Klimatyczni negacjoniści: którym jesteś Ty? :)

Negacjoniści klimatyczni są wśród nas. Nie mówię o tych, co wbrew faktom gardłują, że z klimatem nic się szczególnego nie dzieje. Nie mówię o tych, co z uporem godnym lepszej sprawy nalegają, że jeśli nawet coś się dzieje, to nie przez nas. Nie mówię nawet o tych, co machają ręką, że szkoda wysiłku, bo wszystko już stracone i trzeba garściami czerpać z darów napędzanej paliwami kopalnymi cywilizacji, póki jeszcze się da.

Mówię o Tobie. Skoro bowiem to czytasz, to jest spora szansa, że martwisz się nadciągającą katastrofą klimatyczną i rozumiesz ludzki w niej udział. A jednocześnie zapewne tłumaczysz sobie i innym: „Ale cóż ja mogę, mój osobisty wpływ jest żaden, niech ktoś inny coś z tym zrobi.” No tak szczerze: przecież miewasz takie momenty, prawda?

To też negacjonizm (denializm). Nie ten „właściwy”, łatwy do wskazania palcem i potępienia, bo operujący językiem kłamstwa i ignorancji. To ten, który nazywam „stosowanym”: trudniejszy do wychwycenia i skrytykowania, bo na poziomie słów przytakujący naukowym faktom, ale w praktyce niewiele mniej szkodliwy i demobilizujący. Negacjonizm stosowany skutecznie zdejmuje otóż odpowiedzialność z jednostki – z Ciebie – ze wszelkimi tego negatywnymi konsekwencjami.

Po części jest to poniekąd postawa obronna: władzom państwowym i biznesowi zrzucanie odpowiedzialności na indywidualnego obywatela i konsumenta pozwala zdjąć z samych siebie winę za swoje zaniechania i przewinienia. Stąd słuszny kontratak. W wywiadzie na łamach Krytyki Politycznej, dobitnie zatytułowanym „Krótszy prysznic i gaszenie światła nie uratują nas przed katastrofą”, Ilona Jędrasik mówi jasno: „Hasła kampanii prośrodowiskowych, w rodzaju ‘oszczędzaj energię’, ‘gaś światło, a pomożesz środowisku’, to w dużej mierze fikcja, która pomoże nam się czuć dobrze. Zmiana indywidualnych zachowań nie daje jednak wielkich szans na naprawę klimatu. Jeśli rząd nie zreformuje polityki energetycznej, to nasz ‘krótszy prysznic’ niewiele pomoże.” Podobnie w wywiadzie dla OKO.press dr Magdalena Budziszewska kwituje: „koncentrowanie się na wyborach konsumenckich odwraca uwagę [od] odpowiedzialności dużych graczy, czyli firm i korporacji”. Zaś w tekście na niniejszych łamach Patryk Janiak dramatycznie pyta „elitę dzisiejszego świata”, czy „możecie wpłynąć na te wszystkie wielkie firmy, by po prostu nie produkowały tych wszystkich foliówek, plastikowych opakowań i tony innego badziewia? By problem ogarnąć, że tak powiem, od góry?”.

Szukanie winy w obecnym systemie gospodarczym i politycznym, w którym dominuje pogoń za krótkoterminowym sukcesem w ramach ideologii kapitalistycznego ekstrakcjonizmu, jest ze wszech miar zrozumiałą reakcją jednostek na obarczanie odpowiedzialnością przez „górę”. Ale to, że korporacje i politycy nadużywają pojęcia odpowiedzialności jednostkowej obywateli, nie oznacza, że owa odpowiedzialność nie istnieje lub że nie ma znaczenia. Traktowanie obecnego systemu jak czegoś zewnętrznego wobec mnie, Ciebie, nas samych, jest wygodną iluzją. Jak pisałem na tych łamach w zeszłym roku, „Trzeba krytykować chciwe i krótkowzroczne korporacje, PR-owymi sztuczkami maskujące swoje destrukcyjne działania, oraz idące im na rękę rządy, zapatrzone w PKB i nie sięgające myślą dalej, niż do kolejnych wyborów lub następnego przewrotu. Trzeba mówić o ich przewinach, domagać się zmian, wywierać presję. Ale trzeba też zadać sobie pytanie: cóż zdziałałyby one bez rzeszy swoich klientów i obywateli?”

Indywidualne decyzje istotnie z jednej strony mają nikłe znaczenie, bo Twój podgrzany węglem gorący prysznic czy nagromadzone bezrefleksyjnie foliowe siatki nie znaczą nic wobec emisji całego sektora elektroenergetycznego czy Wielkiej Pacyficznej Plamy Śmieci, z drugiej zaś są bardzo ograniczone, bo władze państwowe i korporacje stworzyły rzeczywistość, w której ustawieniem domyślnym jest działanie na szkodę środowiska, i trzeba wiele wysiłku, by się z niej wyswobodzić, nie mówiąc już o przekształceniu. Ale czy zwalnia Cię to ze współodpowiedzialności? Jeśli tak, to z obywatelskiej powinności udziału w wyborach w kraju demokratycznym zwalnia także twierdzenie, że pojedynczy głos nie ma żadnego wpływu na wynik. Jeśli tak, to zbrodniarza wojennego uniewinnia zwykłe „Ja tylko wykonywałem rozkazy”. Zatem nie, nie zwalnia.

Czy gdy to czytasz, robi Ci się nieswojo, a na myśl przychodzą różne wyjaśnienia i wytłumaczenia? Tak działa ludzki mózg, twór presji ewolucyjnej na nasz gatunek w pierwotnych warunkach społecznych i środowiskowych, który niezbyt dobrze odnajduje się we współczesnej, dogłębnie przetworzonej rzeczywistości. „Szukamy usprawiedliwień, odkładamy poprawę na później, unikamy nieprzyjemnych wieści, zadowalamy się symbolicznymi działaniami, obwiniamy innych, liczymy, że jakoś to będzie. Mamy to zakodowane w neuronach”, pisałem tu nie tak dawno.

Ewa Bińczyk w książce Epoka człowieka: Retoryka i marazm antropocenu ujmuje to następująco: „Czasy, w których toczy się dyskusja na temat antropocenu oraz destabilizacji klimatu, to epoka celowej ignorancji, chowania głowy w piasek, ulegania uspokajającym mitom i złudzeniom oraz denializmu. Jesteśmy konfrontowani z tyloma globalnymi niebezpieczeństwami równocześnie, a ciężar i koszty wprowadzenia rozwiązań są tak wysokie, że wyparcie to reakcja niemal naturalna.” Bińczyk omawia badania z dziedziny socjologii emocji w zakresie mechanizmów, które sprawiają, że cechuje nas mniej lub bardziej uświadomiona tendencja do negowania problemu. Negacjonizm można podzielić otóż na trzy główne rodzaje: dosłowny, w ramach którego wypieramy wiedzę o danym fakcie, objaśniający/interpretatywny, przy którym przyjmujemy fakt do wiadomości, ale poddajemy go alternatywnej, bardziej nam odpowiadającej interpretacji, oraz implikacyjny, obejmujący bierną postawę w obliczu ignorowanego problemu. Ten ostatni jest według Bińczyk bardzo popularny: „Ludzie często rozumieją poszczególne problemy, lecz świadomie tkwią w apatii czy impasie”, przygnieceni skalą wyzwania.

Dodałbym tu od siebie rodzaj czwarty: negacjonizm egocentryczny czy też autopromujący. Śledząc dyskusje na temat katastrofy klimatycznej widzę czasem postawę niejako symetrystyczną, w ramach której ci, którzy fakt kryzysu klimatycznego uznają, i ci, którzy go odrzucają, przedstawiani są jako równoważne ekstrema. Ktoś, kto wynajduje słabości argumentacji ludzi świadomych powagi kryzysu klimatycznego oraz doszukuje się racji w wywodach negacjonistów, by dowieść, jakoby „obie strony” były siebie warte, chce w tak zmanipulowanej sytuacji wyrobić sobie opinię obiektywnego centrysty, zgarniającego reputacyjny zysk jako rzekomy głos rozsądku. Efektem takiego budowania sobie własnej marki jest oczywiście nie zdrowa debata, tylko wzmożenie pustosłowia i wzmocnienie postaw negacjonistycznych.

Przywoływana przez Bińczyk badaczka Kari Norgaard w książce Living in Denial: Climate Change, Emotions, and Everyday Life opisuje zjawisko wyparcia własnego udziału (denial of self involvement), które zaobserwowała w Norwegii i USA. Polega ono na minimalizowaniu osobistej odpowiedzialności za szkody w środowisku poprzez interpretowanie ich jako będących rezultatem decyzji i działań kolektywnych, nie indywidualnych, dzięki czemu można usprawiedliwić własne nic nierobienie. I tu wracamy do kwestii konfliktu na linii jednostka–system. Zastanów się otóż, co tak naprawdę może przynieść podkreślanie braku Twojego osobistego wpływu na to, co się wokół Ciebie dzieje. Ja widzę to tak:

Po pierwsze, odbiera ono jednostce sprawczość. Jeśli nasze indywidualne decyzje naprawdę nie mają znaczenia, to po co kłopotać się z własną torbą na zakupy, skoro można beztrosko wziąć reklamówkę za parę groszy? Po co przesiadać się z samolotu na pociąg, skoro to rządy i linie lotnicze powinny „coś zrobić” z emisjami CO2? Z faktu, że recycling jest często fikcją nie wynika, że równie dobrze można wyrzucać śmieci do lasu; z faktu, że kolej też ma negatywne skutki nie wynika, że można beztrosko latać samolotami – ale pozbawionej sprawczości osobie wszelkie wątpliwości i wymówki w kwestiach środowiskowych będą na rękę. Jeden powie, „A co tam, polecę, i tak na jedno wychodzi”, choć wcale nie wychodzi. Inny machnie ręką: „Ja i tak niewiele zużywam”, choć w porównaniu z miliardami ludzi na całym świecie nawet stosunkowo ubogi Europejczyk jest hiperkonsumentem. Czy naprawdę tego chcą orędownicy niewinności jednostki?

Po drugie, odbiera nam sposobność do rozmawiania o wyzwaniach klimatycznych i środowiskowych. Jeśli z ich powodu podejmiesz decyzję, by brać zimne prysznice, pojechać na wakacje pociągiem, przejść na weganizm, czy zrezygnować z posiadania dziecka, to otwierasz pole do rozmów o tych wyzwaniach z ludźmi, którzy zapytają Cię o przyczynę takiego postępowania. Temat będzie przesączać się do kolejnych kręgów, infiltrować nowe środowiska, motywować następne osoby, promując i normalizując dzięki temu prośrodowiskowe postawy i zachowania. Jeśli jednak, zniechęcony/a brakiem osobistego wpływu na cokolwiek, będziesz po prostu postępować zgodnie z ustawieniem domyślnym, czyli robić to, co przychodzi łatwo większości, tematów do rozmowy zwyczajnie zabraknie. Niezbędna komunikacja klimatyczna w sieci powiązań rodzinnych, zawodowych, wszelkich innych, w takich warunkach zamiera: „Ja milczę, bo ty milczysz, oni milczą, bo my milczymy. Tworzy się spirala milczenia, wspierająca iluzję podbudowującą samobójcze status quo.” Tracimy poczucie, że groźba wisi nad nami wszystkimi razem. Czy naprawdę tego chcą orędownicy niewinności jednostki?

Po trzecie, pozbawiamy się szans na korzyści związane z zyskami marginalnymi (marginal gains). Niewielkie, na pozór nic nie znaczące zmiany mogą się kumulować, dając zaskakująco duże rezultaty końcowe. W działalności gospodarczej niewielkie oszczędności czy drobna poprawa wydajności mogą w ostatecznym rozrachunku znacząco przełożyć się na przychody. W sporcie wyczynowym czy w kampanii wyborczej (zwłaszcza w okręgach jednomandatowych) małe modyfikacje mogą oznaczać różnicę między wygraną a przegraną – o wyniku zadecydują ułamki sekund i pojedyncze głosy. Podobnie każda kolejna osoba angażująca się w kwestie klimatyczne może być kamyczkiem, który ściągnie lawinę: jeśli prawdą jest, że „do przekroczenia masy krytycznej i zainicjowania transformacji potrzeba konsekwentnych pokojowych protestów zaledwie 3,5 procenta ludności”, to nie możesz pozwolić się zniechęcić z powodu rzekomego jednostkowego braku wpływu. Jest to tym ważniejsze, że zmiana klimatu nie postępuje linearnie: mamy tu do czynienia z punktami krytycznymi (przełomowymi), efektem domina, sprzężeniami zwrotnymi, reakcją łańcuchową itd., co oznacza, że niewielki na pozór wzrost wartości danego czynnika – najczęstszym przykładem jest tu temperatura – może nieodwracalnie przemieścić cały system z jednego stanu do drugiego. Ujmując to obrazowo, ktoś kiedyś wykona ten jeden lot (albo przejażdżkę samochodem), który wrzuci do atmosfery o jedną tonę CO2 za dużo, i niczego nie uda się już zatrzymać. Czy naprawdę tego chcą orędownicy niewinności jednostki?

Negacjoniści są wśród nas: dosłowni, interpretatywni, implikacyjni, egocentryczni. Jest to spektrum zachowań, na którym znajduje się absolutna większość z nas, w tym zapewne także Ty – oraz ja. Trudno się na to obrażać, bo wynika to ze sposobu, w jaki nasza psychologia reaguje na problem, przed jakim stoimy. Jak mówi dr Budziszewska, „wielu denialistów, wbrew publicznym deklaracjom, tak naprawdę podświadomie boi się globalnego ocieplenia i jego skutków. I dlatego z uporem godnym lepszej sprawy wyszukuje fejkowe argumenty przeciwko realności antropogenicznej zmiany klimatycznej.” Uświadomienie sobie tego pozwala spojrzeć na negacjonistów, także tych najbardziej zaciekłych, z wyrozumiałością. Prędzej czy później czeka ich przecież bolesna „utrata niewinności”. Zamiast ich antagonizować, trzeba im ułatwić powrót na jasną stronę mocy, bo już coraz bliżej do chwili, w której trzeba będzie zawołać „Wszyscy na pokład!”

