu „Rodzina 500+”, zgadzacie się w sprawie energetyki atomowej…

MZ: Nie do końca tak jest, bo przecież my domagamy się również wspierania energetyki odnawialnej, a tymczasem rząd PiS robi wszystko, żeby ją zniszczyć. 

Ale dobrze mi się wydaje, że w sprawie „500+” się zgadzacie?

MZ: Tak.

Znalazłem was obie – Marcelinę Zawiszę i Paulinę Matysiak – parę tygodni temu w jednym z konserwatywnych tygodników. Przeczytałem sobie zatem wywiad z dwiema paniami z Lewicy Razem opublikowany w tym konserwatywnym i jednoznacznie prorządowym tygodniku. Dodam tylko, że na okładce tego numeru widniała wielka twarz zapłakanego dziecka z ustami przewiązanymi tęczową flagą i wielki nagłówek: „Ciemna strona homo tęczy”. Nie wstyd wam?

MZ: Wydaje mi się, że nie jest sztuką przekonywać przekonanych. Właśnie teraz rozmawiamy i staramy się do pewnych spraw przekonać czytelników i czytelniczki „Liberté!”, z którymi w wielu sprawach pewnie też się nie zgadzamy tak, jak też nie zgadzamy się z PiS-em. Zasadne jest zatem rozmawiać i przekonywać tych, którzy mają odmienne od nas poglądy, bo przecież bez tego nie będzie debaty publicznej i prawdziwej demokracji w tym kraju.

PM: Ponadto trzeba powiedzieć, że każda poważna partia polityczna, która stawia sobie ambitne cele, musi wyjść do ludzi ze swoją agendą i opowiedzieć o swoim programie wszędzie tam, gdzie ma taką możliwość. Zatem chyba nikt nie powinien się dziwić, że udzieliłyśmy wywiadu jakiejś gazecie czy że przyjęłyśmy zaproszenie do jakiegoś programu publicystycznego, radiowego czy telewizyjnego. Nie mamy złudzeń co do różnic między nami a czytelnikami tego czy innego pisma – jak chociażby „Liberté!”, ale przecież trzeba o swoich postulatach rozmawiać. Jak widzimy na przykładzie zagadnień energetycznych czy ekologicznych, nie tylko lewica ma swoje pomysły. Pomysły te należy konfrontować, wybierać najlepsze, korygować te, które są już wdrażane. 

Wracając do tego, co już wspomniałeś w sprawie naszego poparcia dla programu „Rodzina 500+”. Tak, generalnie zgadzamy się z tym pomysłem, ale nie zapominajmy, że są też zagadnienia i postulaty, które łączą nas z innymi środowiskami. Weźmy chociażby kwestię równości małżeńskiej, jaka łączy nas z Wiosną Roberta Biedronia. Mamy również tę kwestię wpisaną do programu od początku istnienia naszej partii i cały czas postulat ten poruszamy. Wydaje mi się, że chyba jako jedyna partia polityczna mówimy o tym jasno i wyraźnie, nie oszukując naszych wyborców. Mamy też świadomość tego, że osoby ze środowisk LGBT+ nie zagłosują na nas tylko dlatego, że ten problem poruszamy. Ludzie przecież kierują się różnymi motywacjami podejmując swoje decyzje wyborcze. 

Grzegorz Schetyna całkiem niedawno, jeszcze przed rozpoczęciem kampanii wyborczej, powiedział, że w ogóle nie zamierza podejmować tematu związków partnerskich ani aborcji. A po jakimś czasie wspomniał, że jego partia jednak popiera związki partnerskie.

MZ: Jest to dla mnie najmniejsze zaskoczenie na świecie. Przypomnę tylko, że po Czarnym Proteście, który zgromadził kilkanaście tysięcy ludzi, Schetyna nazwał zwolenniczki wprowadzenia europejskich standardów przerywania ciąży radykałami. Później to samo powiedział kilkakrotnie Neumann. Mam nawet gdzieś na Facebooku zachowane cytaty z tych panów.

PM: Ale przecież całkiem niedawno, jeszcze przed powołaniem sztabu wyborczego Koalicji Obywatelskiej, Barbara Nowacka z Inicjatywy Polskiej, czyli jedna z aktualnych liderek Koalicji Obywatelskiej, sama powiedziała wprost, że ten główny postulat, który przez lata głosiła, teraz chowa do kieszeni.

MZ: I że to nie będzie tematem w trakcie kampanii.

PM: Tak właśnie wygląda ta wielka koalicja.

Nie wiem, dlaczego tak się tego czepiacie. Przecież to chyba po prostu taka pragmatyka polityczna, polegająca na tym, że na czas kampanii chowamy to, co jest kontrowersyjne. Znamy przecież strategię PiS-u i Jarosława Kaczyńskiego. Przed wyborami Macierewicz jest chowany do szafy, a po wyborach wyskakuje z niej jako np. minister obrony narodowej. Może ze związkami partnerskimi i Koalicją Obywatelską będzie podobnie: schowamy temat do szafy na kampanię i wybory, a po wyborach temat zostanie z tej szafy przez Schetynę wyjęty. 

PM: Problem Schetyny i Platformy Obywatelskiej polega jednakże na tym, że nawet kiedy rządzili i mieli możliwość wprowadzania swojego programu, wówczas robili to stosunkowo rzadko. Przypomnę tylko, że temat związków partnerskich był przez PO skutecznie chowany. Jak takiej partii teraz w tych sprawach można zaufać? 

MZ: Mówię wam, wkrótce zobaczymy konferencję Schetyny, który dostanie mnóstwo maili od ludzi związanych ze środowiskami LGBT i poinformuje nas, że porozmawiamy o tej sprawie po wyborach. 

Teraz trzeba się zastanowić, czy Lewica Razem wreszcie przebudziła się z letargu i wykazała się polityczną pragmatyką? Mogliście przyłączyć się do Koalicji Obywatelskiej i pragmatycznie pójść ze Schetyną, żeby odebrać władzę PiS-owi. Tymczasem zdecydowaliście się na lewicową koalicję z Wiosną i SLD. Czy to nie jest pragmatyzm analogiczny do tego, co zrobiła Barbara Nowicka?

Ale mi to jednak wygląda na pragmatyzm.

MZ: Nie, bo nie mamy problemu z mówieniem o naszych wartościach i ważnych dla nas postulatach. Otwierałam pierwszą konwencję i mówiłam o naszych postulatach: aborcja na żądanie kobiety do 12. tygodnia ciąży, likwidacja klauzuli sumienia, dostęp do darmowej antykoncepcji. Później padały inne rzeczy: edukacja seksualna w szkole, publiczny deweloper budujący mieszkania na wynajem, likwidacja śmieciówek, emerytura obywatelska, świeckie państwo. My nie chowamy naszych postulatów do kieszeni, bo są wybory. Wręcz przeciwnie.

Nie wiem, bo jako przedstawiciel liberalnego środowiska byłem wielokrotnie dość krytyczny względem Platformy Obywatelskiej, która przecież deklarowała przywiązanie do wartości liberalnych, ale właśnie często chowała je w szafie. Ta krytyczna postawa wynikała właśnie z porzucania przez tę partię swoich rzekomych wartości.

MZ: Nasza decyzja o wejściu do lewicowej koalicji, a nieprzystąpieniu do Koalicji Obywatelskiej czy wcześniej Koalicji Europejskiej, wynika z tego, że nie ma takiej siły, która zmusiłaby nas do pójścia do wyborów w wielkiej koalicji wszystkich ze wszystkimi. Nazwałabym taką koalicję „koalicją nijaką”. Nie wyobrażam sobie startowania w wyborach z tych samych list, co były minister edukacji narodowej i były lider Młodzieży Wszechpolskiej Roman Giertych, fantastyczny Roman, który zmienił zdanie, ponieważ obraził się na Kaczyńskiego. 