Antropocen to epoka dylematów i paradoksów. W kraju takim jak Polska, gdzie przytłaczająca większość energii elektrycznej pochodzi ze spalania węgla, Twoje indywidualne decyzje w kwestii korzystania z tej energii są z konieczności ograniczone, zawężone, skrępowane – a jednocześnie właśnie dlatego są kluczowe, a ich konsekwencje dalekosiężne. Wartości cywilizacji, które współtworzysz? Tempo przyrostu PKB wciąż ma większy prestiż w publicznym dyskursie niż tempo wymierania gatunków, a powiększenie parkingu wciąż jest priorytetem, w przeciwieństwie do ochrony parku przed wycinką pod tenże parking. Takie dogłębnie mylne ale wciąż nadrzędne wartości można zmienić tylko, jeśli uznamy swoją obywatelską, konsumencką, indywidualną rolę w ich współtworzeniu poprzez rozmowy i czyny, tak prywatne jak i publiczne. Te rozmowy i czyny nadal są trudne, bo pod prąd. Ale nie łaś się na łatwą wymówkę, że „w codziennym biegu” nie jesteś w stanie choćby w drobnej skali dołożyć się do wspólnego wysiłku. Profesor Szymon Malinowski w wywiadzie dla Kultury Liberalnej konstatuje: „Jeśli ktoś mówi, że nie stać nas na to, by płacić za globalne ocielenie, to mówi, że nie stać nas na to, żeby się uratować.” Ja powiem tak: jeśli ktoś mówi, że jest zbyt zajęty, by przyłączyć się do walki z globalnym przegrzaniem, to mówi, że jest zbyt zajęty, żeby się uratować.

Wysiłek warto wreszcie podjąć także po to, by móc kiedyś spojrzeć innym w oczy (albo sobie w lustrze) i uczciwie powiedzieć: próbowałem, próbowałam. Wymówki „Ale miałam tyle rzeczy na głowie” czy „Ale musiałem się zająć tym i tamtym” zamrą Ci na ustach, gdy rezultat Twoich zaniechań objawi się w pełnej krasie. A do tego nam wszystkim coraz bliżej.

Wszyscy zginiemy? :)

Spośród mniej lub bardziej histerycznych reakcji po niedzielnych wyborach na szczególną uwagę zasługuje tekst Tomasza Kozaka, którego fragmenty pozwolę sobie tutaj przytoczyć:

Moim zdaniem przeważył żywioł „obiektywny”: niezależny od konkretnych, lokalnych posunięć poszczególnych (jednostkowych i zbiorowych) uczestników gry. Żywiołem jest późny kapitalizm, który kształtuje ogólną ramę determinującą myślenie i działanie jednostek, grup społecznych — oraz ich politycznych emanacji. Zasadniczy problem w takim układzie to dynamika kapitalizmu. Determinuje ona specyficzny typ upodmiotowienia, a jej dominującym produktem okazuje się dzisiaj (w USA, w Brazylii, w Europie Środkowo-Wschodniej) konsumpcyjno-rozrywkowy faszyzm. Wynika to ze strukturalnej sprzeczności: dynamika kapitalizmu z jednej strony wciąż eskaluje niepohamowaną konsumpcję, z drugiej natomiast uświadamia, że zasoby się kurczą i surowców nie wystarczy dla wszystkich. Dlatego żeby żreć trzeba pożerać innych albo zamieniać ich w niewolników. Maksyma „Polska tylko dla Polaków” może w takim układzie współgrać ze zgodą na import taniej siły roboczej, siła ta bowiem ma konserwować system, w którym najwyższy możliwy poziom konsumpcji trzeba zapewnić warstwom uprzywilejowanym (np. autochtonom).

Kozak trafia w sedno tak, że bardziej się nie da. Niezależnie od wysiłków euroentuzjastów i innych pięknoduchów rojących o wolności, równości, tolerancji, akceptacji, demokracji itd. – ostatecznie i tak wygrywa doraźne tu i teraz. Pieniądze uzyskane dzisiaj, kopalnia zamknięta w nieokreślonej przyszłości, miejsca pracy jeszcze teraz utrzymane, kary jeszcze na chwilę odsunięte. Palenie śmieciami i parę złotych w kieszeni zawsze wygra z widmem raka za 15 lat, a poza tym łatwo rozgrzeszyć się, że indywidualne decyzje i tak nie mają wpływu na globalną sytuację. Bo przecież są wielkie fabryki, kopalnie i co tam znaczy moje ognisko w ogródku czy mój piecyk. A przecież inflacja rośnie, ceny galopują, pracuje się na śmieciówce i jest jak w tych grafikach ze smutnym nosaczem.

Babcia zabierze ci dowód

Dobić was bardziej? W Polsce w tej chwili rządzi pokolenie 50+. To pokolenie ma swoich przedstawicieli we wszystkich publicznych władzach i narzuca medialny mainstream. To pokolenie najczęściej chodzi na wybory. Żyje konfliktami z poprzedniej epoki (końca XX wieku) i wciąż za bardziej palący problem uważa lustrację agentów SB niż problem nadchodzącej katastrofy klimatycznej, kryzysu gospodarczego czy widma wojny na tle obu poprzednich.

Wśród młodych natomiast najbardziej zmobilizowani są wyborcy z grona sfrustrowanych młodych mężczyzn, sfrustrowani przeseksualizowaną popkulturą, którzy postnowoczesną i postpatriarchalną rzeczywistość odbierają jako zagrożenie. Do nich tym bardziej nie przemawiają postulaty praw kobiet, ekologii i równości, bo najchętniej zakazaliby ustawą wszystkie zachowania płciowe, które ograniczają im „dostęp do kobiet”. Wysoki wynik narodowców w wyborach do PE zdaje się tylko potwierdzać tę obserwację.

Powiedzmy to głośno: być może nikt w tej chwili nie jest w stanie wygrać wyborów szafując zużytymi, miękkimi hasłami o ciężkiej pracy, tolerancji, równości i wolności. Są przereklamowane, nie zapewniają czysto fizycznego dobrobytu, rozczarowują. Nikt nie chce się dzielić, boleśnie świadom faktów przytoczonych wyżej przez Kozaka. Autorytety od kryzysu gospodarczego w 2008 roku przeżywają globalny kryzys. Rośnie nieufność wobec nauki, kontestowanej przez domorosłych specjalistów z YouTube. Zatopieni w świecie komiksowych superbohaterów i serialowych baśniowych wszechświatach, coraz bardziej odrealnionych, uciekamy od coraz bardziej skrzeczącej rzeczywistości. Tańczymy na własnych trumnach, wiedząc doskonale, że świat, jaki znamy, musi się skończyć. Jest w zasadzie obojętne, czy najpierw rozpadnie się Unia Europejska, zdominują nas gospodarczo kraje azjatyckie, katastrofy klimatyczne spowodują masowy napływ uchodźców, który zdestabilizuje europejską politykę, nastąpi kolejny krach giełdowy, putinowska wojna hybrydowa wywoła militarny kryzys (np. w niestabilnym ostatnio Kosowie) czy wybuchnie wojna z dowolnego z powyższych powodów.

Jak wygrać wybory?

Można powiedzieć, że w tym miejscu pozostaje już tylko postawić kropkę, zakryć się prześcieradłem i czołgać w kierunku cmentarza.

Nie jestem w stanie jednak zostawić Was, drodzy czytelnicy, bez choćby śladowej nadziei. Proszę bardzo, oto pomysł na wygranie wyborów w Polsce przez demokratyczną opozycję. Grzegorzu Schetyno, jest gratis:

  1. Należy otworzyć oczy na brutalną prawdę o wszystkich kryzysach postnowoczesności. Przyznać głośno: tak, nadciąga problem kryzysu klimatycznego, wywołanej nim masowej migracji, nadciąga recesja, eskalacja konfliktu na Ukrainie, bezrobocie, epidemie, susze, rak, zło i mrok.
  2. Polityka krótkowzrocznego samolubstwa doprowadzi nas wszystkich do katastrofy. Nie z powodu pięknych idei, lecz zimnej kalkulacji. Homo sapiens wygrał ewolucyjny wyścig nie dlatego, że miał dłuższe pazury, mocniejsze kły czy lepiej widział w ciemności, bo nawet przeciętny wyborca Konfederacji wie, że nic z tych rzeczy. Naszą ewolucyjną przewagą jest umiejętność współpracy. To ona pozwoliła ludzkości przetrwać i zdominować kulę ziemską. Pozostaje zatem przekonać rodaków, że im bardziej myślimy o sobie, tym szybciej znajdziemy się na marginesie horyzontu zdarzeń (Europy), a wtedy po prostu padniemy ofiarą któregoś z mocarstw. Mamy do wyboru: przyjąć wartości europejskie, strategię ochrony środowiska oraz politykę zakopywania nierówności albo zginąć. 
  3. Powinniśmy zatem je przyjąć choćby z czystego wyrachowania.

Jest to strategia trudna, ponieważ godzi prosto w narodowe bajania o husarzach, żołnierzach wyklętych i idąca w poprzek naszego narodowego sportu, czyli pięknego umierania. Będzie być może wymagała dekonstrukcji mitów o zdradzonych o świcie, Polsce oszukanej przez sojuszników w 1939 lub 1944 i brutalnie trzeźwego spojrzenia na naszą pozycję w świecie. Będzie nieprzyjemna i z pewnością wzbudzi potężny opór ludzi wolących wierzyć w piękne złudzenia o wstawaniu z kolan. Maksymalnie niepopularne będzie powiedzenie: nie ma żadnego powodu, aby pompować demografię i promować przyrost naturalny w obliczu nadchodzącej walki o topniejące zasoby.  Zapewne jest pracą, której polityk żyjący z diet poselskich się dobrowolnie nie podejmie i będą musieli ją podjąć społecznicy, intelektualiści czy pisarze.

Gdyby jednak udało się w jakiś sposób przeprowadzić masowo ten wywód, w sposób logiczny i zrozumiały dla przeciętnego odbiorcy, odwołać się do instynktu przetrwania zamiast do górnolotnych i abstrakcyjnych idei – być może przełamałby filozofię krótkowzroczności. Nie da się bowiem ukryć, że obecna strategia po prostu nie przysporzy demokratycznej opozycji więcej poparcia, niż już przysporzyła. Ani liberalne centrum, ani lewica ewidentnie nie są w stanie zmobilizować większych mas bez silnej motywacji. Taką motywacją mógłby być strach o jutro, o fizycznie przetrwanie swoje i bliskich. Strach o prawa obywatelskie, równość płci, wolność prasy czy ład konstytucyjny nie jest raczej w stanie takiej mobilizacji dokonać. Cała sztuka leży zatem w wyjaśnieniu szerokim masom wyborców, że więcej zyskają pozostając przy ścieżce lewicowej – z czysto biologicznych, finansowych i militarnych powodów.

Zegar tyka

Obawiam się jedynie, że jest to dla naszej skostniałej, konserwatywnej i zakopanej w przebrzmiałych konfliktach opozycji niemożliwe. To nie ich narracja, nie ich bitwa, nie czują się w niej swobodnie. Będą obracać w młynach narracyjnych wciąż te same konflikty okresu transformacji, toczyć środowiskowe wojenki interesujące coraz węższe elity. Przeciętnego odbiorcy to już teraz nie obchodzi – co słusznie wytyka autor bloga Nienawiść.pl 

Wasz apel w papierowej „Wyborczej” dociera maksymalnie do 90 tysięcy ludzi – taka jest średnia sprzedaż tej gazety. Nawet, jeśli posłucha was połowa – która również gardzi współobywatelami – przekonacie do głosu 45 tysięcy już przekonanych osób. W dzisiejszych czasach byle 12-latek, który gra w gry na YouTube ma 20 razy większe zasięgi. Nawet skromny autor tych słów na swoim niszowym blogu czasem (czasem, czyli rzadko – podkreślam!) potrafi dotrzeć do większej liczby Czytelników niż „Gazeta Wyborcza”.

Być może zatem, zanim władzę przejmie pokolenie, które te problemy rozumie – lub wyrośnie nam jakiś inny poza Donaldem Tuskiem polityk, który ma horyzont wykraczający poza najbliższe lokalne wybory i poselską dietę – wszyscy zginiemy, bo nie mamy już jakichś 2,3 pokoleń na ten proces.

Nie jestem pewna, czy mamy nawet jedno.

Na kolanach i na workach grochu :)

Gdy dziś wracamy pamięcią do tego hasła wyborczego PiS z 2015 r., który wzywał obywateli do przekazania mu władzy m.in. ze względu na prowadzenie przez poprzedników polityki zagranicznej „na kolanach”, na twarzy rysuje się nam smutny uśmiech. „Na kolanach” oznaczało w tamtej retoryce politykę prowadzoną na zasadach dialogu z najważniejszymi partnerami w UE oraz w sposób zorientowany na konsensus z nimi. Ta polityka miała swoje wady i granice możliwego, ale Polska po kilku latach jej wdrażania była krajem o solidnej pozycji regionalnej, powiernikiem zaufania wyrywającej się do kręgów zachodnich Ukrainy, kreatorem wschodniej polityki UE, kluczowym punktem odniesienia w polityce wobec agresywnej Rosji, wzorem dla postkryzysowych rozwiązań zabezpieczających finanse publiczne, naturalnym liderem regionu w negocjacjach budżetowych i krajem z dość intensywnymi dobrymi relacjami z USA.

Dziś już wiemy, że „wstawanie z kolan” oznaczało w pierwszej kolejności faktyczne zamrożenie relacji z najważniejszymi krajami kontynentalnej Europy. PiS wierzył w to, że Polska stanie na czele bloku państw na wschodniej flance Unii i NATO, stanie się ich przywódcą i zacznie w ich interesie zmieniać dynamikę integracji europejskiej. Tymczasem dla państw regionu, w tym też dla Ukrainy, Polska była pożądanym partnerem tylko tak długo, jak bywała słuchana w Berlinie, Paryżu i Brukseli. Wraz z utratą zaufania w tych miejscach, zainteresowanie przywództwem Polski w regionie wyparowało z dnia na dzień. Po kilku latach polityki regularnych afrontów i zaogniania, Polsce został tylko jeden partner, na którym może się oprzeć: Stany Zjednoczone Donalda Trumpa, podobnie oceniającego UE i mającego z antyliberalną ekipą PiS często także wspólne wizje ideologiczne.

Tutaj jednak PiS znów się pomylił. Partia ta liczyła na to, że Polska odzyska status podobny do tego, jakim cieszyła się za prezydentury Busha 15 lat temu, gdy w sprawie Iraku także stanęła Unii okoniem i poparła bezwarunkowo Waszyngton. Liczono więc, że stanie się dla USA oczkiem w głowie, o które Amerykanie będą dbać, chuchać na nie i dmuchać, wzmacniać militarnie i zapewnić mu większe poczucie bezpieczeństwa unilateralnie, aniżeli czyni to system paktu NATO. Nie wzięła niestety ekipa PiS pod uwagę kolosalnej różnicy pomiędzy Bushem a Trumpem. Bush budował swoją politykę w oparciu o nimb transatlantyckiej wspólnoty liberalno-demokratycznych wartości. Zależało mu na sojuszu z Europą, który owe wspólne wartości zaniósłby na bagnetach do Iraku i innych państw Bliskiego Wschodu. Gdy sojusz z całą Europą się nie udał, Bush pragnął zbudować symboliczną, jak najszerszą koalicję z udziałem państw zachodniego kręgu cywilizacyjnego, aby móc mimo wszystko pozostać w tej ideowej narracji. Do tego Polska, ale i Hiszpania, Dania, Rumunia czy Australia były bardzo potrzebne.

Dzisiaj prezydentem nie jest ideowy Bush, współczesny krzyżowiec i apostoł neokonserwatyzmu, tylko wyzuty z przywiązania do jakiejkolwiek idei Trump. Dla Trumpa liczą się tylko pieniądze i interesy. Rozpad UE byłby mu na rękę, gdyż wówczas łatwiej byłoby mu prowadzić ostrą politykę handlową na naszym kontynencie. Trumpowi Polska nie jest za bardzo do niczego potrzebna, tylko ewentualnie jako pomniejszy czynnik rozsadzający Unię od środka. Torpedując swoje relacje z innymi krajami Zachodu, Polska PiS oddała się w zasadzie na jego łaskę i niełaskę. Doskonale zdaje sobie on sprawę, że ma nasz kraj w garści i może teraz dyktować mu o wiele ostrzejsze warunki. Polska nie ma alternatywy, jak tylko przystać na nie.

Owszem, po ponad 3 latach rządów PiS Polska jest krajem, który postawił się Europie, pokazał jej środkowy palec, udowodnił, że nie boi się procedur w sprawie praworządności. Jednak w relacjach z USA Warszawa jest dziś co najmniej na kolanach. Musi przyjąć wszystkie ciosy z uśmiechem. Pokłosiem tego położenia są wypowiedzi sekretarza Pompeo czy, cieszącego się absolutnym parasolem USA, premiera Netanjahu w Polsce. Słowa Benjamina Netanjahu oczywiście padły być może głównie na użytek wewnętrznej kampanii wyborczej. Jednak były też demonstracją tego, na jak wiele można sobie pozwolić wobec Polski w dobie jej podporządkowania Waszyngtonowi, a także słodką zemstą za próbę uchwalenia przed rokiem nowej ustawy o IPN. Na pewno Netanjahu wypowiedź ta sprawiła nie lada satysfakcję.

Wszelkie tego rodzaju porównania się karkołomne, ale pozycja Polski wobec USA jest tak samo pozbawiona pola manewru, jak pozycja PRL wobec ZSRR. Tyle tylko, że tym razem nie boimy się sankcji w postaci wejścia, a w postaci wyjścia wojsk. Niezależnie od tego, tak jak w PRL z tyłu głowy wszelkich decydentów czy ludzi opozycji stale tkwiło pytanie „na ile możemy sobie pozwolić, aby nie wzbudzić reakcji Moskwy”, tak dziś obawa o jakąkolwiek negatywną reakcję Waszyngtonu wobec Polski hamuje rząd i zawęża radykalnie jego pole działania.

W drodze na step :)

Bezradność i brak wiary – to chyba najtrafniejsze określenia stanu ducha nie-PiS-owskich Polaków w czasie, gdy piszę ten tekst. Jest lipiec 2018, mamy PiS-owski rząd, prezydenta, Trybunał Konstytucyjny, Krajową Radę Sądownictwa, właśnie po raz bodaj piąty znowelizowano przepisy dotyczące Sądu Najwyższego, co umożliwi w ciągu dwóch, trzech miesięcy upartyjnienie i poddanie tej instytucji kontroli władzy wykonawczej. Zbliżamy się do końca etapu, który Karol Modzelewski trafnie określił jako „legalizacją pałki” – czyli modyfikacji ustroju w taki sposób, by rządzący mogli reagować na krytykę czy opór bez zagrożenia, że słabszy będzie miał możliwość odwołania się do instytucji państwa pozostających poza kontrolą rządu, że jego prawa będą w jakikolwiek sposób chronione. Odtąd obywatel będzie zdany na łaskę i niełaskę rządzących.

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXIX numeru kwartalnika Liberté!, który ukaże się drukiem na początku września 2018 r.]

Demokracja fasadowa jest „zgodna z obowiązującym prawem”

„Legalizacja pałki” byłaby umiarkowanie skuteczna w krajach o stabilnej demokracji, gdzie obyczaj i tradycja bywają równie silne jak prawo pisane. Niestety Polska do takich nie należy. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że większe czy mniejsze świństwa oraz nieprzyzwoitości uchodzą płazem, „bo nie naruszono prawa”, bo indolencja służb śledczych (czasem trudno uwierzyć w jej przypadkowość) uniemożliwia skuteczne karanie. Czyli – można robić świństwa, można przekraczać obiektywne granice działania na szkodę państwa czy obywateli, byleby znaleźć furtkę do stwierdzenia, że „nie naruszono prawa”. Za naruszenie elementarnego poczucia sprawiedliwości w Polsce nikogo nie spotyka żadna kara. „Śmierć cywilna”, będąca zmorą polityków krajów demokratycznych, której obawiają się oni na równi albo nawet bardziej niż wyroku sądowego, w Polsce nie istnieje. Dlatego prokurator Piotrowicz ogranicza możliwość wypowiedzi posłom na posiedzeniach komisji, przerywa Rzecznikowi Praw Obywatelskich (przypomnijmy – to organ konstytucyjny stojący w hierarchii państwa nieporównanie wyżej od przewodniczącego komisji sejmowej) – bo ma za sobą jakąś tam podstawę w regulaminie, nie czuje się w żaden sposób związany regułami ogólnymi. Marszałek Kuchciński tymże regulaminem przyznaje sobie prawo do eskalacji kar za „wykroczenia opozycji” w postaci wypowiedzi, które uzna za złe – cóż z tego, że jest to mordowanie istoty parlamentaryzmu, którą jest debata, rozmowa, spór, porównywanie racji. Sejm uchwala odpowiedni regulamin, więc wszystko dzieje się zgodnie z prawem.

Przechodzenie do porządku dziennego nad zachowaniami nieetycznymi, ale „zgodnymi z prawem” nie zaczęło się oczywiście dziś – było jedną z narastających patologii Trzeciej Rzeczypospolitej. W jej początkach marszałek Andrzej Kern, angażujący aparat państwa do prywatnych porachunków z narzeczonym córki, zapłacił końcem kariery – choć dałoby się udowodnić, że wszystko działo się „zgodnie z prawem”. Potem kwestie etyki stopniowo zanikały, państwo stawało się łupem i „własnością” rządzących, którzy przyznawali sobie przywilej robienia wszystkiego, co im się spodoba, „zgodnie z prawem”. Dla jasności – to nie są próba budowania symetrii – Trzecia Rzeczpospolita miała swoje wady i zalety, do tych ostatnich na pewno należały wolności obywatelskie, gospodarcze, niezależność sądów, elementarne poszanowanie praw mniejszości (także tej parlamentarnej), wolność zgromadzeń i słowa, uznanie konstytucji za źródło prawa o znaczeniu nadrzędnym dla ustaw i regulaminów sejmowych. Nie ma żadnej symetrii pomiędzy erodującą Trzecią Rzeczpospolitą a usankcjonowaniem jej największych patologii przy likwidacji jej zalet, z czym mamy do czynienia dziś. Niemniej należy uznać, że nie ma punktu zmiany np. w roku 2015. Był proces psucia, który po roku 2015 wybuchł ze zdwojoną, może wręcz potrojoną czy zwielokrotnioną siłą, sam już nie wiem. Przez lata krytykowałem zalążki nepotyzmu i kolesiostwa w obsadzie spółek Skarbu Państwa, ale nigdy nie zbliżyliśmy się przez te lata do obecnego poziomu Misiewiczów, do dyktatury przeróżnej maści „Dyzmów”, traktujących swoje posady jak wygraną w totolotka, słusznie zresztą, bo dostają miliony za nic, za szczęśliwy traf, który spowodował że są mężami, żonami, szwagrami czy dziećmi kogoś ważnego. Kiedy czytam zwierzenia Piotra Walentynowicza, którego jedyną kompetencją pozostaje to, że jest wnukiem nieżyjącej, hołubionej przez PiS działaczki, jak to czuje się pokrzywdzony, bo swoją synekurę dostał poza Gdańskiem i musi dojeżdżać, to naprawdę nie umiem się do tego odnieść ani tego skomentować. Ale – ktoś mi zaraz powie – przecież Walentynowicz w spółce PIT-Radwar dostał pracę zgodnie z prawem.

Ta zgodność z prawem przy systemowym odrzuceniu kategorii etycznych czy bezdyskusyjnych dotąd norm poczucia sprawiedliwości doprowadziła nas do demokracji fasadowej, w której instytucje demokratyczne przestają być demokratycznymi, trójpodział władzy został odrzucony (aż się ciśnie na usta „jako burżuazyjny przeżytek”), sfera publiczna pozostaje nią tylko z nazwy, stając się faktycznie sferą partii rządzącej, która w dodatku zachowuje się jak władza okupacyjna, traktując opozycję jak tubylców do ucywilizowania i źródło danin finansujących politykę okupanta. Następne nowelizacje kolejnych bubli ustawowych wypluwanych z siebie przez władzę powodują, że wszystko to staje się „zgodne z prawem”.

Czas cudotwórców w globalnym konflikcie

Najgorsze jest to, że nie mamy do czynienia z problemem wyłącznie polskim. Robert Krasowski napisał kiedyś, że żyjemy w epoce Kaczyńskiego i że sukces Donalda Tuska polegał na tym, że to zrozumiał i zagrał tak, by w tej epoce nie rządził Kaczyński. To jest tylko część prawdy. Kaczyński jest lokalnym kacykiem w świecie, w którym co jakiś czas powraca nigdy nierozstrzygnięta, być może nawet nierozstrzygalna wojna kulturowa. Wojna świata zurbanizowanego, opartego na cywilizacji łacińskiej i nieustającej modernizacji, ze światem stepu, podboju i nieustannego konfliktu. Granice stref wpływów i przenikania się tych światów przesuwają się od wieków, raz w jedną, raz w drugą stronę. Świat zachodu bywa nudny w swojej przewidywalności, procedurach, prawach, długim procesie decyzyjnym. Bywa nudny w swoim pacyfizmie i ekspiacji za przeszłe grzechy kolonializmu czy wojen religijnych. Świat stepu bywa pociągający w swojej dzikości, nieprzewidywalności, braku wątpliwości i wobec silnych wodzów. Świat zachodu to sklepikarz liczący swoje utargi, planujący otwarcie kolejnego sklepu, podczas gdy świat stepu to nieomylni wodzowie raz konno, raz na niedźwiedziu. Świat zachodu to stabilizacja, sytość, nuda, świat stepu zaś to nieustająca żądza, niedosyt, przygoda.

Mamy dziś kryzys zachodnich wartości, kryzys liberalnej demokracji. Zachód przez dziesięciolecia żył w przekonaniu, że doszedł do modelu rozwiązującego wszelkie problemy, że zna leki na każdą chorobę, a nawet gdy pojawi się nowa, to szybko jest w stanie potrzebny lek wymyślić. Kryzys gospodarczy baniek kredytowych, zaraz po nim kryzys migracyjny podkopały tę wiarę. Pojawili się populistyczni cudotwórcy z nowymi „receptami”. Większość z nich jest nie pierwszej świeżości, bo sprowadza się do testowanych już pomysłów ograniczania demokracji, rezygnacji z wartości wolnościowych zastępowanych etatyzmem i protekcjonizmem. Umiarkowaną nowością jest także to, że formacje projektujące wzmocnienie państwa i ograniczanie wolności obywatelskich i gospodarczych robią to pod hasłami poszerzania wolności i demokracji. Każdy z reżimów totalitarnych zdobywał władzę pod hasłem wyzwolenia od ucisku złej władzy – czy to była Republika Weimarska, czy rosyjski Rząd Tymczasowy. I w każdym z takich przypadków „wyzwolenie” prowadziło do stworzenia systemu bardziej totalitarnego od tego obalonego.