Jeśli Roman Giertych w takim tempie będzie zmierzał z prawej strony sceny politycznej do lewej, to za pięć lat będzie w Lewicy Razem.

MZ: Tak. Albo zostanie komunistą. Ale zostawmy już fantastycznego Romana. My naprawdę wierzymy w to, że polityka powinna być oparta na wartościach i dlatego naszym zdaniem – a uważałyśmy tak jeszcze zanim udało się sformułować wspólny blok lewicy – na lewo od PiS-u powinny funkcjonować dwa bloki polityczne: pierwszy – centrowo-liberalny czy konserwatywno-liberalny i drugi – lewicowy. Chcemy zachęcić ludzi do tego, żeby poszli do wyborów, a przykład Koalicji Europejskiej udowodnił, że taki wielobarwny i bezideowy sojusz mobilizuje za mało osób. Związek wszystkich ze wszystkimi od konserwatywnego PSL-u aż po lewicową Barbarę Nowacką zupełnie nie jest w stanie dogadać się co do fundamentalnych spraw politycznych: od świeckiego państwa, poprzez prawa kobiet i osób LGBT, aż po sprawę podatków. Oni sami nie wiedzą, czy są za czy przeciwko „500+”. Oni sami nie wiedzą, czy będą obniżać czy podwyższać podatki.

Naprawdę nie macie nic przeciwko temu, żeby pójść do wyborów wspólnie z Włodzimierzem Czarzastym i jego formacją, której uosobieniem są tacy ludzie, jak Leszek Miller czy Włodzimierz Cimoszewicz, czyli politycy, którzy swoją karierę zaczynali w PRL i często w PZPR, a kiedy rządzili Polską podejmowali niejednokrotnie decyzje, które niewiele miały wspólnego z lewicową wrażliwością?

PM: Z wymienionych postaci intensywniej współpracujemy jedynie z Włodzimierzem Czarzastym, bo pozostała dwójka jest już w Brukseli. Prawdą jest jednak, że gdybyśmy nie chcieli pójść z nimi do wyborów, to raczej byśmy nie prowadzili z nimi w ogóle rozmów i ostatecznie nie podjęlibyśmy takiej decyzji, jaka została przecież podjęta. Wierzymy, że nasza oferta może rzeczywiście przyciągnąć wyborców lewicowych, a na naszych listach znajdują się osoby, które mają lewicowe poglądy i wyborcy mogą być pewni, o co nasi posłowie będą walczyć w sejmie. Niekoniecznie byłoby to takie oczywiste w przypadku powołania wielkiej koalicji ludzi różnorakich poglądów. 

A elektorat lewicowy istnieje w ogóle w Polsce? Po ostatnich wyborach europejskich mam wrażenie, że ten elektorat gdzieś przepadł. Wynik Wiosny Biedronia jest przecież poniżej oczekiwań, SLD raczej niewiele wniosło do Koalicji Europejskiej. Może tego elektoratu już nie ma, a lewicowy elektorat socjalny został wzięty przez PiS?

MZ: Oczywiście, że istnieje elektorat lewicowy i widzimy wielkie szanse dla wspólnego lewicowego bloku. Kiedy w badaniach sondażowych pojawiają się środowiska lewicowe, to regularnie gromadzą wspólnie ok. 12-14 proc. poparcia społecznego. Obecnie mamy stabilne 11 proc. w sondażach. Ci wyborcy często nie chcą głosować na rozdrobnione partie, ale chętnie zagłosują na wspólny blok organizacji i środowisk lewicowych. wybory, z jaką mamy do czynienia w ostatnich latach. Nie zapominajmy, że zarówno PiS, jak i PO, grają na to, aby po swojej stronie sceny politycznej być jedynym rozgrywającym.

Widać to zresztą było przez cały okres prowadzenia przez Schetynę rzekomych negocjacji z mniejszymi partiami, kiedy to nieustannie przekładano terminy spotkań, chcąc tak naprawdę obniżyć wartość negocjacyjną każdego z tych środowisk. Doprowadzić do tego, że będzie już za późno, aby każde z nich wystartowało samodzielnie. Po co to robił? Aby przedstawicielom mniejszych środowisk jak najmniej dać, żeby uspokoić swoje zbuntowane i wkurzone środowisko. Oni zdają sobie sprawę, że Schetyna oddał za dużo w wyborach europejskich. 

Tak, polaryzacja rzeczywiście służy dużym siłom politycznym. Widać to nie tylko w Polsce, ale także w innych krajach europejskich.

MZ: Najgorsze jest to, że spolaryzowana w Polsce jest nie tylko scena polityczna, ale silnie spolaryzowane są również nasze media. Z jednej strony – „PiS-owska” telewizja publiczna, a z drugiej strony TVN, który jest bardzo przychylny „PO”. Gdzieś tam pomiędzy nimi jest Polsat. A niestety nie ma w Polsce lewicowych mediów.

Chyba aż tak źle to nie jest. Pewne treści lewicowe bądź publikacje lewicujących publicystów jednak znaleźć można czasami czy to w „Dzienniku. Gazecie Prawnej”, czy to „Gazecie Wyborczej” lub nawet w „Polityce”.

PM: Tak, trochę tego można czasami znaleźć.

Ale przecież to nie kto inny, jak właśnie Robert Biedroń, zapowiadał, że rozwali ten mur duopolu w Polsce, że nie wchodzi w grę żadna rozmowa z Platformą o wspólnym starcie, a tymczasem prowadził takie rozmowy przed powołaniem wspólnego bloku lewicy. 

PM: Tak naprawdę to wszystkie te rozmowy dotyczyły przede wszystkim miejsca na listach. Wiadomo, że im więcej koalicjantów, tym mniej miejsc na listach dla każdego z nich. Każdy zatem starał się ugrać jak najwięcej i każdy w pierwszej kolejności chciał zobaczyć, ile jest w stanie oddać ten największy koalicjant. Tylko tyle i aż tyle. 

Ale pobawmy się teraz trochę w polityczne wróżenie z fusów. Przyjmijmy taki optymistyczny wariant, że w powyborczej rzeczywistości Lewicy udało się zdobyć kilkadziesiąt mandatów, między 20 a 40, i że wy – Lewica Razem – macie również swoich posłów w sejmie. PiS wygra wybory i pewnie będzie miał samodzielną większość. Obok będzie Platforma, która – jak powiedziałyście – w ogóle nie ma poglądów i żadnych wartości. To teraz powiedzcie całkiem serio i szczerze, jak i z kim chcecie realizować te wartości, o których tak dużo mówicie i te lewicowe postulaty, od których nie chcecie odstąpić ani na krok? A każda ustawa wymaga większości. Z kim chcecie wasze ustawy głosować?

MZ: Ja myślę, że zarówno z jednymi, jak i drugimi.

No to konkretnie: co zrobicie z PiS-em a co zrobicie z Platformą?

MZ: Przygotujemy ustawę likwidującą w Polsce „śmieciówki”, bo to jest bardzo poważny problem dla młodych ludzi na rynku pracy.

I zrobicie to z Grzegorzem Schetyną?

MZ: Jednych i drugich będziemy przekonywać. To będzie ich wybór, czy głosować za prospołecznymi projektami ustaw. Ja nie będę robić z Grzesia socjalisty. PO zapowiedziała już obniżenie PIT-u i CIT-u, a na pytanie o Państwową Inspekcję Pracy mówią: „Mniej kontroli”. Polska jest jednym z najmniej kontrolujących przedsiębiorców krajem w całej Europie. U nas, żeby przedsiębiorca był skontrolowany, to musi istnieć kilkadziesiąt lat. Kontrole głównie przeprowadza się jak są nieprawidłowości i ktoś je zgłosi.