Na peryferiach

Polska od wieków ma nieszczęście być krajem frontowym, peryferyjnym dla jednej lub drugiej cywilizacji. W kryzysach cywilizacji stepu udaje nam się stawać krajem Zachodu. W kryzysie cywilizacji liberalnej równie szybko przesuwamy się na wschód. Spór dlatego jest w Polsce tak ostry i bezwzględny w sferze językowej, społecznej, dlatego porównywany do walki plemion, że nie jest normalnym sporem politycznym pomiędzy chadecją a socjaldemokracją czy konserwatystami a liberałami – linia tego sporu jest dokładnie tam, gdzie linia sporu o charakterze geopolitycznym i cywilizacyjnym. Nawet jeśli na co dzień sobie tego nie uświadamiamy lub nie chcemy o tym wiedzieć – PiS nie jest sobie jakąś tam konserwatywną partią, nawet jeśli przez 10 lat tak udawano – PiS jest partią kultury stepowej, a Kaczyński pozostaje wodzem jednej z pomniejszych odsłon wojny cywilizacyjnej. Fakt, że przez jakiś czas (obecnie coraz mniej, co też jest znaczące) PiS mocno podkreślał swoją antyrosyjskość – w żaden sposób nie zmienia to postaci rzeczy – w wojnie cywilizacyjnej PiS jest po tamtej stronie mocy, kłótnie w ich rodzinie tego nie zmieniają.

Po drugiej stronie, tej widzącej Polskę w strefie cywilizacji europejskiej, mamy paletę poglądową naturalną w demokracji – konserwatystów z PO, słabo zorganizowanych liberałów i lewicę. To zróżnicowanie działa oczywiście na niekorzyść opcji zachodniej, ale w imię właśnie tych wartości należy przyjąć to do wiadomości i organizować się z uwzględnieniem owych podziałów.

Piszę z uporem maniaka, że należy się uczyć od PiS-u, ale nie należy PiS-u naśladować. Naśladując PiS, zmieniamy strefę kulturową, zaprzeczamy wartościom, o które walczymy, w konsekwencji tracimy cel walki. Uczyć się należy umiejętności komunikacji, docierania ze swoim przekazem, nie naśladując treści, nie tylko dlatego, że te treści są odrzucające, ale dlatego, że w ich głoszeniu wiarygodny będzie tylko PiS.

Musimy także nauczyć się oddzielać – PiS jest partią cywilizacji stepu, ale nie PiS sam w sobie jest złem (potrafił balansować na granicy cywilizacji i wpisywać się w tę zachodnią), złem jest system, który PiS tworzy. Walczyć należy zatem z systemem, a nie partią czy ludźmi. Jednym z ważniejszych przesłań naszej cywilizacji jest szukanie w każdym człowieku dobra, próby zrozumienia motywacji. W partii rządzącej jest wielu ludzi po prostu złych, którymi powinny się w przyszłości zająć niezależne sądy, jest tam też wielu ludzi, którzy wierzą, że ich działania służą Polsce. Nie można wszystkich (a szczególnie już wyborców, którym Trzecia Rzeczpospolita dała powody, by ją odrzucić) wrzucać do jednego worka i szukać odpowiedzialności zbiorowej. Takie głosy często się podnoszą, są zrozumiałe, ale to fatalna droga.

Nikt nam nie pomoże, jeśli sami sobie nie pomożemy

W walce tej nie możemy liczyć na znaczące wsparcie, po PiS-owsku mówiąc, „zagranicy”. Nie wątpię, że państwa rdzenia cywilizacji łacińskiej dadzą sobie radę z kryzysem systemu – jak zawsze, modyfikując go, ale pozostając przy swoich wartościach. Ale są osłabione problemami wewnętrznymi, będą defensywne i wspomaganie peryferii – takich jak Polska czy Węgry – nie będzie priorytetem. Przyjmując stepową wersję polityki realnej – w interesie egoistycznym Niemiec czy Francji jest szybkie tworzenie UE wielu prędkości i prowadzenie własnej polityki wolnej od konieczności negocjacji z Kaczyńskim czy Orbanem, w ich interesie jest ucieczka do przodu i pozostawienie problemów środkowoeuropejskiego kotła swojemu losowi. W stepowym ujęciu polityki USA należy oddać Ukrainę i resztę „bliskiej zagranicy” Putinowi w zamian za antychińską koalicję globalną. Jedynym, co UE powstrzymuje od takich działań, jest odrzucanie stepowych antywartości. W wypadku USA sytuacja jest bardziej skomplikowana ze względu na wyskoki prezydenta Donalda Trumpa i następujące po nich akcje ratunkowe jego administracji.

Polska jako peryferium jest jak zawsze bardziej zależna od globalnego starcia niż od własnych wyborów, choć w sposób oczywisty proeuropejski i proatlantycki rząd mógłby nas uchronić od większości strat społecznych związanych z obecnym ciążeniem na stepową stronę frontu. Ale wiara w to, że bez zdobycia większości w krajowych wyborach ktoś nas uchroni przed odpłynięciem w głąb stepu jest złudna. Zachód ma dość własnych problemów, na nasze nie wystarczy mu czasu i energii.

Z góry także trzeba sobie powiedzieć – rząd prozachodni nie da nam luksusu pewności, że w żadnej Jałcie czy innych Helsinkach nie zostaniemy sprzedani, ale obecne rządy dają nam pewność, że na bliżej nieokreślony czas wypadniemy z kręgu cywilizacyjnego, do którego przez dziesięciolecia sowieckiej dominacji dążyliśmy. Bez żadnej nowej Jałty, na własne życzenie.

Czy wiemy, o co toczy się ta gra?

Nie wiem, na ile świadomość opisanego sporu istnieje w polskiej klasie politycznej – tak po stronie rządzących, jak i opozycji. Na ile jedni i drudzy łudzą się, że polski spór jest sporem politycznym, że dotyczy PiS i PO czy jakiejś tam innej konfiguracji politycznej. Wydaje się, że jedni i drudzy pozostają w przekonaniu, że to krajowy spór międzypartyjny, abstrahujący od starcia cywilizacyjnego i od będącej odpryskiem tego starcia gry Putina o odzyskanie wpływów w Europie Środkowej. Kontekst międzynarodowy w działaniach PiS-u pojawia się punktowo – w psuciu relacji z Niemcami, Izraelem czy Ukrainą. Kwestii globalnych rządzący starają się nie zauważać. Reaktywna opozycja odpowiada na działania PiS-u także punktowo. Mam takie poczucie, sadząc po reakcjach wyborców w badaniach opinii nieodosobnione, że mało jest wiary i przekonania polityków opozycji we własne słowa, szczególnie kiedy stawiają ostre tezy. Jakby cały czas grali na podstawowym poziomie – o obsadę ministerstw, a nie o przyszłość Polski. Jakby nie widzieli globalnego kontekstu i przesuwania się granic wpływów pomiędzy światem zurbanizowanym a stepem. Jakby sami nie byli przekonani, co do wyższości spokojnego mieszczańskiego życia nad hulaniem taczanką po otwartych nizinach. Mam też poczucie, że anty-PiS-owski opór obywatelski gromadzi ludzi, którzy świadomie bądź intuicyjnie czują konflikt cywilizacyjny, z jakim mamy do czynienia w Polsce.

Bez przywództwa

Nie zbliżamy się do odebrania PiS-owi władzy. Spontaniczne ruchy obywatelskie pojawiają się i znikają, dając świadectwo potencjału niezagospodarowanego przez partie, który nie wykreował samoistnych liderów. Demonstracje bardziej przypominają serię słabo ze sobą powiązanych happeningów niż ruch społeczny o określonych celach. Rządzący rozgrywają emocje, przyśpieszając i zwalniając destrukcję państwa na przemian, korzystając na widocznym nawet z daleka problemie przywództwa.

Przywódcą nie jest Grzegorz Schetyna, niewątpliwie najlepszy po stronie opozycyjnej polityk partyjny, dziś skrępowany jako przewodniczący PO ratowaniem tej organizacji, a co za tym idzie, kierowaniem się jej interesem jako priorytetem – stąd w wizji „zjednoczonej opozycji” tworzonej pod jego dyktando nie da się uzyskać synergii działań różnych formacji sprzeciwiających się obecnym rządom. Wizja Schetyny buduje jego partię – „zjednoczona opozycja” to PO i akolici, efektem tych działań jest koalicja z rezygnującą ostatecznie z samodzielnej polityki Nowoczesną i prawie pewny duży klub (pewnie ok. 150 mandatów) po kolejnych wyborach parlamentarnych. Z punktu widzenia PO to dobra droga do zapewnienia trwania partii, uniknięcie drogi SLD, które po utracie władzy zanikało, niemniej w kategoriach starcia cywilizacyjnego – pełna klęska, na ścianie sejmu kolejnej kadencji Klementyna Suchanow będzie mogła napisać jedynie: Mane, tekel, fares.

Nie było chyba od czasu Lecha Wałęsy startu lepszego, niż miał Mateusz Kijowski. Z dnia na dzień stał się liderem przyciągającym tłumy, dyktującym warunki szefom partii opozycyjnych, tworzącym masowy ruch, będącego dla PiS-u synonimem największego zła. I nie umiem sobie przypomnieć z historii przypadku tak ostrego upadku, zaraz po starcie. Upadku nie pod naporem okoliczności, przeciwników, tylko własnej słabości i niedojrzałości. Zupełnie mnie nie interesują orzeczenia na temat faktur Kijowskiego dla KOD-u, może nawet zostaną uznane za „zgodne z prawem” – faktem jest, że Kijowski swoim kombinatorstwem i nieuczciwością zamordował siebie, KOD i wspieranie finansowe opozycji ze zbiórek publicznych.

Gdzieś po drodze Kijowski „stworzył” Obywateli RP – odłam radykalny KOD-u, który przejął rolę macierzystej organizacji po jej upadku. Tu jednak z Pawłem Kasprzakiem jest pewien problem – o ile w KOD-zie zawsze było trochę zamieszania i spontaniczności, a tyle w Obywatelach RP jest chyba tylko spontaniczność i zamieszanie. Połączone z kompletnym chaosem komunikacyjnym – a to Kasprzak odcina się od bardziej radykalnych form protestu (napisy sprayem na murze), a to wjeżdża w bagażniku posłanki Schmidt do Sejmu – wytłumaczy mi ktoś (ufunduję nagrodę niespodziankę), czemu, u diabła, to miało służyć? Co wniosło do protestów? Czy to był jakiś test auta posłanki?

Brak liderów uliczna opozycja kompensuje sobie, tworząc liderów z ludzi, którzy ewidentnie nimi nie są, nie są przygotowani do tej roli, nie chcą jej. Trochę to przypomina poszukiwania wodza dla powstania przez podchorążych w roku 1830. Różni światli generałowie odmawiają, a ci, co się nawet zgodzą, działają potem wbrew powstaniu.
Takim generałem stała się profesor Małgorzata Gersdorf, w oczywisty sposób nieswojo czująca się w entourage’u wodza oporu. Zapewne przyzwoita sędzia raptem ma rozgrywać dużą politykę z poparciem tysięcy ludzi pod Sądem Najwyższym, a zaczyna lawirować, wdawać się w prezydenckie kontredanse, idzie na urlop, urlop przerywa, żeby w Karlsruhe oświadczyć coś o swoim uchodźstwie. Na swojego zastępcę wyznacza jedynego zapewne z sędziów SN z epizodem w wojskowym sądownictwie stanu wojennego. Jakby chciała uzasadnić każdą PiS-owską tezę na temat sądownictwa. To jest materiał na memy, nie na lidera.

Nadzieją ma być triumfalny powrót Donalda Tuska na białym koniu, ale co, jeśli koń się ochwaci albo Tusk wzorem Andersa nie wróci i ojczyzny nie zbawi?

Powyższy opis nie służy krytyce opozycji czy poszczególnych osób – jest pewną diagnozą stanu faktycznego, w mojej ocenie podstawą do rozważań o słabościach, jakie musi przezwyciężyć stronnictwo zachodu, by dać sobie szansę na zwycięstwo nad partią stepu.

Cel, program i moralna legitymacja

To wszystko jest jak z podręcznika – potrzebny jest zdefiniowany cel, akceptowane przywództwo i poczucie moralnej wyższości własnych racji. Celem nie może być tylko odsunięcie PiS-u od władzy, celem musi być budowa lepszej, nowej Rzeczpospolitej, osadzonej kulturowo i politycznie w cywilizacji łacińskiej, nadążającej za jej rozwojem. Żaden powrót do status quo sprzed 2015 roku do celu tego nie prowadzą. Żeby budować nowe państwo, partie i organizacje muszą się wyrwać z paradygmatów lat 90., spojrzeć w przyszłość, mieć odwagę zmian. Muszą odzyskać kontakt z aktywnymi wyborcami, stawiać diagnozy, znajdować recepty i przekonywać do nich wyborców. Od przekazu „PiS niszczy” ważniejszy jest „My zbudujemy”. Polakom potrzebna jest ofensywna alternatywa dla PiS-u.

Takie przeformułowanie celów wiąże się ze zmianą – albo liderzy się zmienią, albo sytuacja zmieni liderów. Zmieni ich na ludzi, którzy chcą być liderami, a nie robią tego z przypadku, na ludzi, którzy zastosują wobec siebie i swojego otoczenia podwyższone standardy etyczne. To kwestia wiarygodności dającej przewagę moralną. Na ludzi, zdających sobie sprawę, że nie mamy w Polsce sporu partyjnego – mamy spór cywilizacyjny i w tym sporze trzeba się opowiedzieć i zmobilizować do opowiedzenia wyborców. Zmobilizować pozytywną wizją dobrej polityki, dobrego państwa, jakie możemy zbudować.

Standardy etyczne to bardzo drażliwa kwestia. Narzucony przez PiS, ale bardzo chętnie przyjęty przez opozycję „naszyzm” i wynikająca z niego bezwzględna walka z symetryzmem, gdzie każdy, kto powie coś złego o rządach PO lub działaniach obecnych liderów opozycji, staje się symetrystą i pożytecznym idiotą PiS-u, utrudnia, a może wręcz uniemożliwia samooczyszczenie się organizacji opozycyjnych ze słabych punktów obniżających jej wiarygodność.

W prokuratora Piotrowicza należy bić za przeszłość i za teraźniejszość, bo to człowiek zły, ale nie można równolegle czynić bohatera z sędziego Józefa Iwulskiego, z jego przeszłością w sądownictwie wojskowym i jakimś uwikłaniem żony, co do którego unika się jakichkolwiek wyjaśnień. Państwo „Wolfgangowie” Przyłębscy to ludzie złej strony mocy, nie można zatem robić bohatera z płk. Adama Mazguły płaczącego na ubeckich wiecach o krzywdach tych przefajnych towarzyszy. Gdzieś są przecież obiektywne kategorie dobra i zła, przyzwoitości i jej braku, każdy z nas jest przecież w stanie je czuć bez pisanej ściągawki. Nie może „naszyzm” ich przesłaniać. Z propagandą braci Karnowskich, Tomasza Sakiewicza i Jacka Kurskiego nie można walczyć odwrotną, równie kłamliwą i usłużną wobec sponsorującej partii. Bo wtedy tracimy z oczu cel walki i jedną partię stepową zastąpi inna.

Bycie po stronie wartości to bezwzględny przymus kierowania się nimi zawsze, poczynając od siebie. Sprawie opozycji bardzo szkodzą zarówno opłacani przez PO propagandyści, jak i publicyści przekonani do bezwzględnej walki z symetryzmem. Bo samo pojęcie symetryzmu w ich ujęciu zakłada spór na jednej linii, na której istnieją tylko PO i PiS, czyli – poprzez takie zawężenie – błędną ocenę tego, z czym w Polsce mamy do czynienia. O ile jestem skłonny przyjąć, że PiS to samodzielny reprezentant idei stepu (choć tutaj także można niuansować, są narodowcy, kukizowcy, korwinowcy i obóz Rydzyka, którzy w PiS-ie bywają, ale nie zawsze są), o tyle twierdzenie, że PO jest jedynym reprezentantem opcji europejskiej, to uzurpacja irytująca lewicę i dużą część liberałów, których w PO nie ma i nawet w niej nie bywali. Jedyną podstawą walki z symetryzmem jest partyjny „naszyzm”, doktryna wykluczająca samodzielne myślenie i z założenia intelektualnie nieuczciwa. A spójrzmy na to z innej strony – na publicystów, niegdysiejszych głównych piewców „dobrej zmiany”, którzy zaczęli krytykować jej praktyczne działania – to także w definicjach naszystów „symetryści”, bo nadal nie są za PO, a już krytykują PiS. Co z nimi? Czy przypadkiem nie należy się cieszyć, że także dostrzegają zło obecnej władzy? Czy raczej ganić, że jeszcze nie kochają PO i zapewne nigdy nie pokochają? Czy może uznać, że linie podziału w Polsce nie muszą się pokrywać z sympatiami do obu największych partii? Bo ten podział doprowadził nas tu, gdzie jesteśmy, a to nie jest dobre miejsce.

„Naszyzm” jest drogą zamykającą rozmowę o tym, jak ma wyglądać przyszła Polska, nie pozwala szukać nowych modeli, wyciągać wniosków z przeszłości, nie pozwala w końcu samym działaczom partyjnym przyznać się przed sobą i przed nami do błędów i szukać sposobów ich uniknięcia w przyszłości.

O co może walczyć opozycja

Rozważania zacząć należy chyba od zdefiniowania tego, jak sobie wyobrażamy zmianę władzy. Gdy patrzę na działania opozycji, na stosowaną taktykę i środki, wcale nie jest dla mnie jasna wizja takiej zmiany. Bo jeżeli przyjmujemy (ja osobiście żyję taką nadzieją), że celem działania jest odsunięcie PiS-u od władzy w wyniku wygranej w wyborach parlamentarnych, to eskalacja i radykalizowanie form działania demonstracji ulicznych temu nie służy. Mają one oczywiście walor mobilizujący dla przeciwników PiS-u, ale równolegle wywołują syndrom oblężonej twierdzy nie tylko wśród polityków partii rządzącej, lecz także wśród ich wyborców i zaplecza medialnego. Jeden z lipcowych numerów prorządowego tygodnika „Do Rzeczy” straszy tematem okładkowym: „Wsadzimy PiS za kratki. Totalna opozycja szykuje plan rozprawy z politykami, sędziami, dziennikarzami”. Duża część numeru to dosyć fantastyczne i bzdurne opisy tych planowanych ponoć prześladowań. Można to oczywiście wykpić, ale oddaje to nastroje, stan umysłu i sumę wszystkich strachów PiS-owskich publicystów. Do tego ich mobilizuje radykalizacja haseł i form protestu opozycji, przy których faktycznie momentami można odnieść wrażenie, że prowadzą do przejęcia władzy w sposób rewolucyjny. Kiedy liderzy parlamentarnej opozycji stawiają tezę, że w Polsce już nie będzie wolnych wyborów, to siłą rzeczy nastroje muszą się radykalizować. Niekonsekwencją jest zatem montowanie wszelkich sojuszy i przepychanie się do kamery.

Zdefiniowanie, w jaki sposób PiS ma zostać odsunięty od władzy, determinuje sposób działania. Jeżeli liderzy opozycji głoszą, że wolnych wyborów już nie będzie i mamy dyktaturę, to konsekwentnie parlamentarzyści powinni opuścić budynki sejmowe, stworzyć alternatywny sejm, bojkotować działania obecnego rządu na każdym polu, łącznie z odstawieniem narkotyku, od którego są silnie uzależnieni – rezygnować z występów w publicznych mediach. Powinni być aktywni w organizowaniu demonstracji antyrządowych i nawoływaniu do obywatelskiego nieposłuszeństwa w pełnym zakresie.

Ani jednak niżej podpisany, ani najradykalniejsi w przemówieniach liderzy opozycji nie zakładają scenariusza przeprowadzenia rewolucji czy zamachu stanu. Zatem należy przyjąć, że drogą do usunięcia tego rządu są wybory parlamentarne. Jeśli to przyjmiemy, to radykalizowanie języka, ochocze przyjęcie zaproponowanego przez PiS sortowania ludzi, wykrzykiwanie „będziesz siedział!” do celu nie prowadzi.

„Zalegalizowana pałka”, o której wspomniałem, będzie oczywiście często używana do porachunków jednostkowych. Nie sądzę, by dało się jej użyć przy zdecydowanym zwycięstwie opozycji. Przejęcie Sądu Najwyższego to instrument do przekręcenia brakujących kilku procent w trzech okręgach, a nie do unieważnienia wyborów zdecydowanie wygranych przez opozycję.

Ale żeby wygrać wybory, trzeba wykazać, że Polska, którą nam funduje PiS, jest zła. Więcej tu daje punktowanie nepotyzmu, kolesiostwa i zwykłego złodziejstwa, jakie mamy teraz, zarówno w administracji, jak i – przede wszystkim – w spółkach Skarbu Państwa niż abstrakcyjna i niezrozumiała dla przeciętnego zjadacza chleba obrona pani Gersdorf. Więcej tu znaczy ujawnianie faktycznego przewartościowania i zmiany sojuszy geopolitycznych niż okrzyki „demokracja, konstytucja”.

Żeby wygrać wybory, trzeba pokazać wizję lepszej Polski, sprawnych sądów, dostępnej nie tylko dla prezesów służby zdrowia i stu innych kwestii. Zarzucić Sejm projektami, które co prawda trafią do „zamrażarki”, ale będzie można o nich Polakom opowiedzieć. Przedstawić spójny wielki projekt dobrej polityki, dobrego państwa.

By to zrobić, trzeba być wiarygodnym, czyli nie bać się rozliczenia własnych błędów, nie wpadać w histerię uniesień nieprzystających do faktycznej sytuacji. Wyborcy nie analizują, ale podświadomie czują fałsz takich uniesień.

Jeżeli zdefiniujemy konflikt w Polsce nie jako partyjną grę, tylko tak jak proponuję, jako element globalnego starcia cywilizacji, to opozycja musi zdecydowanie zmienić swój sposób działania. Mieć świadomość sytuacji nadzwyczajnej, wymagającej ponadstandardowej odpowiedzialności i sposobów działania. W miejsce partyjnych kontredansów i przeciągania uznać swoją różnorodność za fakt, którego nie zmienią nawet najmocniejsze układy polityków. Może się Schetyna dogadać z Katarzyną Lubnauer, Ryszard Petru z Barbarą Nowacką, Włodzimierz Czarzasty z Robertem Biedroniem i potem wszyscy razem mogą to uczcić wspólną mszą w najbliższym kościele farnym – nie zbuduje to siły, która pokona PiS. Jestem w stanie wyobrazić sobie porozumienie polityków, nie wierzę w połączenie wyborców.

Ordynacja wyborcza może wymusić startowanie w koalicji czy bloku – wcale nie wymusza zjednoczenia pod przewodem najsilniejszej partii, gdzie siłą rzeczy tożsamości będą ulegać zatarciu. PO, która daje zjednoczeniu najwięcej, jednocześnie ustawia nad nim szklany sufit na poziomie 25–30 proc. poparcia.

Siłą opozycji może być właśnie jej różnorodność, budowanie poszczególnych organizacji na bazie wspólnoty poglądów i idei, a nie na potrzeby najbliższej rozgrywki wyborczej. Dwa, trzy dynamiczne bloki oparte na różnych pomysłach ideowych dają więcej niż jeden ze sfrustrowanymi przystawkami. Takie organizacje są w stanie przyciągać nie-PiS-owskiego wyborcę różnej proweniencji, nie gwałcą sumień, nie pozostawiając wyboru innego niż „mniejsze zło”. Struktura koalicji wyborczej w postaci konfederacji daje szansę na zdobycie większości mandatów przez siły anty-PiS-owskie, a to dużo więcej niż murowana „zjednoczona opozycja” ze 150 mandatami na kolejne cztery lata.

Taki scenariusz wymaga od polityków przekroczenia własnych granic, nawyków, rezygnacji z walki o podwyższenie notowań koalicji przy PO z 20 na 25 proc. czy własnej partii z 5 na 8 proc. na rzecz podjęcia wspólnej gry o 50 proc. w konfederacji, której wspólnym mianownikiem będzie hasło „Europa zamiast Azji”. Może przegrane wybory do Parlamentu Europejskiego mogłyby być detonatorem nowego sposobu myślenia?

W grze, o której piszę, w rozgrywce o cywilizacyjną przynależność, nie ma już miejsca na „partyjne patriotyzmy” i nominacje na „lidera opozycji”. Jedyna szansa to wykazanie się przez liderów prawdziwie polskim patriotyzmem, budowanie z uznaniem wartości, jaką jest różnorodność środowisk proeuropejskich, ze świadomością, że przegrana i kolejna kadencja PiS-u spełnią najczarniejsze sny o polexicie i powrocie Polski na step.

Skrajna prawica i Le Pen – historia i przyszłość :)

Początek 2011 roku przyniósł koniec jednej z najbardziej zadziwiających karier politycznych w powojennej Europie – po ponad 50 latach na emeryturę odszedł Jean-Marie Le Pen, założyciel Frontu Narodowego, nestor europejskiej skrajnej prawicy. Polityk, który nie pozostawiał miejsca na uczucia inne, niż skrajne – był wielbiony lub nienawidzony. Uosabiał sentymenty nacjonalistyczne, ksenofobiczne i niemal faszystowskie. Jednocześnie zadziwiał erudycją, zdolnościami oratorskimi i wykwintnymi manierami.

Fenomen Le Pena wyrastał z francuskiego konserwatyzmu, który u swoich początków nie był inny niż polski. Skąd się wziął i jak się rozwijał? Gdzie tkwią korzenie francuskiej skrajnej prawicy i czy można dostrzec podobieństwa z jej nadwiślańską wersją?

Korzenie

Skrajna prawica rodziła się we Francji, podobnie jaki inne ruchy polityczne, na przełomie XIX i XX wieku. Jej korzenie tkwiły w pierwszej kolejności w antysemityzmie o podłożu religijnym, a z czasem również materialnym. Fala antysemityzmu osiągnęła apogeum w czasie afery Dreyfusa, kiedy bojówki nacjonalistyczne dokonywały pogromów na Żydach, a w parlamencie powstała poselska Grupa Antysemitów. Drugim ważnym elementem tworzącej się tożsamości nacjonalistów była chęć obrony honoru armii, zagrożonego rzekomo przez obrońców Dreyfusa. Element ten będzie w przyszłości grał dużą rolę w filozofii politycznej Jean-Marie Le Pena.

Tuż przed wybuchem I wojny światowej ruchy antysemickie, monarchistyczne i skrajnie katolickie rosły w siłę i miały jednego wroga – republikę parlamentarną, którą chciały zastąpić ustrojem socjal-chrześcijanskim. Ruch skrajnej prawicy mówił wówczas jasno: Kościół katolicki to patriotyczny obrońca porządku, fundament państwa i wartości.

Nacjonalistyczny tumult nie był w latach międzywojennych we Francji mniejszy niż w innych krajach Europy. Moment kulminacyjny nadszedł w 1934 roku, gdy rewolta nacjonalistyczna sięgnęła zenitu na fali niemieckiego faszyzmu i wielkiej afery finansowej, która doprowadziła w styczniu do upadku rządu. 6 lutego tysiące nacjonalistów zebrały się przed siedziba rządu Francji. Gdy szturm na budynki rządowe wisiał w powietrzu François de La Rocque lider czołowej organizacji nacjonalistów Croix-de-feu wycofał się z protestu odrzucając koncepcję obalenia ustroju siłą. Stanowisko de La Roque’s uratowało wtedy Republikę, ale wyznaczyło też ważny rys francuskiego nacjonalizmu, któremu wierny będzie Le Pen – nie cofając się przed brutalną retoryką polityczną nie decydował się na obalenie legalnego rządu siłą. Oprócz wolty de La Rocque’s, drugi czynnik sprawił, że wydarzenia we Francji nie przybrały scenariusza niemieckiego – Wielki Kryzys był nad Sekwaną wyraźnie mniejszy niż we Włoszech i Niemczech, gdzie całkowicie spustoszył gospodarkę.