To mam jednak wrażenie, że „śmieciówek” z nimi nie zlikwidujecie. Kilka tygodni temu Grzegorz Schetyna powiedział, że podniesienie wieku emerytalnego było błędem Platformy Obywatelskiej, za co został skrytykowany przez swojego kolegę partyjnego Jacka Rostowskiego, byłego ministra finansów. 

PM: Niektórzy powiedzą wszystko, żeby wygrać wybory. Wracając zaś do ewentualnych porozumień w sejmie w sprawie konkretnych ustaw, to tak naprawdę nie ma najmniejszego znaczenia, z kim się w ich sprawie dogadamy. Chodzi o to, żeby przeprowadzać dobre i prospołeczne rozwiązania. Nie będzie mi przeszkadzać, jeśli za naszą dobrą ustawą zagłosują posłowie PiS-u, jeśli dzięki temu ludziom będzie się żyło lepiej. 

MZ: Będziemy tak samo przekonywać Grzegorza Schetynę, jak i Jarosława Kaczyńskiego, żeby głosowali za naszymi projektami ustaw. Jestem pewna natomiast, że np. za ustawą wprowadzającą europejskie standardy przerywania ciąży nie zagłosuje Prawo i Sprawiedliwość, ale już część posłów Platformy Obywatelskiej i Barbara Nowacka mogą. Zobaczymy jaki będzie skład Sejmu. Ale uważam, że rolą posłanki jest nie tylko wprowadzanie prawa, ale też budowanie poparcia społecznego dla danych postulatów. Ludzie zmieniają swoje poglądy, ale to jest ciężka praca i rola merytorycznej, rzeczowej debaty publicznej. Dlatego uważamy, że strategia chowania pewnych tematów i postulatów jest de facto dezerterowaniem z roli polityka. Bo jak chcesz coś zmienić, to przekonuj ludzi do tej zmiany. Jeśli zaś naprawdę nie masz żadnych poglądów, to odejdź z polityki. 

Nie macie wrażenia, że środowiska lewicowe – i mam na myśli te ideowe środowiska lewicowe, a nie tych, którzy tę swoją lewicowość jedynie oficjalnie deklarują – trochę za bardzo się okopały w tych swoich organizacjach i że z tego powodu brakuje dialogu między lewicą a liberałami? Może taki dialog pozwalałby sformułować jakąś wspólnotę wartości i interesów, o które wspólnie moglibyśmy walczyć?

PM: Tak, zgadzam się z tobą, że taki dialog jest konieczny. Ale dlatego my właśnie tak mocno w tej rozmowie podkreślamy, że rolą polityków i polityczek jest nie tylko procedowanie ustaw, ale także edukowanie społeczeństwa, opowiadanie o postulatach, które się chce wprowadzić, tłumaczenie ludziom motywów swoich działań. Zdajemy sobie sprawę, że wprowadzanie jakichś nowych tematów do debaty publicznej jest bardzo trudne, jeszcze trudniejsze jest przekonywanie do swoich pomysłów. Jednakże sama dyskusja i rozmowa ma swoją wartość, a społeczeństwo – jak już Marcelina wspominała – nie jest tworem niezmiennym, ludzie zwyczajnie zmieniają swoje poglądy. Taką zmianę można dostrzec chociażby w sprawie postulowanego przez nas skrócenia czasu pracy do 35 godz. w tygodniu.

To jednak chyba dość niszowy w Polsce temat?

PM: Może, ale okazuje się, że kolejne partie polityczne podejmują ten temat i wpisują do swoich postulatów programowych. Także ludzie pracujący w różnych branżach coraz częściej dostrzegają potrzebę takiej zmiany. Można więc powiedzieć, że powoli ten temat przebija się do świadomości społecznej i staje się realnym postulatem programowym. Ja też widzę rolę lewicy jako tej części sceny politycznej, która mówi czasem o rozwiązaniach radykalnych czy wręcz szalonych, ale dzięki temu tematy te zostają w ogóle wprowadzone do dyskusji. Mówimy np. o bezwarunkowym dochodzie podstawowym.

Tutaj się chyba z liberałami nie dogadacie.

PM: Pewnie rzeczywiście niektórzy złapią się za głowę, jak o tym usłyszą. Ale przed chwilą mówiliśmy o uzgadnianiu swoich wartości i o dialogu, zatem dlaczego i o tym nie możemy porozmawiać? 

MZ: Ten postulat sprowadza nas tak naprawdę do tematu wolności od przymusu ekonomicznego. 

No to spójrzmy na inną – dla niektórych kontrowersyjną – kwestię. Parę lat temu środowiska skupione wokół „Liberté!” uruchomiły akcję „Świecka szkoła”. Całkiem niedawno Leszek Jażdżewski przemawiając przed Donaldem Tuskiem dość mocno powiedział parę słów o relacjach państwo – Kościół. Jakoś nie rzuciła mi się w oczy aktywność środowisk lewicowych, które by oficjalnie poparły te liberalne postulaty.

MZ: Ale my jesteśmy za.

PM: My od początku istnienia naszej formacji wspieramy takie postulaty.

Nie słyszałem jednak po waszej stronie obrońców Jażdżewskiego, który dostawał – kolokwialnie mówiąc – manto medialne, a razem z nim całe nasze środowisko.

MZ: Manto dostawał chyba za te świnie, o których wspomniał. Gdyby o nich nie było w tym przemówieniu, to na pewno dostałby dużo większe wsparcie. Trochę się chyba retorycznie zagalopował. Jednak co do słuszności jego wniosków raczej nie ma nad czym polemizować. Potrzebujemy rozdziału państwa od Kościoła. Potrzebujemy tego, aby prokuratura wkroczyła do kurii – jednej czy drugiej – i wyjęła wszystkie dokumenty dotyczące pedofilii w Kościele. Potrzebujemy przede wszystkim stanowczego państwa, które nie będzie się bało Kościoła.

Brzmi to co najmniej jak manifest antyklerykalny.

PM: Nie chodzi o żaden antyklerykalizm! Po prostu w każdym normalnym państwie zadziałoby się tak, jak to dopiero co zostało powiedziane. To, co Sekielski pokazał w swoim filmie, obnaża niestety również fakt, że państwo w tym temacie niewiele robi systemowo i pozwala kościołowi chronić przestępców. Mamy już reportaże i filmy dokumentalne, mamy wiedzę, do której się dokopali kolejni dziennikarze śledczy. Niestety strasznie frustrujące jest zarówno dla ofiar, jak i dla zewnętrznych obserwatorów, to, jak niewiele dla tych ludzi zrobiło państwo. Demoralizujące jest to, że ksiądz wykorzystujący seksualnie dzieci zostaje przeniesiony do kolejnej parafii, w której robi dokładnie to samo! Później trafia do kolejnej parafii i do kolejnej. Pomijam fakt, jak bardzo jest to niesprawiedliwe, bo to chyba widzi każdy Polak, który o tych sprawach się dowiedział. Ta niesprawiedliwość i przyzwolenie na krzywdę to tylko jedna z przyczyn, dla których opowiadamy się za rozdziałem Kościoła od państwa. 

A co z renegocjacją konkordatu?

PM: Ale cała ta dyskusja zaczyna się najzwyczajniej od kwestii estetycznych, od tego, co można zaobserwować na poziomie funkcjonowania samorządów lokalnych, a mianowicie, jak układają się władze lokalne z duchownymi. 

MZ: Mój ulubiony przykład tego zjawiska to święcenie przez jakiegoś proboszcza włazów do kanalizacji. 

PM: To przykład z gminy Czarnożyły w powiecie wieluńskim.

Ale czy tutaj nie wchodzimy już w sferę wolności światopoglądowych i istoty społeczeństwa obywatelskiego? Przecież kościoły i związki wyznaniowe mają prawo do uczestniczenia w życiu publicznym.

PM: Ja nie odmawiam księdzu prawa do uczestnictwa w jakiejś uroczystości państwowej czy patriotycznej.

MZ: Ale już niekoniecznie każda uroczystość państwowa czy patriotyczna powinna się rozpoczynać mszą. Kościół oczywiście może zorganizować mszę w określonej intencji, w której będzie mógł wziąć udział każdy, kto tylko będzie tego chciał. 

A co z podatkiem kościelnym?

MZ: Opodatkowanie kościoła, opodatkowanie tacy, ujawnienie dochodów kościołów i związków wyznaniowych… Wyobraźmy sobie, że mamy do czynienia nie z kościołem, ale z jakąś fundacją. Nie wiemy, skąd czerpie ona swoje przychody, nie wiemy, na co wydaje swoje pieniądze, a przy okazji ma potężny wpływ na polityków i pośrednio na funkcjonowanie naszego państwa, także na nasze prawo. Szczerze powiedziawszy, to nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek zgodził się na funkcjonowanie takiej fundacji. 

Może jednak dla większości Polaków, którzy uważają się za katolików, nie ma w tym problemu? Może oni to akceptują? 

PM: rzecz w tym, że tutaj nie chodzi o sam wpływ, który przecież może wynikać z historii, tradycji i osiągnięć danej instytucji.

Dokładnie! Więc może od razu podziękujecie, że to Kościół katolicki razem z Wałęsą obalili komunizm?

PM: Chodzi po prostu o to, że finanse kościoła są niejasne i nieprzejrzyste. Powtarzam, nie jest dla mnie żadnym problemem udział duchownych w obchodach świąt państwowych, które przecież celebrowane są we wszystkich miastach w Polsce. Natomiast jest już dla mnie problemem to, że na takich obchodach po przemówieniu prezydenta czy burmistrza do głosu dopuszcza się księdza, który odmawia publicznie modlitwę. Przecież przed taką uroczystością może odbyć się w kościele msza, na którą pójdą sobie zainteresowani. Problemem jest jednak również wymieszanie się sfery politycznej ze sferą kościelną tam, gdzie mamy do czynienia z działalnością czysto państwową. 

MZ: Dodać trzeba do tego likwidację funduszu kościelnego i likwidacja finansowania z budżetu państwa lekcji religii. Jeśli kościół chce prowadzić religię, to niech za nią płaci. 

Ale przecież może to ludzie chcą religii w szkole?

MZ: Jeśli ludzie chcą, to się na te lekcje zrzucą. Proste. Oczywiście szkoła powinna dawać możliwość przeprowadzania stowarzyszeniom, fundacjom i kościołom lekcji w szkole, ale organizator czy też pomysłodawca powinien zawsze za takie zajęcia zapłacić. Dlaczego wszyscy podatnicy mają za to płacić? Skoro kościół chce wynająć szkołę na jakieś zajęcia, to niech zapłaci za korzystanie z sal lekcyjnych, niech zapłaci pensje katechetom, a wówczas nie ma żadnego problemu. 

PM: Te wszystkie pomysły, o których mówimy w ramach rozdzielenia państwa od kościoła, w żaden sposób nie naruszają wolności osobistych ani prawa tych instytucji do prowadzenia działalności publicznej. Ponadto uporządkowanie tych spraw będzie w interesie samego kościoła, podobnie jak wyprowadzenie religii do salek katechetycznych również może się okazać dla kościoła korzystne, bo będzie to szansa na budowanie wspólnoty wokół parafii. Nie zapominajmy jednak o tym, że aktualnie Kościół katolicki ma w relacjach z państwem pozycję uprzywilejowaną i to należy uporządkować. 

MZ: Inna kościoły i związki wyznaniowe nie mogą cieszyć się takimi przywilejami. 

Jeszcze jedna sprawa. Jesteście zwolenniczkami seksualizacji dzieci?

MZ: Zacznę od krótkiej historii. Można znaleźć w sieci taki filmik, który prezentuje edukację seksualną w przedszkolu. 

Przerażająca sprawa! Z tego co słyszałem, to uczą tam dzieci masturbacji!

MZ: Bzdura. Otóż edukacja seksualna w przedszkolu polega na tym, że jest taka karteczka przed wejściem do przedszkola, a na tej kartce są narysowane różne formy powitania się dziecka z dorosłym. Co ważne, to dziecko ma wybrać sposób, w jaki chce się witać z dorosłym: czy chce podać rękę, czy chce się przytulić, czy chce przybić piątkę, czy nie chce się w ogóle witać, bo nie ma takiej ochoty itp. I to uczy dzieci, że mają prawo stawiać granice, że mają prawo mówić „nie”. I biorąc pod uwagę to, że wszyscy chcemy chronić nasze dzieci przed pedofilami – to właśnie sposób na to, żeby od najmłodszych lat uczyć, że nikt nie ma prawa mnie dotykać, jeżeli sobie tego nie życzę. Nie mam więc wątpliwości, że taka edukacja seksualna powinna się rozpoczynać jak najwcześniej. Tego powinniśmy uczyć nasze dzieci. Trzeba też nauczyć dzieci tego, że jeśli dzieje się coś złego, to mogą powiedzieć o tym dorosłym, ci zaś powinni ich wysłuchać i nie oceniać. Oczywiście w późniejszych latach taką edukację seksualną obudowuje się kolejnymi zagadnieniami, np. wiedzą na temat własnego ciała, wiedzą o tym, jak się zabezpieczać przed niechcianą ciążą, przed chorobami wenerycznymi. Te poszczególne zagadnienia muszą być oczywiście dostosowane do poziomu rozwoju psychofizycznego dziecka. 

Wiemy o tym, że wiek inicjacji seksualnej nieustannie się obniża, a nastoletnia młodzież wchodzi w swoje pierwsze relacje, które mają charakter seksualny. Widzę zatem, że przedstawicielki Lewicy Razem są za tym, żeby seksualizować dzieci i żeby robić to od możliwie najwcześniejszych lat. Domyślam się więc, że jesteście również za wprowadzeniem dżenderyzmu do szkół. Mam rację?

PM: Tak.

MZ: Zdecydowanie.

Straszne to, co mówicie. Widmo dżenderyzmu krąży po Polsce…

MZ: Tak, jesteśmy dokładnie tym potworem LGBT. 

PM: Tak, LGBT to my.

Ale sądzicie, że naprawdę jest potrzeba instytucjonalizować obecność tych tematów w szkole?

MZ: Ale przecież ten temat już tam jest. Przecież w szkołach są dzieciaki, które są ciekawskie, rozmawiają ze sobą o wielu sprawach.

Owszem, ale może lepiej zostawić ten temat rodzicom i domowi rodzinnemu. Prawica mówi, że tymi sprawami powinna zajmować się rodzina a nie nauczyciele, a tym bardziej nie jacyś edukatorzy seksualni.

PM: Nie można tych spraw zostawić w domu, bo przecież domy są bardzo różne i rodziny są bardzo różne, dzieci rodzą się i wychowują w różnych środowiskach. Założenie, że w tych sprawach każde dziecko dowie się wszystkiego w domu, jest bardzo optymistyczne. Z doświadczenia wiemy, że nie wszystkiego dowie się w domu. Już z rozmów ze znajomymi możemy się dowiedzieć, że w różnym stopniu wiedzę dotyczącą spraw erotycznych i seksualnych czerpali ze swojego środowiska domowego. Poza tym nie jest powiedziane, że ta wiedza powinna być przekazywana na jakichś zajęciach pod nazwą edukacja seksualna. To przecież może być tak jak teraz wychowanie do życia w rodzinie, a mogą to być również tematy poruszane na godzinach wychowawczych. 

Czemu nie mamy uczyć dzieci i młodzieży o homoseksualizmie? Przecież niektórzy mogli o tym nigdy nie usłyszeć od swoich rodziców. Wówczas szkoła powinna im powiedzieć, że jest z nimi wszystko w porządku, że są w społeczeństwie różne mniejszości seksualne i że każdemu należy się szacunek.