Wypadki 6 lutego wywołały wstrząs dużej części społeczeństwa i mobilizację lewicy zepchniętej w latach 30-tych do głębokiej defensywy. Socjaliści i komuniści powołali wspólny blok o nazwie Pact d’unité d’action wymierzony w zagrożenie faszystowskie, który utorował im drogę do zwycięstwa wyborczego w 1936 roku. Tekę premiera objął Leon Blum, a jego pierwszą decyzją była delegalizacja organizacji faszystowskich.

Dopiero II wojna światowa i marszałek Pétain wyniosły do władzy skrajną prawicę, która dostała upragnioną szansę na rządzenie pod hasłami zwalczania wrogów wewnętrznych: Żydów, masonów i komunistów. Jednak klęska III Rzeszy przyniosła też zagładę trzonu nacjonalistów we Francji – około 1000 kolaborantów z Vichy zostało skazanych na karę śmierci.

„Głośno mówimy to, co inny szepczą na dole”

Jean-Marie Le Pen pojawił się w Paryżu tuż po zakończeniu wojny mając za sobą biedne dzieciństwo w nadmorskiej Bretanii. Z bagażem nauk pobieranych w szkole jezuickiej rozpoczął studia prawnicze i natychmiast zaangażował się w działalność konserwatywnych populistów przewodzonych przez trybuna ludowego Pierre Poujade’a. Bazą tego ruchu byli robotnicy, rzemieślnicy i drobni handlarze – grupy społeczne, które będą wspierały Le Pena przez całą karierę polityczną. Z ich poparciem i na fali powojennej niestabilności politycznej i gospodarczej Le Pen odniósł pierwszy sukces wyborczy. W 1956 roku, w wieku zaledwie 27 lat został najmłodszym deputowanym Zgromadzenia Narodowego.

Le Pen nie wytrwał długo w ławach parlamentarnych – gdy wybucha konflikt w Algierii krzyczał z trybuny do generała de Gaulle’a: „Albo Algieria będzie francuska, albo to Francja zacznie przypominać Algierię!” i sam zaciągnął się ochotniczo do armii, aby bronić Wielkiej Francji i honoru armii, walczyć z komunistami i islamem. Walczył w Algierii, a następnie wziął udział w operacji w kanale sueskim. Cień tej pierwszej wojny ciągnął się za nim długo, niektóre źródła podawały, że Len Pen uczestniczył w torturach algierskich rebeliantów, choć on sam temu zaprzeczał. Kiedy generał de Gaulle zarządził odwrót z Francji, Le Pen, mimo, że skrajnie krytyczny wobec tej decyzji, nie poparł Organizacji Tajnej Armii (OAS) złożonej z byłych wojskowych dążących do utrzymania Algierii francuskiej. Podobnie jak de La Roque w 1936 roku, Le Pen zaciekle kontestował system, ale w decydującym momencie nie wypowiedział mu posłuszeństwa.

Po powrocie do kraju Le Pen nie był już w stanie wrócić na scenę polityczną, otworzył małe wydawnictwo wydające płyty (m.in. pieśni niemieckich faszystów) i znalazł się na marginesie polityki.

Pomocna dłoń Mitteranda

W 1972 roku Le Pen powołał do życia Front Narodowy (Front National) grupujący różne odłamy rozproszkowanej skrajnej prawicy – faszystów, nacjonalistów, monarchistów i kolaborantów z Vichy. Od początku ścierają się w nim dwa nurty – negacjonistów i tzw. „nowej prawicy” odrzucającej rasizm. Górę biorą ci pierwsi bo na ich czele stoi sam Le Pen. Front uznaje ojczyznę jako najwyższą formę solidarności między ludźmi.

W połowie lat 70-tych odwraca się karta Jean-Marie Le Pena. Wspierał go wówczas Hubert Lambert, dziedzic wielkiej fortuny i osoba uznawana za nie do końca zrównoważoną. Lambert słynął z tego, że pod wpływem zmiennych nastrojów zapisywał w spadku majątek różnym osobom. Gdy Lambert nagle i młodo umiera okazuje się, że szczęśliwcem jest Le Pen. Rodzina Lamberta nie była w stanie podważyć testamentu i Le Pen przeprowadza się wkrótce z rodziną do pałacyku pod Paryżem, a jego faszyzujące wydawnictwo nie jest mu więcej potrzebne do utrzymania rodziny.

Po zwrocie w życiu prywatnym przyszedł czas na polityczny. W 1984 roku pomoc przychodzi z najmniej oczekiwanej strony. Prezydent François Mitterand zaapelował do rządu o dopuszczenie do mediów wszystkich sił politycznych. Mitterand tłumaczył wniosek chęcią zagwarantowania pluralizmu, ale wielu widziało w nim makiaweliczną chęć osłabienia prawicy przez wprowadzenie kolejnego gracza na tej części sceny politycznej. Klamka zapadła – lider skrajnej prawicy zostaje zaproszony do czołowego programu publicystycznego „Godzina prawdy” (L’Heure de vérité). Le Pen daje pierwszy w karierze wielki popis telewizyjny – w środku emisji na żywo przerywa program i ogłasza minutę ciszy w hołdzie poległym pod dyktaturami komunistycznymi. Miliony Francuzów siedziały zadziwione przed telewizorami, notowania FN poszły w górę, a media nie mogły już ignorować Le Pena.

Le Pen dostrzega szansę. Wprowadza do debaty publicznej nowe wątki – to imigranci są przyczyną rosnącego bezrobocia, a rewolucja 1968 roku powoduje powolny moralny upadek narodu. Efekty nie kazały na siebie długo czekać. W 1988 roku Le Pen zdobył w wyborach prezydenckich 14 proc, podczas gdy w 1981 roku nie był w stanie wystartować w ogóle, a w 1974 otrzymał 0.75 proc.

Partia to ja

Front Narodowy z biegiem czasu stał się przedsięwzięciem prywatnym Le Pena i jego rodziny. Aktywistów partyjnych Le Pen przyjmował w podparyskim pałacu oczarowując ich swym majątkiem, w jego otoczeniu pierwsze skrzypce grała wtedy najstarsza z trzech córek Marie-Caroline. Idylla rodzinno-polityczna skończyła się w 1998 roku. Wewnątrzpartyjny pucz zorganizowany przez Bruno Mégret pozbawił Le Pena ponad połowy członków partii. Co gorsza do puczystów dołączyła córka wodza Marie-Caroline. Front Narodowy znalazł się w zupełniej rozsypce i kres kariery Le Pena wydawał się bliski.

Zbyt wcześnie – to Le Pen był górą szydząc w telewizji: „Od Juliusza Cezara różni mnie to, że to ja zabije Brutusa”. Le Pen miał rację, Mégret nie był w stanie zaistnieć samodzielnie na scenie politycznej, wyborcy skrajnej prawicy identyfikują się tylko z Jean-Marie Le Penem. A on sam, pozbawiony partyjnych oddziałów i upokorzony przez własną córkę nie wiedział jeszcze, że za chwilę odniesie największy sukces swojej długiej kariery.

Szok roku 2002

W wyborach prezydenckich 2002 roku nikt nie dawał szans Jacques’owi Chirac’owi, obciążonemu śledztwami prokuratury po rządach w merostwie Paryża. Mało kto interesował się kampanią w pierwszej turze czekając na drugą, w której mieli spotkać się Chirac z socjalistycznym premierem Lionelem Jospin, gdzie jasnym faworytem był ten ostatni.

Pewnemu siebie Jospinowi cios zadali pozostali kandydaci lewicy, których aż sześciu wystartowało w pierwszej turze zabierając premierowi niezbędne poparcie. Ku osłupieniu wielkiej części opinii publicznej i komentatorów, 21 kwietnia 2002 roku Le Pen wyprzedził Jospina otrzymując prawie 17 proc. głosów. Choć Le Pen tylko nieznacznie powiększył elektorat w drugiej turze, a Chirac zebrał ponad 80 proc. głosów, to lider skrajnej prawicy był w centrum uwagi wszystkich. Le Pen wreszcie zebrał owoce swojej konsekwentnej agendy politycznej – krytyki establishmentu i „ultraliberalnej” polityki gospodarczej, obrony wartości i narodu oraz zaciekłej krytyki wszystkiego co obce, z imigrantami na czele.

Zwycięstwo Le Pena zapoczątkowało serię kryzysów politycznych – wkrótce potem Francja odrzuciła projekt konstytucji europejskiej i zmagała się z wybuchem rebelii na przedmieściach.

Cel: dediabolizacja

Wybory 2002 roku były również politycznym debiutem Marine Le Pen, kolejnej córki Jean-Marie (urodzonej w 1968 roku). W wieczór wyborczy to ona, w imieniu ojca, zabrała głos w telewizyjnej dyskusji. Test okazał się udany, wyborcy ujrzeli nową, jakby upgradowaną wersję Le Pena – zamiast 80-letniego weterana polityki na wizji wystąpiła urodziwa blondynka, o nie mniejszym niż ojciec talencie oratorskim i z równą pasją atakująca „system UMPS” (UMP + PS – dwie najważniejsze partie francuskiej polityki).

Kariera Marine nabrała tempa – wkrótce potem stanęła na czele biura prawnego Frontu Narodowego, w 2004 roku została wybrana do Parlamentu Europejskiego, a kilka lat później do regionalnego parlamentu Nord-Pas-de-Calais.

W strukturze Frontu, Marine znajdowała się bliżej grupy dystansującej się od post-faszystowskich ciągot. Tu leży się również jedyna różnica między ojcem i córką, Marine publicznie odcięła się od ocen II wojny światowej wygłaszanych przez jej ojca, w tym jego opinii z końca lat 80-tych, gdy stwierdził, że komory gazowe były „detalem historii”. Z dwoma rozwodami na koncie, Marine dużo bardziej przypomina też faktyczny model społeczeństwa francuskiego, niż jej surowy obyczajowo ojciec.

W styczniu 2011 roku Marine Le Pen przejęła pałeczkę od ojca stając na czele Frontu Narodowego i, de facto, rozpoczynając swoją kampanię prezydencką przed wyborami 2012 roku. Kampanię, którą ze wszelkim prawdopodobieństwem oprze na dwóch filarach: antyimigranckim (niedawno porównała publiczne modły muzułmanów do okupacji hitlerowskiej) i antyeuropejskim (z przewodnim hasłem wyjścia ze strefy euro). Jej długofalowym celem będzie wprowadzenie Frontu Narodowego do głównego nurtu polityki, a środkiem do osiągnięcia tego celu będzie odcięcie się od elementów postfaszystowkich, swoista „dediabolizacja” partii.

Koniec ideologii?

Polska i francuska skrajna prawica mimo podobnych korzeni – religijno-gospodarczego antysemityzmu, postrzegania katolicyzmu jako ostoi narodu i państwa oraz wyraźnego marszu ku faszyzmowi w okresie międzywojennym – bardzo się różnią w dzisiejszych czasach. Obie siły mają bowiem innego wroga – francuscy nacjonaliści na cel wzięli imigrantów, ludzi „z zewnątrz”, podczas gdy polscy musieli go znaleźć przede wszystkim na własnym podwórku (liberałów). We Francji skrajna prawica powoli porzuca ideologię, koncentruje się na imigracji i spadku poziomu życia. W Polsce ważną rolę odgrywa wciąż to czy jej liderzy i sympatycy chodzą regularnie do kościoła.

Artykuł pierwotnie opublikowany w serwisie 20 lutego 2011 r. oraz w XXIII drukowanym numerze Liberté!.

Czy lewica jest w Polsce potrzebna? :)

Tytułowe pytanie było tematem spotkania w 6. Dzielnicy z jedną z liderek ruchów lewicowych Barbarą Nowacką zorganizowaną niedawno przez Gazetę Wyborczą. Nieco wcześniej na podobne pytania odpowiadał podczas „Wyborczej na Żywo” były premier RP Leszek Miller. Leszek Jażdżewski redaktor naczelny Liberté w odpowiedzi na to pytanie – odparł na Facebooku krótko: „Odpowiedź brzmi: Nie.” Nie zgadzam się z tą radykalną opinią. Moim zdaniem obecny stan lewicy, jest z jednej strony kluczem do sukcesów prawicowych populistów, z drugiej jej programowa formuła osłabia siłę przyciągania ugrupowań centrowo – liberalnych.

Liderzy lewicy nie mają na siebie i swoje ugrupowania pomysłu. Mam wrażenie, że zupełnie nie wiedzą do kogo się zwracają, kto jest ich zasadniczą grupą docelową. Budując siłę polityczną najważniejsze jest zdefiniowanie i związanie ze sobą podstawowego, wiernego elektoratu. Nie jest to jedynie Polski problem, choć u nas występuje w szczególnie radykalnej postaci czyli braku jakiejkolwiek lewicowej reprezentacji w Sejmie. W bardzo wielu miejscach „na Zachodzie” jesteśmy świadkami słabnięcia partii socjaldemokratycznych i socjalistycznych oraz znaczącego wzrostu siły prawicowych populistów, którzy zaczynają lepiej (przynajmniej w retoryce) odpowiadać na potrzeby odpowiednika dawnego socjalistycznego elektoratu. Nie jest prawdą, że jesteśmy świadkami jakiegoś drastycznego kryzysu sił liberalnych – radykalnie zmieniła się alternatywna dla sił liberalnych na skutek głębokiego, strukturalnego kryzysu lewicy. W dużym uproszczeniu demokratyczna walka w świecie zachodnim odbywa się między obozem „liberalnym” i „nieliberalnym”. Naturalne jest, że po długim okresie dominacji siły „liberalnej”, w przypadku Polski 8 lat rządów Platformy Obywatelskiej (nazywanie PO partią liberalną to oczywiście kolejne metodologiczne uproszczenie ale ważne jest za taką uważali ją ludzie), musiało dojść do zmiany na siłę „nieliberalną”. Tak zawsze następuje w demokracjach. Stabilizacja świata zachodniego polegała jednak historycznie na tym, że zwykle alternatywą była lewica, partie socjalistyczne – które mimo innego programu, mimo wszystko trzymały porządek w systemie i nie łamały zasadniczych zasad demokratycznych czy państwa prawa. Teraz demokratyczna wymiana „sił liberalnych” nie jest zagospodarowywana, jak zwykle to bywało przez lewicę, tylko przez populistów zupełnie nowego typu. Z tego punktu widzenia to lewica oddała władzę w Polsce PiSowi. I ten mechanizm widoczny jest w wielu krajach.