Mogę sobie od razu wyobrazić, że zaraz pojawią się nauczyciele, którzy pod osłoną klauzuli sumienia nie będą chcieli o takich sprawach mówić.

MZ: Niech szkoła uczy dzieci przynajmniej szacunku do siebie nawzajem. Przyznam szczerze, że ja kompletnie nie potrafię w tym zakresie zrozumieć prawicy. Na tych lekcjach można by omawiać kwestie społeczne, nie tylko sprawy związane z seksualnością, ale także np. zagadnienia dotyczące niepełnosprawności, wykluczenia społecznego, empatii, ubóstwa, tolerancji itp. Dzieci i młodzież często powtarzają to, co słyszą w domu. Czasami nie mają świadomości, jaką krzywdę wyrządzają innym poprzez swoje słowa, brak im czasem wyobraźni i empatii. I właśnie tego powinna uczyć młodych ludzi szkoła.

Czyli bardziej macie chyba na myśli coś w rodzaju przystosowania do życia w społeczeństwie, którego częścią byłaby właśnie edukacja seksualna ściśle rozumiana. Tylko teraz powiedzcie, czy rzeczywiście taki przedmiot powinien być wykładany w szkole i to przez zatrudnionych tam nauczycieli? Czy może poza szkołą albo przynajmniej w wykonaniu jakichś osób z zewnątrz, z organizacji pozarządowych?

MZ: Myślę, że jak najbardziej robić to dwutorowo, w ramach współpracy szkół z organizacjami i różnymi instytucjami. 

Bo zdajecie sobie sprawę, jakie ryzyko niesie za sobą decyzja o wpuszczaniu do szkół organizacji zewnętrznych? Skoro bowiem wpuścimy do szkoły KPH, to dlaczego mielibyśmy nie wpuścić Ordo Iuris? I odwrotnie.

PM: Podejrzewam, że z punktu widzenia dużego miasta nie będzie to żadnym problemem, bo takich NGS-ów chcących przeprowadzić takie zajęcia będzie pewnie mnóstwo. Natomiast z perspektywy małych miejscowości może się okazać, że nie ma komu przeprowadzać takich zajęć. Z własnego doświadczenia wiem, że czasami pojawia się problem, żeby w 50-tysięcznym mieście znaleźć organizację, która wykonała by określony projekt, na który miasto ma pieniądze. Natomiast zdecydowanie nie zamykałabym drzwi szkół organizacjom, które mają pomysł i są gotowe do zorganizowania akcji edukacyjnej poruszającej ważne kwestie społeczne. Moim zdaniem, nie można edukacji seksualnej opierać na samych NGO-ach, ale kwestie te powinny być wkomponowane w działalność szkoły i realizowane w ramach systemu edukacji publicznej. 

Co ciekawe, ministerstwo edukacji narodowej wśród priorytetów polityki edukacyjnej państwa na rok szkolny 2019/2020 wymieniło pomoc osobom wykluczonym, niepełnosprawnym czy też edukację w zakresie niepełnosprawności.

MZ: Czy to dlatego zakazali nauczania indywidualnego w szkole? Tak ich wspierają, że każą im się zamknąć w domu. Naprawdę mam wrażenie, że politykę wspomagania osób z niepełnosprawnościami PiS realizuje z gracją słonia w składzie porcelany. Ta władza ma wielką zdolność w ubieraniu rozwiązań problemów w ładne słówka, ale kiedy spojrzymy na ich realne działania, to zobaczymy tam prawdziwy PiS. Mówią przykładowo, że państwo ma budować mieszkania, a robią program „Mieszkanie+”, który tak naprawdę jest promocją dla deweloperów. Do końca tego roku wybudują niecały tysiąc mieszkań z zapowiedzianych 100 tysięcy. Do tego uwolnili czynsze w tych mieszkaniach więc nie będą już tańszą alternatywą dla wynajmu z rynku. PiS w ogóle na poziomie diagnozy zdaje się być partią bardzo dobrze wyczuwającą nastroje i problemy społeczne, ale jeśli przychodzi do realizacji ich pomysłów, to one okazują się porażką. Zatem albo mają bardzo złą wolę, albo są po prostu nieudolni, albo chodzą na smyczy wielkiego biznesu. Nie wiem, która odpowiedź jest właściwa, ale sądzę, że może nawet wszystkie trzy razem.

Wniosek finalny w duchu bardzo lewicowym, więc w tym miejscu dziękuję wam za tę rozmowę i życzę dużo sił w kampanii wyborczej. Może liberałowie i lewica wspólnie będą mogli zrobić coś pożytecznego. 

Wypadłeś z obiegu? Wróć! :)

Zawody kreatywne, wymagające nieszablonowego działania, są bezpiecznym kierunkiem rozwoju, w przeciwieństwie do zawodów opartych na czynnościach powtarzalnych i schematycznych.

 

Zagrożenie

Wiemy już, że za 10 lat zniknie ponad 50% dzisiejszych profesji. Niektóre raporty łaskawie podają, że może za dwadzieścia. Coraz więcej pisze się o tym, że automatyzacja, robotyzacja i cyfryzacja pozbawi pracy wiele osób. Liczby mogą być ogromne. Cenniejsze niż tytuł magistra będą, a w wielu dziedzinach już właściwie są, umiejętności cyfrowe.

Mówię tu nie tylko o umiejętności programowania, ale także znacznie mniej skomplikowanych zajęciach, jak zbudowanie strony internetowej w WordPressie czy na podobnej platformie, oraz obsługa dedykowanych aplikacji. Rozwój sztucznej inteligencji i robotyki wyeliminuje przede wszystkim prace oparte na wykonywaniu powtarzalnych czynności. Zawody takie, jak robotnik rolny, sprzedawca, recepcjonista, księgowy, bibliotekarz, agent ubezpieczeniowy, urzędnik bankowy lub pocztowy są w ponad 90% zagrożone automatyzacją.

Co ciekawe badania pokazują, że większość pracowników doskonale o tym wie, jednak nic w związku z tym nie robi. 83% Polaków zgadza się ze stwierdzeniem, że nowe technologie są kluczem do powodzenia na rynku pracy. Ale z drugiej strony, jakby nie do końca wierzą prognozom. Siedmiu na dziesięciu Polaków nie przewiduje więc zmiany zawodu; jednocześnie co piąty spośód nich nie lubi swojej aktualnej pracy. Co więcej, kompetencje cyfrowe Polaków należą do jednych z najniższych w Europie — co piąty Polak nigdy nie skorzystał z Internetu; codziennie korzysta z niego 57% z nas — w UE średnio 71%; 39% Polaków używa komputera w pracy, podczas gdy w UE średnio 50%.

Kto może się nie obawiać, albo po prostu spać spokojnie? Psycholog, pielęgniarka, analityk biznesowy, specjalista IT, duchowny, wykładowca i lekarz. W tych zawodach ryzyko automatyzacji wynosi poniżej 2%. Zawody kreatywne, wymagające nieszablonowego działania, też są bezpiecznym kierunkiem rozwoju, w przeciwieństwie do zawodów opartych na czynnościach powtarzalnych i schematycznych.

Automatyzacja, cyfryzacja i związane z nimi zjawiska znacząco zmienią definicję pracy w nadchodzących latach. Pojedynczy etat przestaje być podstawową formą zatrudnienia; 54% Polaków uważa, że w przyszłości aby się utrzymaćbędą musieli pracować w kilku zawodach. Kompetencje cyfrowe są kluczowe dla sukcesu zawodowego w nowych realiach cyfrowej gospodarki.
Analiza danych to najbardziej obiecujący kierunek rozwoju: najlepiej opłacanymi zawodami będą Data Scientist, DevOp Engineer oraz Data Engineer. Dla krajów wysoko rozwiniętych, należących do OECD, szacuje się, że średnio 57% wszystkich miejsc pracy jest zagrożonych automatyzacją; dla Polski to zagrożenie wynosi 40%. Powyższe wnioski postawiono w raporcie z badania przeprowadzonego przez ekspertów Digital Economy Lab Uniwersytetu Warszawskiego, pod przewodnictwem dr hab. Renaty Włoch.

Ten trend prowadzi do wiecznie rosnącej przepaści między potrzebami a brakiem pewnych umiejętności na rynku pracy, co grozi zwolnieniem rozwoju, a dodatkowo prowadzi do powstania ogromnych różnic społecznych. Taka sytuacja wymaga wyposażenia dzisiejszych pracowników w potrzebne umiejętności lub – z ich punktu widzenia – zupełnego przebranżowienia się. Według raportu WEF „Przyszłość pracy” takiego podejścia wymagać się będzie od 54% siły roboczej i to do roku 2022. Z drugiej strony wg Badania przeprowadzonego przez PwC w tym roku wśród szefów firm 79% z nich martwi się, że nie będzie w stanie znaleźć ludzi do pracy z wystarczającymi umiejętnościami, aby zapewnić sukces firmie w cyfrowym świecie.

Powyższe dane mogą przerażać osoby z ponad dwudziestoletnim doświadczeniem w pracy, ale w rzeczywistości jest to w dużym stopniu groźne dla tzw. „pierwszej pracy”, bo często ona właśnie jest stosunkowo prosta i wymaga wykonywania powtarzalnych czynności. Właściwie mało kto może się nastawić na to, że będzie tak, jak jest dzisiaj poza zawodami, którym to nie grozi w ogóle lub prawie w ogóle.

Wygląda na to, że nastąpił czas wiecznej nauki czyli long-life learning. Fantastyczna wiadomość dla tych, którzy są ciekawi świata i lubią uczyć się nowych rzeczy. Jednak, jak wynika z badań przytoczonych powyżej nie są oni większością pośród dzisiejszych pracowników. Nie ma już odwrotu. Pojawienie się Internetu i rozwój nowych technologii nie zwalnia tylko przyśpiesza. Uczyć się będziemy i właściwie już to robimy cały czas.

To nie koniec. Zmieniać się będzie sposób zatrudnienia. Już rośnie rynek free-lancerów i będzie rósł dalej. Nastąpi też dalszy rozwój pracy zdalnej, wykonywanej z dowolnego miejsca na Ziemi, byle z dostępem do Internetu. Będzie zapotrzebowanie na pracę na godziny, na pakiety pracy i tym podobne formy zatrudnienia. Dzisiaj być może jeszcze brzmią egzotycznie, ale nie dla aktualnych dwudziestolatków.

Myśl pozytywnie! Akurat…

Nie da się jednak robić tego na siłę albo zagłuszać strachu powtarzaniem pozytywnie sformułowanej mantry. Aby myśleć pozytywnie trzeba rzeczywiście zobaczyć swoją przyszłość w cyfrowym świecie. Robin Chase, współzałożyciel Zipcar, największej na świecie firmy car-sharingowej, na opisanie tej sytuacji użył niezwykle trafnego stwierdzenia: „Mój ojciec miał jedną pracę przez całe życie, ja będę miał sześć, a moje dzieci sześć jednocześnie”. Wiele osób potrafi zobaczyć plusy w takim sposobie funkcjonowania, jednak większość nie czuje się z tym pewnie. Boi się wręcz o swoją przyszłość.

Warto uświadomić sobie, że cyfryzacja sama z siebie jest neutralna. Tak, jak może pozbawić pracy tysiące ludzi, tak samo może tę pracę tysiącom ludzi dać. W branży szkoleniowej krąży powiedzenie „Zlikwiduj stanowisko – ocal pracownika”, jako skrócona instrukcja do odzyskania wartościowego pracownika dla współczesnego rynku pracy. Właśnie to przesunięcie po stosunkowo krótkim szkoleniu, bo mówimy jednak o zdobyciu dodatkowych umiejętności cyfrowych, może być pozytywnym zjawiskiem dla pracodawcy, bo nie musi szukać nowych ludzi, jak i dla pracownika, bo nie traci pracy, a może nawet dostać lepszą w ramach tych samych struktur.

Znamy to już z innych dziedzin życia. Coraz chętniej używamy rzeczy ponownie lub na inny sposób. Stąd niesamowita popularność sklepów z używanymi ciuchami nie tylko wśród osób z niskimi dochodami, ale też wśród blogerek modowych i innych fashionistek. Designerzy robią ciekawe projekty mebli z odzyskanych plastikowych butelek czy odpadów tekstylnych. Rzeczy wchodzą do ponownego obiegu – recykling.

To samo jest możliwe na rynku pracy i nie ma się co obrażać na akcydentalne porównanie do rzeczy. Gospodarka obiegu zamkniętego dotyczy nie tylko ponownego wykorzystania już raz wyprodukowanych dóbr, ale stwarza możliwości powstania „odnawialnego” rynku pracy. Oczywiście należy mieć na uwadze, że potrzebujemy też nowych wykształconych informatyków i ilość tę określono w dokumentach Ministerstwa Cyfryzacji na 50 tysięcy na początku 2018 roku.

Wracając do „odnawiania” zasobów warto zauważyć, że to się wszystkim stronom opłaca, i dotyczyć będzie również dopiero, co wykształconych informatyków, bo cyfryzacja postępuje bardzo szybko i wymaga wiecznego uczenia się. To też znak czasu. Branża szkoleniowa rośnie w siłę, bo szkolenia w dzisiejszych firmach są normą i zdarza się, że pracownik odbywa ich nawet kilka w roku. Wymóg kształcenia ustawicznego staje się oczywisty. Terminy reskilling i upskilling stają się powszechne w dziedzinie zarządzania zasobami ludzkimi. Oznaczają przekształcenia i dokształcania pracowników do wykonywania poszukiwanych zawodów. Obejmują one już także w Polsce działy desk service, call centers i księgowości i przygotowują je do pracy w IT. Robi to na razie stosunkowo niewiele firm, ale trend jest, na szczęście, rosnący.

I tak, jak dla osób, które mają wizję utraty pierwszej pracy nauczenie się czegoś nowego, co przyda się w kolejnej pracy nie jest może takie straszne, bo to są młodzi ludzie, którzy stosunkowo niedawno wyszli z trybu nauki. Jednak dla osób po czterdziestym, czterdziestym piątym roku życia i dalej ta wizja może być nawet przerażająca. Ale właściwie czego mają się nauczyć? Obsługiwania aplikacji i systemów sterujących pracą sprzętu i maszyn – też robotów, budowania stron internetowych, tworzenia i analizowania baz danych, podstaw (lub nie tylko) programowania. Często brzmi to na tyle egzotycznie, że przerażenie następuje już na dźwięk tych słów.

Z drugiej strony uczymy się obsługi komputera w nowym aucie, wykorzystujemy sprawnie Exela w codziennej pracy, korzystamy z robota kuchennego wybierając odpowiednie programy oraz z pralki, często z mikrokomputerem. Nie wspominając o telefonie i jego możliwościach zdalnego sterowania oświetleniem w domu lub odkurzaniem za pomocą iRobota. Nie są to zresztą możliwości samego telefonu tylko odpowiednich zainstalowanych na nim aplikacji.

Słowo „programowanie” czy „kodowanie” wciąż budzi obawę u wielu osób. Osobiście mam jedną radę, z której sama kiedyś skorzystałam. Istnieją darmowe lekcje, które pojawią się po wpisaniu w wyszukiwarkę. Zajęcia dostępne są w Internecie i przyświeca im założenie, że każdy człowiek ma prawo do jednej darmowej lekcji kodowania w roku. Na zachętę. Po jej zrobieniu – bez żadnego przygotowania – padł mit, że „informatyka to czarna magia”. Zwłaszcza, że w wielu krajach podstaw programowania uczy się już w przedszkolu, więc nie może to być aż takie trudne. Warto zrobić pierwszy krok, by oswoić hydrę!