Dlatego pytanie o przyszłość lewicy jest więcej niż zasadne w kontekście myślenia o stabilności demokratycznych systemów świata zachodniego. Partie lewicowe na przestrzeni okresu powojennego przeszły ogromną ewolucję i oderwały się od klasycznego robotniczego elektoratu. W tym samym czasie zaszły zupełnie nowe procesy społeczne, zmieniające zarówno grupy zawodowe jak i sposób postrzegania świata przez niegdyś konserwatywną klasę średnią czy liczebność wielkomiejskiego elektoratu. Dziś zasadnicza linia społecznego podziału biegnie pomiędzy tymi, którzy chcą otwartości, tolerancji, współpracy, handlu oraz tych którzy chcą odgradzać się murem, boją się innych, bezpieczeństwa szukają w tradycji i narodzie, handel uważają za zagrożenie. Ten podział zaczyna mieć też coraz wyraźniejszy geograficzny charakter: mieszkańcy wielkich miast versus mieszkańcy prowincji. Tymczasem lewica, szczególnie w Polsce usadowiła się w poprzek tego podziału, w efekcie tracąc popularność w obu grupach. Lewica po „rewolucji obyczajowej” roku 1968 coraz silniej brała i bierze na sztandary liberalne hasła rewolucji obyczajowej – rewolucji, która odzwierciedla dziś dominujący sposób myślenia wielkomiejskiej klasy średniej, ale jest w ogromnym stopniu obcy, szczególnie w Polsce, grupom wykluczonym czy mieszkańcom prowincji, którzy pozostają bardzo konserwatywni. Jednocześnie liderzy nowej polskiej lewicy (Nowacka, Sierakowski, nawet Zandberg), z racji na swój kod kulturowy, wykształcenie, pochodzenie, sposób bycia czy wypowiadania się – adresują swoją ofertę i są wiarygodni dla klasy średniej, a nie elektoratu robotniczego czy prowincjonalnego. Liderzy lewicy postpeerelowskiej z kolej zakończyli swój polityczny żywot. Klasa średnia zaś w swojej masie dość niechętnie słucha o kolejnych oderwanych od rzeczywistości hasłach o walce z neoliberalizmem, podnoszeniu im podatków czy sceptycyzmu wobec idei handlu międzynarodowego na której po prostu dobrze zarabia. W efekcie mamy taki a nie inny wynik partii lewicowych, które w „normalnym” porządku powinny zastąpić Platformę Obywatelską po ośmiu latach jej dominacji.

Przed lewicą strategiczny wybór z którym elektoratem chce pracować i co ważne który elektorat chce współkształtować. Jeśli zwyciężą naturalne dla obecnej grupy liderów liberalne hasła emancypacyjne, związane z tolerancją, walką z dyskryminacją i budową społeczeństwa otwartego – ich jedyną drogą jest sojusz z liberałami i zwrócenie się ku elektoratowi wielkomiejskiemu. Efektem tej współpracy byłaby też światopoglądowa zmiana w partiach liberalnych. Zarówno PO jak i Nowoczesna są bardziej konserwatywne niż ich elektoraty – co demobilizuje ich wyborców. Z sojuszu Nowoczesnej i nowej lewicy mogłaby powstać wreszcie wymarzona partia dla klasy średniej: liberalna światopoglądowo i potrafiąca liczyć, rozsądna ekonomicznie. Druga droga, czyli odwołanie się w uproszeniu do elektoratu „robotniczego”, z mniejszych ośrodków, oznacza potrzebę schowania dotychczasowych liderów i znalezienie kogoś wiarygodnego w tych środowiskach, działacza związkowego, człowieka mówiącego językiem tych grup – takiego odpowiednika Piotra Dudy. Oznacza konieczne schowanie na drugi plan albo odejście od postulatów światopoglądowych. Zmianę języka, odwoływanie się do argumentów przede wszystkim emocjonalnych, a nie racjonalnych. Rywalizację z PiS na hasła socjalne przy poszanowaniu zasad praworządności, demokracji i ogólnego kierunku europejskiego.

Którą drogę wybierze lewica? Pewne jest jedno dopóty dopóki będzie rozdarta i nie będzie wiedzieć do kogo mówi, nie osiągnie sukcesu. A może można realizować obie drogi? Barbara Nowacka liberalizująca światopoglądowo Nowoczesną, a więc wzmacniająca i odpowiadająca na potrzeby jej elektoratu. I zupełnie nowa, socjalistyczna lewica, z nowym liderem, który skutecznie zacznie odbierać elektorat PiS?

Czy Polska jest krajem katolickim? – Rozmowa Leszka Jażdżewskiego ze Stanisławem Obirkiem :)

Skąd się bierze sekret potęgi i panowania polskiego Kościoła? Z punktu widzenia osób nastawionych krytycznie wiele jest wątpliwych wymiarów tej potęgi. Kościół poradził sobie z komunizmem, poradził sobie też z kapitalizmem i demokracją, a teraz wyrasta na najpotężniejszą instytucję w polskim życiu publicznym. Wydaje się, że zarówno obawy, jak i nadzieje związane z procesem sekularyzacji, go nie dotknęły. Obecnie wymiar doczesnego panowania Kościoła odciska się znacznie silniej w rzeczywistości niż choćby w latach 90. poprzedniego stulecia, kiedy podobne debaty o obecności sfery sakralnej w życiu publicznym były bardziej ożywione. Teraz to gra do jednej bramki. I mimo dużej liczby głosów krytycznych ta pozycja nie słabnie. Jak wyjaśniłby pan tajemnicę tego sukcesu?

To pytanie pozornie łatwe, ale w rzeczywistości bardzo trudne. Podałbym jednak w wątpliwość, czy to faktycznie sukces. Ta wyrazista obecność w strukturach państwowych, poczynając od przedszkola, a na domach pogrzebowych kończąc, to na pierwszy rzut oka sukces, ale jednak bardzo dwuznaczny. Kościół katolicki w Polsce właściwie padł ofiarą własnego sukcesu. Odwołam się do jednego z moich nauczycieli, księdza Tischnera, który w latach 70. czy 80., kiedy byłem jego studentem, mówił o pokusach stojących przed Kościołem i jednocześnie zaczął zmieniać swój stosunek do komunizmu. Później, w czasach „Solidarności”, ten sposób myślenia, dekonstruujący utrwalony model katolicyzmu, jeszcze się pogłębił. Tischner mówił dużo o dialogu, oczywiście w swój sposób nieco sarkastyczny i żartobliwy, ale przeradzający się coraz bardziej w ostre, dramatyczne diagnozy Kościoła, który ciągle przecież, zwłaszcza w swej ostatniej książce „Ksiądz na manowcach”, powtarzał, że polski katolicyzm ma przed sobą chrześcijaństwo, a zwłaszcza Ewangelię. Dlatego mówię o dwuznaczności, że ten sukces zaślepia, nie prowokuje refleksji krytycznej, zastanowienia, czemu to ma służyć. To, że ksiądz katecheta staje się prefektem, z którym zmagał się młody Czesław Miłosz w swoich dziełach z okresu międzywojennego, jest wyznacznikiem tej dwuznaczności. Autorytarna obecność w szkołach jest groźna, ponieważ sprawia, że religia zaczyna być utożsamiana z władzą. Takich przykładów można wymienić znacznie więcej. Dlaczego to podkreślam? 50 lat temu Kościół katolicki na II soborze watykańskim zdystansował się wobec twardej obecności w przestrzeni doczesnej. Papież Jan XXIII zaproponował radykalne odejście od skompromitowanych modeli państw południowoamerykańskich czy modelu hiszpańskiego w Europie, które z jednej strony Kościół podtrzymywał, a z drugiej strony sam był przez nie podtrzymywany. Socjologicznie rzecz ujmując, ma pan rację – mamy do czynienia z sukcesem pewnej instytucji religijnej w takim kraju jak Polska, który od prawie trzydziestu lat kroczy drogą demokratyzacji. Możemy stworzyć długą listę zarówno beneficjentów, jak i przegranych transformacji po roku 1989, ale niewątpliwie największym jej wygranym jest Kościół. Partie rządzące mogą się zmieniać, od lewa do prawa, a Kościół pozostaje ulubionym punktem odniesienia i każdy próbuje mu się przypodobać. Wprawdzie w latach 2015–2016 mamy do czynienia z sukcesem Kościoła, jednak wraz z nim dojrzewają gorzkie owoce upolitycznienia religii. Przywołam tu papieża Franciszka, który doświadczywszy na własnej skórze realiów systemu autorytarnego umizgującego się do Kościoła, ma wyraźną alergię na ten typ połączenia. Powiedziałbym więc, że to rzeczywiście sukces, ale socjologiczny, finansowy. Czy również religijny – co do tego mam już poważne wątpliwości.

Zapytajmy więc o to, o co zresztą sam pan pyta w konkluzji jednego z rozdziałów swojej książki. Czy polski katolicyzm w ogóle jest religią? A skoro obchodzimy 1050. rocznicę chrztu Polski, zapytajmy może, czy w Polsce w ogóle mamy do czynienia z chrześcijaństwem w ewangelicznym rozumieniu?

Przed rozpoczęciem spotkania rozmawialiśmy o znakomitym wywiadzie prof. Henryka Samsonowicza w Magazynie Świątecznym „Gazety Wyborczej”, w którym jedno z pytań dotyczyło właśnie rocznicy chrztu Polski. I Samsonowicz odpowiada pytaniem, czy chodzi o chrzest Polski, czy chrzest księcia Mieszka? To bardzo dobrze postawione pytanie. Mieszko z kalkulacji politycznych połączył się z chrześcijaństwem zachodnim, ale Polska – jakkolwiek możemy ją określić w X w. – nie przyjęła przecież chrztu gremialnie. Już to jest dużym znakiem zapytania. Kochamy mity, a mit chrztu Polski określił nas definitywnie jako społeczeństwo chrześcijańskie. Pamiętam rok 1966 i konfrontację między Kościołem katolickim a Polską Gomułkowską. Nastąpiło wówczas wyraźne starcie dwóch ideologii, z których chrześcijaństwo było równoległe z faktem państwowości. W swojej książce często odwołuję się do Karla Rahnera, bardzo ważnego dla mnie teologa, który stwierdził, że dzieje chrześcijaństwa można podzielić na trzy części. Środkowa, najdłuższa, od IV w. do połowy XX w., to część pokonstantyńska, co wiąże się z tym, że Konstantyn, czyniąc chrześcijaństwo najpierw religią dopuszczoną, a później obowiązującą, ją upolitycznił. Księża, biskupi i papież stali się szybko narzędziem państwowotwórczym, współtworzyli imperium. Polski katolicyzm wpisuje się właśnie w ten okres. Natomiast w pozostałych okresach, poza Polską i kilkoma innymi krajami, mamy do czynienia z zupełnie inną formą chrześcijaństwa. Pierwsze trzy wieki naszej ery to chrześcijaństwo, które szuka siebie – własnej tożsamości w sporze, w dialogu, zwłaszcza z judaizmem, z którego chrześcijaństwo przecież wyrosło. Pierwsi wyznawcy Chrystusa, którzy bez wyjątku byli Żydami i nigdy dość przypominania tego w Polsce, pozostawali w ciągłym kontakcie, rozmowie z innymi wyznaniami, co stanowiło istotę ich religii. Właśnie ten dialog, niepewność własnej tożsamości, tworzenie pierwszych fundujących tekstów, takich jak Nowy Testament i pisma Ojców Kościoła, włączenie do tego kanonu Biblii hebrajskiej … Mamy więc do czynienia z dynamiczną rzeczywistością. Kolejne 1600 lat to natomiast umacnianie struktury, co do której faktycznie można wątpić, czy jest chrześcijaństwem, czy to nadal religia Jezusa z Nazaretu. II sobór watykański może nie rozpoczął nowej ery, ale przynajmniej głośno stwierdził, że ci, którzy w to wątpią, mają rację. Ich poszukiwania nowego modelu, zwłaszcza w Azji, gdzie dialog z religiami o wiele starszymi niż chrześcijaństwo czy judaizm – czyli hinduizm, buddyzm, taoizm – dowiódł, że musimy ze sobą rozmawiać nie na zasadzie nawracania i ewangelizacji, tylko poszukiwania wspólnej drogi do Boga. Faktem jest, że ateizm, zwłaszcza ten naukowy, który pojawił się w połowie XIX w. dzięki Karolowi Marksowi, narodził się w opozycji właśnie do tego zideologizowanego chrześcijaństwa. Od 50 lat mamy do czynienia z fascynującym powrotem do religii początków, ale Kościół katolicki w Polsce w ogóle tego nie zauważył, a raczej nie chce tego zauważać. Jestem zatem skłonny odpowiedzieć na Pańskie pytanie w sposób afirmatywny. Polski katolicyzm w swojej najbardziej reprezentatywnej formie nie jest religią, jaką stworzył Jezus z Nazaretu i z jaką mamy do czynienia na świecie – poszukującą Boga, własnej tożsamości. To religia zideologizowana, oparta na niepodważalnej tożsamości instytucji, która odniosła sukces i na swoje sztandary wynosi głównie ludzi sukcesu. Choćby ojciec Rydzyk, który w latach 70. czy 80. poprzedniego wieku (kiedy tak wielu księży i świeckich katolików szukało twórczych form dla swojej wiary w przestrzeni publicznej), w ogóle nie istniał jako reprezentant Kościoła, a stał się ikoną polskiej religijności dopiero w momencie, gdy zaproponował formę twardego, bezkompromisowego katolicyzmu. Powołam się też na zmarłego niedawno znakomitego historyka Janusza Tazbira, który mówił o Janie Pawle II jako Polaku, który po Koperniku odniósł największy światowy sukces. Ponownie więc katolicyzm podpina się pod osobisty sukces, grzeje w jego świetle, oczywiście przy zachowaniu proporcji między Rydzykiem a Janem Pawłem II. Paradoks tkwi w tym, że chrześcijaństwo jest nominalnie religią krzyża, klęski i śmierci, z której się zmartwychwstaje, ale faktycznie całkowitym zaprzeczeniem tego pierwotnego impulsu religijnego.

Przyznam, że jednym z ciekawszych wątków w dziedzinie teologicznej dla laika, jakim sam jestem, pozostaje motyw wyłaniania się chrześcijaństwa jako części judaizmu, dyskusji w obrębie judaizmu, a później błyskawicznego krystalizowania się dogmatów. Dość szybko również następuje sojusz tronu i ołtarza, który zaciążył mocno, być może najmocniej, na przyszłości chrześcijaństwa, a potem katolicyzmu. Czy mógłby pan zrelacjonować ten proces przechodzenia od rewolucyjnej, wydawałoby się, doktryny, do tego, co znamy z opracowań o roli Kościoła w średniowieczu, głoszącego już wówczas twardą, zamkniętą ideologię?

To rzeczywiście niezwykle ciekawe, powiedziałbym nawet, że fascynujące z punktu widzenia historii religii. Mieliśmy do czynienia z fenomenem, który można było również zaobserwować w stosunku hinduizmu do buddyzmu. Siddhartha, osoba z wyższych sfer, chroniona przed złem i ułomnością życia, nagle odkrywa te wymiary i wątpi w swoją dotychczasową wizję świata; ucieka więc od hinduizmu zastanego i tworzy jedno z najważniejszych dla hinduizmu wyzwań, czyli właśnie buddyzm. Jak wskazują specjaliści, ten spór buddyzmu z hinduizmem trwa do dzisiaj. Można powiedzieć, że do dzisiaj mamy do czynienia z największą przygodą w dziejach ludzkości, której główny impuls przyszedł z Azji Wschodniej. Podobnie jest z duchowym dziedzictwem Bliskiego Wschodu – kolebki aż trzech religii monoteistycznych. Mamy do czynienia z pobożnym Żydem, Jezusem z Nazaretu, który swoją duchowość przeżywa bardzo głęboko, jest wyraźnie zakorzeniony w judaizmie prorockim, wrażliwy na krzywdę. Można tu dostrzec pewne analogie z Buddą. I oto Jezus z Nazaretu zostaje przez innych Żydów, swoich uczniów, niemalże delegowany na wyczekiwanego mesjasza. To bardzo złożony proces, który można dokładniej prześledzić od Starego Testamentu. Faktem jest, że początki chrześcijaństwa, z Jezusem, a potem Świętym Pawłem, to właściwie dyskusja w ramach judaizmu, jedna z propozycji, która ścierała się z innymi. Daniel Boyarin, ortodoksyjny teolog żydowski, najwyraźniej sformułował tezę, że pierwsze wieki istnienia chrześcijaństwa z jednej strony działały na użytek rabinów, którzy po zburzeniu świątyni w Jerozolimie przejęli rząd dusz w judaizmie, a z drugiej strony generowały coraz wyraźniejsze różnice wśród entuzjastów Jezusa. Jak rabini określali dogmatyczną strukturę judaizmu w opozycji do wyznawców Jezusa, tak teologowie chrześcijańscy budowali tożsamość nowej religii w sporze z judaizmem rabinicznym właśnie. I, jak to zwykle bywa, kłótnie w rodzinie są najbardziej dotkliwe, a wojny o miedzę – najbardziej krwawe. Początkowo mieliśmy do czynienia z symetrycznym sporem. Widzimy na kartach Nowego Testamentu stopniowe gromadzenie dowodów na ukazanie Żydów, którzy nie przyjęli Jezusa, jako tych złośliwych, niegodziwych. Nowy Testament, zwłaszcza Ewangelia Jana, to właściwie pierwszy tekst antysemicki. W I-II w. n.e. grupa wyznawców chrześcijaństwa oddzieliła się od judaizmu rabinicznego, który uznał ją za sektę, herezję, ale do IV w. brak wyraźnych przesłanek do tego, że to osobna religia. Obecnie większość z nas wie, że jesteśmy chrześcijanami i różnimy się od żydów. Przywołam tekst Boyarina z książki „The Jewish Gospels…”, w której stwierdził, że gdyby zapytać żyda o jego tożsamość, toby odpowiedział, że na pewno nie jest chrześcijaninem; a gdyby zapytać chrześcijanina kim jest, toby powiedział, że na pewno nie żydem. Rzeczywiście więc teologiczny moment narodzin chrześcijaństwa można sprowadzić do tego uproszczenia. Dzisiaj mamy do czynienia z powrotem do dociekań, jak to się stało, że te dwie religie patrzyły na siebie tak nienawistnie. Symetria oczywiście zniknęła po drodze, bo nienawiści ze strony żydów chrześcijaństwo niemal nie odczuwało, natomiast odwrotnie – owszem. Moment narodzin religii chrześcijańskiej jest zatem bardzo ciekawy, bowiem nie tylko całkowicie czerpała ona z religii matki, ale jeszcze miała jej za złe, że istnieje. To paradoks teologiczny, bo buddyści przecież nie mają za złe hindusom, że wciąż istnieją. Chrześcijanie za to czekają na nawrócenie żydów. Z drugiej strony w momencie, gdy chrześcijaństwo odkleiło się od judaizmu, większość nawróconych, tak zwanych Ojców Kościoła, czyli pierwszych teologów, znała znakomicie tradycję grecką i łacińską. To oczywiście Orygenes, Ireneusz, Justyn, Hieronim i, najbardziej chyba znany, Święty Augustyn. I z czym mamy do czynienia? Do odpowiedzi posłużyłbym się intuicjami już spoza teologii, teoriami Erica Voegelina czy Karla Jaspersa, którzy stwierdzili, że Ateny to rozum, a Jerozolima to Bóg, co oznacza, że Grecy dali nam rozum, a Żydzi Boga. Chrześcijanie sprytnie to połączyli. Pisząc po grecku i łacinie, szybko dokonali syntezy tych dwóch wielkich intuicji. „Dać rację wierze, która jest w Tobie” – powtarza się tu jako pewien lejtmotyw. To jeden z sukcesów tej religii, która w sposób przekonujący potrafiła wiarę żydów „sprzedać” poganom. Judaizm był jednak religią pozbawioną impulsu misjonarskiego, natomiast dla chrześcijaństwa bardzo szybko stał się on konstytutywny, zwłaszcza w połączeniu z polityką. Sukces zatem wziął się z połączenia greckiego rozumu i żydowskiej wiary ze zbrojnym politycznym ramieniem, które okazywało się pomocne, gdy zwykła perswazja w procesie nawracania niektórych ludów przestawała być skuteczna. Profesor Karol Modzelewski pisał, że większość pogańskich nacji w Europie „barbarzyńskiej” miała do wyboru topór albo chrzest, a nawet taka alternatywa nie dla wszystkich była oczywista. Część niestety poległa na polu chrystianizacji.

Tu pojawia się pytanie, jak chrześcijaństwo – mimo początkowo dość rewolucyjnej retoryki i popularności zwłaszcza wśród osób, które obecnie nazwalibyśmy wykluczonymi społecznie – tak szybko przekonało się do instytucji władzy i później, już w innym kontekście historycznym, stało się tak przydatnym narzędziem upolitycznienia religii? Dlaczego sojusz tronu i ołtarza okazał się tak trwały, skuteczny i również tak niebezpieczny, bo przecież to z niego wynikają wojny religijne, polowanie na czarownice czy w Polsce choćby sojusz Kościoła z zaborcami… Czy to emanacja wspomnianego sukcesu, czy jednak zaprzepaszczenie pierwotnych wartości?

Przede wszystkim zastanowiłbym się, czy chodzi tylko o chrześcijaństwo, czy katolicyzm. Od razu przychodzi mi do głowy islam, który ma dokładny paradygmat sukcesu politycznego. Siedem wieków po chrześcijaństwie pojawia się Mahomet i jego pierwsi wyznawcy, którzy bardzo szybko osiągają niezwykły sukces – przecież współczesny Bliski Wschód, północna Afryka i część Półwyspu Iberyjskiego to kwestia dwóch, trzech wieków. Biorąc pod uwagę ponad 500 lat obecności islamu w Europie, można się zastanawiać, jak potoczyłyby się losy naszego kontynentu, gdyby nie walki z muzułmanami i wyparcie islamu z Europy. Warto podkreślić, że związek z polityką to nie tylko cecha chrześcijaństwa.

Dopowiem, że całe średniowiecze w Europie to przecież napięcia na linii cesarstwo–papiestwo, a w islamie podobnego dualizmu dostrzec nie można. W chrześcijaństwie od początku silnie podkreślano wymiar duchowy, oderwany od doczesności, a i tak stało się ono bardzo wygodnym politycznym narzędziem, mimo tak wyraźnego dualizmu.

Próbowałem zgłębić to zjawisko, studiując historię jezuitów i ich sukcesu. Poszukiwałem rodzaju klucza, jaki stosował ten zakon, choć to samo można by powiedzieć o dominikanach kilka wieków wcześniej czy benedyktynach i cystersach. Jeśli mówimy o chrześcijaństwie, a zwłaszcza o katolicyzmie, to warto zwrócić uwagę na elementy tego sukcesu. To właśnie zakonnicy stali się szybko spowiednikami, doradcami, wcześnie pojawiła się funkcja nuncjusza, czyli przedstawiciela, a właściwie agenta, Watykanu w różnych krajach. Jeśli podejdziemy do katolicyzmu jako struktury i instytucji politycznej, świeckiej, to warto zwrócić uwagę na jej niezwykłą akrybię, zdolność wykorzystania organizacji zakonnych, które stały się organizmami ponadpaństwowymi i wiele wieków przed powstaniem Unii Europejskiej odgrywały rolę znienawidzonych obecnie biurokratów z Brukseli. To właśnie oni pełnili funkcję cywilizacyjną. Również Mieszko, nasz protoplasta, zwrócił uwagę na możliwość wykorzystania chrześcijaństwa jako ważnego narzędzia politycznego. A pierwszy polski historyk to przecież mnich benedyktyński pochodzący prawdopodobniej z Francji, stąd imię – Gal Anonim. To połączenie sukcesu religijnego z politycznym dokonało się bardzo szybko. Proszę jednak zauważyć, że islam, mimo błyskawicznej ekspansji, respektował wiarę ludów podbitych, a chrześcijaństwo tego nie robiło. Kierowało się nieodpartą chęcią uszczęśliwienia wszystkich podbitych, żeby mogli osiągnąć szczęście wieczne jeszcze za życia poprzez chrzest, przynależność do Kościoła. Realizacją tego założenia była coraz rzadziej już używana instytucja spowiedzi, a zwłaszcza tajemnica spowiedzi. To cały system kontroli, który zaowocował tym, że aktualny władca katolicki miał zapewnione wsparcie duchowe, czyli dostęp do sakramentów, drogę do zbawienia, a jednocześnie wsparcie polityczne, pod warunkiem że będzie wzmacniał Kościół. Współcześnie określilibyśmy to jako „win-win situation”. To świetnie grało i gra do dzisiaj w niektórych krajach.

Kiedy patrzy się na Kościół jako organizację dążącą do politycznego sukcesu, nie do końca zrozumiała jest – zwłaszcza dzisiaj – tak radykalna wrogość Kościoła wobec szeroko pojętej nowoczesności. Pan o tym pisze, analizując zwłaszcza dokumenty papiestwa z XIX w. i czasów wcześniejszych, które na tle niebywale szybkich przemian na arenie światowej wydają się potwornie wsteczne, nawet z perspektywy nie aż tak znowu nowoczesnego Kościoła współczesnego. Na tym tle II sobór watykański jest niemal jak lądowanie na Marsie – wydawałby się nie do pomyślenia jeszcze 20 czy 30 lat wcześniej. Można by pomyśleć, że dla Kościoła, który chce podbijać świat, pogodzenie się na przykład z seksualnością byłoby fantastycznym wyjściem. Kościół przestałby wtedy represjonować ludzi za rozwody, związki pozamałżeńskie, homoseksualizm, płeć, antykoncepcję… Jak wytłumaczyć taką postawę? Czy dla podtrzymania rządu dusz nie można by odpuścić władzy nad ciałami?

Zacznę może od anegdoty. Dogmat o nieomylności papieża, ogłoszony na I soborze watykańskim w 1870 r. jest przez niektórych tłumaczony tym, że pod koniec lat 50. XIX w. Kościół stracił Państwo Kościelne na rzecz zjednoczenia Włoch. Pius IX ogłosił się wówczas więźniem Watykanu, ale w desperackiej próbie zachowania własnego autorytetu zmusił biskupów – swoich podwładnych, z których niektórzy, wykształceni i inteligentni, byli jednak bardziej chętni do kontaktu ze światem i dążenia do unowocześnienia – do ogłoszenia tego dogmatu, będącego swoistym