Równość w cyfrowym świecie

 Bardzo ciekawy aspekt rozwoju cyfryzacji to oprócz stworzenia „odnawialnego” rynku pracy to kwestie możliwości rozwoju dla kobiet, także matek małych dzieci, a także wszelkich grup zagrożonych wykluczeniem, w tym wykluczeniem ze względu na wiek.

W przypadku pracy zdalnej z wykorzystaniem umiejętności cyfrowych pierwszy argument to oczywiście fakt, że jest się ocenianym tylko i wyłącznie za swoje umiejętności. Nie ma znaczenia wygląd, kontakty personalne, wyróżnianie lub umniejszanie wartości na spotkaniach. Płeć znika. W każdym razie znaczenie jej stanowczo spada, szczególnie, gdy pracujemy zdalnie. Dzisiaj kobiety w IT to tylko 17% wszystkich pracowników, ale już wśród najbardziej wpływowych blogerów kobiety stanowią większość. Przypomnę, że dziś funkcjonowanie na szczytach blogosfery oznacza też zarabianie poważnych pieniędzy.

Joanna Pruszyńska-Witkowska, współwłaścicielka szkoły programowania Future Collars, która wspiera i organizuje wiele inicjatyw zachęcających kobiety do działania w branży IT podaje kilka przykładów: „Anna studiowała informatykę, nigdy nie pracowała w zawodzie, a z powodu dzieci wybrała zawód nauczycielki angielskiego, po dwudziestu latach zapragnęła zmiany i skończyła u nas kurs programowania w języku Java. Oferty pracy pojawiły się natychmiast. Sandra była projektantką mody, ale uznała, że czas na zmianę, skończyła kurs programowania Frontend Developer i zaczęła pracę w miejscu, gdzie wykorzystuje swoje umiejętności. Monika pracowała, jako adwokat z firmami technologicznymi, aż postanowiła u nas skończyć kurs Javy i pracuje teraz jako project manager w dużej firmie technologicznej. Jesteśmy wyjątkową szkołą, bo uczymy najwyższy odsetek kobiet spośród szkół na rynku, wynosi on 52%. Ale pozostałą część stanowią mężczyźni i tak, na przykład Krzysztof zaczynał kurs Java Developer jako bezrobotny, a dziś jest Testerem i twierdzi, że programowanie jest dla każdego!”

W niedawno przeprowadzonym programie pilotażowym w tej szkole uczono budowania stron internetowych w WordPress młode matki po pieczy zastępczej czyli wychowanych w domu dziecka lub w rodzinie zastępczej. W kursie wzięło udział pięć młodych kobiet (19-22). Trzy z nich miały dwójkę dzieci. Świetnie sobie radziły z dziećmi, prowadzeniem domu, często też szkołą, czasem pracą i kursem. Wszystkie na początku uważały, że to dla nich może być za trudne i bały się, czy dadzą radę. Wszystkie też kurs ukończyły i na koniec orzekły: „Nie wiedziałam, że to jest takie łatwe!”

Stwierdzenie to powtarza się w opowieściach kobiet i mężczyzn kończących kursy programowania. Można je znaleźć w krótkich filmikach na stronach szkół programowania w Internecie.

Ogólne przekonanie i póki co statystyka mówi, że programowanie to dziedzina dla mężczyzn. Ale nie było tak na początku. To Ada Lovelace uchodzi za osobę, która napisała pierwszy kod na maszynę liczącą i było to jeszcze w XIX wieku. To kobiety programowały te maszyny w latach czterdziestych i pięćdziesiątych poprzedniego wieku. A kod napisany przez Margaret Hamilton i zarządzany przez nią zespół zabrał człowieka na Księżyc w roku 1969.

Nie ma też powodu, by wykluczać kogokolwiek z tej wcale nie tak tajemnej wiedzy. Zwłaszcza, że funkcjonowanie w świecie cyfrowym to nie tylko programowanie, ale też działalność w mediach społecznościowych, których opanowanie nie wymaga nadzwyczajnych umiejętności, jedynie poświęcenia temu trochę czasu. Świetnie wykorzystują to blogerzy, youtuberzy, influencerzy niezależnie od tego czy są młodymi matkami, dojrzałymi ojcami, poruszają się na wózku czy osiągnęli wiek emerytalny.

Poważne rozwarstwienie może natomiast nastąpić pomiędzy tymi, którzy zdobyli kompetencje cyfrowe, a tymi, którzy zdecydowali się funkcjonować bez nich. Warto włączyć się w cykl „odnawialnego” rynku pracy, bo dzięki niemu możesz jeszcze raz zostać kim chcesz, nawet gdy masz już za sobą jedną lub dwie udane kariery zawodowe. Wystarczy zapisać się na kurs, aby zdobyć nowe umiejętności cyfrowe i to niezależnie od tego czy jest się szeregowym pracownikiem, czy ważnym bossem. Pierwsi po to, by z łatwością utrzymać się w pracy, drudzy, by umieć tę pracę docenić.

 

Zatrzymać energetyczny Polexit :)

80% OZE, 0% atomu i węgla do 2050 roku. Transformacja energetyczna to szansa, a nie zagrożenie.

Nowoczesna zaprezentowała swoją propozycję polityki energetycznej państwa. Naszym celem jest zapewnienie czystej, przewidywalnej cenowo energii i bezpieczeństwa energetycznego Polsce. Opublikowane założenia zakładają radykalną transformację energetyki: pozyskiwanie 80% energii ze źródeł odnawialnych w 2050 balansowanych blokami gazowymi. Do tego czasu wyłączona zostanie ostatnia elektrownia na węgiel, a elektrownia jądrowa w obecnej technologii nie powstanie. W ten sposób zatrzymamy „energetyczny Polexit” – wypisywanie się Polski z polityki energetycznej i klimatycznej Unii Europejskiej, do którego prowadzi trwanie przy węglu.

Wizja tego, jak powinna wyglądać energetyka, łączy się z wizją Nowoczesnej dla polskiej gospodarki. Od początku istnienia działaliśmy, by tworzyć warunki dla rozwoju innowacyjnych przedsiębiorstw, firm technologicznych i czystego przemysłu XXI wieku. Dziś jesteśmy zależni od energochłonnych zakładów z poprzedniej epoki. Trzeba to zmieniać, by wyrwać Polskę z pułapki średniego rozwoju. I z tym zadaniem modernizacyjnym powiązana jest nasza polityka energii.

Polsce potrzeba szeregu działań, które zmienią źródła pozyskiwania energii, ich lokalizację oraz model rynku energii. Dzielimy nasz program na dwa konkretne etapy, które mają być realizowane w latach 2020-2050. Po pierwszym, 15-letnim etapie w 2035 roku udział odnawialnych źródeł energii w produkcji elektryczności ma wynosić 50%, a węgla – 40%. Po etapie drugim, do 2050 Polska musi według nas odejść zupełnie od węgla i jedynie część energii produkować z gazu w celu balansowania systemu opartego w przeważającej części o odnawialne źródła energii.

Zasługujemy na ekologiczny, przewidywalny cenowo prąd, a nasze państwo – na maksymalną niezależność w kwestiach energetyki od zagranicznych eksporterów paliw kopalnych. Musimy jednocześnie walczyć z przyczynami zmian klimatu przez zmniejszanie emisji dwutlenku węgla,  uniknąć podwyżek wynikających ze wzrostu cen certyfikatów uprawniających do emisji gazów cieplarnianych i cen paliw kopalnych oraz wystrzegać się uzależnienia od importu węgla z Rosji. To mogą zapewnić wiatr, słońce, woda, biogaz i biomasa, dobrze zbalansowane i uzupełnione w dłuższej perspektywie nowoczesnym systemem magazynowania.

Negatywnie oceniamy obecny stan polskiego sektora energetycznego i propozycje rządu mające go zreformować. W 2017 roku 78,4% prądu w Polsce wyprodukowały elektrownie na węgiel kamienny i brunatny. Zanieczyszczenia, które wytworzyły, przyczyniły się do przedwczesnej śmierci prawie 6 tysięcy osób, a do elektrowni w Bełchatowie należy niechlubny tytuł największego truciciela w Europie. Ten stan rzeczy stawia nas na kursie kolizyjnym z planami Komisji Europejskiej, która w listopadzie 2018 ogłosiła, że chciałby, by europejska gospodarka stała się do 2050 roku zeroemisyjną. Rządowa Polityka Energii do 2040 roku nie zbliża nas do tego wystarczająco szybko.

W kontrze do tego Nowoczesna przewiduje pełne wykorzystanie potencjału energii słonecznej, wiatraków na lądzie i na morzu oraz rozbudowę sieci biogazowni. Te mają nie tylko balansować system, gdy słońca i wiatru w danym momencie nie będzie, ale też otworzyć nowe szanse rozwoju przed krajowym rolnictwem. Ze scentralizowanego modelu wytwarzania prądu w oparciu o duże bloki energetyczne przejdziemy do modelu rozproszonego i prosumenckiego. W nim małe instalacje mogłyby produkować prąd na lokalne potrzeby, przyczyniając się do zmniejszenia dużych strat, jakie wywołuje przesył prądu z wielkich bloków energetycznych oddalonych od odbiorców.

Na potrzeby transformacji energetycznej musimy przygotować pięć programów dla kluczowych interesariuszy: miast, obszarów wiejskich, przemysłu, rolnictwa i korporacji energetycznych. Dzięki temu będzie można w pełni wykorzystać szanse i odpowiedzieć na wyzwania, jakie czekają nas w związku z transformacją energetyczną. Każdy z tych obszarów czekają inne zadania: miasta potrzebują poważnych inwestycji w efektywność energetyczną, ale dają szansę na wydajne wykorzystanie fotowoltaiki. Dla obszarów wiejskich małe instalacje energetyczne mogą być dodatkową szansą i motorem rozwoju tam, gdzie wyczerpała się już przestrzeń na postęp w tradycyjnych branżach.

Uwzględniając przemiany gospodarcze, które wywoła odejście od węgla, mamy świadomość, że transformacja musi być sprawiedliwa – regiony obecnie zależne od wydobycia węgla, zwłaszcza brunatnego, takie jak Wielkopolska wschodni, mają otrzymać wsparcie w rozwoju innych gałęzi gospodarki. Uda się dzięki temu uniknąć znanego z przeszłości ekonomicznego i społecznego szok wywołanego nagłym zamknięciem kopalni. Nie chodzi o to, by bezmyślnie zamykać kopalnie i pozbawiać ludzi pracy. Wyłączanie kolejnych bloków energetycznych i wygaszanie kopalni, w których złoża będą się wyczerpywać, pójdzie w parze z intensywną rozbudową OZE i powstawaniem nowych miejsc pracy. Mamy pewność, że scenariusz, który wybieramy dla polskiej energetyki, jest też długofalowo najlepszy dla rozwoju całej gospodarki.

Zakres działań, które należy podjąć, jest bardzo szeroki. Musimy stworzyć stabilne otoczenie regulacyjne przyjazne dla inwestycji w odnawialne źródła energii, przeprowadzić strukturalną reformę spółek energetycznych i wykorzystać ich potencjał organizacyjny oraz finansowy, przywrócić konkurencyjności na rynku energii, przeprowadzić audyt zasobów i stworzyć politykę surowcową państwa, a także zwiększyć możliwości importowe i eksportowe w zakresie energii elektrycznej. Zapewnienie stabilnych i bezpiecznych dostaw prądu będzie bowiem łatwiejsze na wspólnym europejskim rynku energii, w którym według Nowoczesnej Polska powinna aktywnie uczestniczyć.

Chcemy swoją wizję transformacji energetycznej zrealizować bez elektrowni atomowej w obecnej technologii. Polska nie powinna inwestować w atom w tej formie – to węgiel XXI wieku. Koszty takich elektrowni budowanych w Wielkiej Brytanii i Finlandii wymknęły się spod kontroli. Elektrownia, która pokryje nieduży procent zapotrzebowania kraju na prąd, będzie kosztować 120, może nawet 160 mld złotych. Uzależni nas od importu paliwa, zmusi do przetwarzania radioaktywnych odpadów. Nie potrzebujemy atomu w obecnej technologii do realizacji mądrej polityki energetycznej dla Polski, zwłaszcza, że nasza sieć przesyłowa jest zupełnie nieprzygotowana na podpięcie takiego źródła energii.

Nasza polityka energetyczna będzie mieć też najlepsze skutki środowiskowe ze wszystkich scenariuszy, które są dla niej przewidywane. Sądzimy, że realizacja naszej strategii pozwoli zredukować emisje dwutlenku węgla z energetyki do 10-15 mln ton rocznie, czyli o ponad 90% wobec stanu obecnego. Tak duża redukcja sprawi, że Polska realnie przyłoży się do zatrzymania grożących nam zmian klimatu i zrealizuje ambitne cele, jakie w tym zakresie stawia swoim członkom Unia Europejska. Nie wolno nam zapominać, że zmiany klimatu są realnym zagrożeniem także dla naszego kraju. Szczególnie duże straty wywołają w narażonym na susze i nagłe zjawiska pogodowe rolnictwie.

Nasza propozycja polityki energii jest ambitna i przekrojowa. Oceniamy, że nakłady potrzebne do jej realizacji z sukcesem to około 550 mld złotych, przy założeniu, że zużycie energii wzrośnie do 2050 do 220 TWh z obecnych 148 TWh. Będą to środki i państwowe, i europejskie, i prywatne, które wniosą inwestorzy, gdy tylko sprawimy, że w odnawialnych źródłach energii znów będzie można prowadzić zyskowne inwestycje. To duża kwota, ale alternatywne wobec zaproponowanego przez nas scenariusze wcale nie są tańsze: to, co przy przestawianiu się na odnawialne źródła energii pochłoną nakłady inwestycyjne, w przypadku trzymania się węgla zostanie wydane na remonty starych i przestarzałych bloków klasycznych elektrowni, rozbudowę bazy surowcowej przez budowę nowych kopalń (w tym najbardziej szkodliwych społeczne i ekologicznie odkrywkowych węgla brunatnego) czy import surowca z zagranicy. Kluczowe dla sfinansowania szacowanych nakładów będą ceny certyfikatów emisji dwutlenku węgla oraz kolejny budżet UE. Nowa perspektywa budżetowa kładzie mocny nacisk na inwestycje w transformację energetyczną prowadzące do dekarbonizacji gospodarki.

Energetyka to dziś ważny element naszego bezpieczeństwa i konkurencyjności. To ostatni dzwonek na ważne decyzje. Albo zaczynamy modernizację, zwiększamy udział OZE i razem z naszymi sojusznikami z Europy redukujemy emisje, albo zostajemy węglowym skansenem Europy, z najdroższym prądem na kontynencie i na łasce państw-eksporterów paliw kopalnych. Proponujemy zwołać „okrągły stół” energetyczny, wypracować strategię energii pod którą podpiszą się wszystkie partie i realizować ten projekt dłużej niż przez jedną kadencję. To, co pokazał rząd pod koniec grudnia, jest fatalną praktyką: ręczne, centralne sterowanie sektorem energetycznym to powrót do PRLu, a nie polityka na miarę i potrzeby XXI wieku. Energetyka powinna zostać wyjęta spod bieżącej walki politycznej i stać się elementem merytorycznej dyskusji i polskiej racji stanu.

Program energetyczny Nowoczesnej został przygotowany przez: Monika Rosa, Jacek Somorowski, Marek Szolc, Dr Paweł Pudłowski.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję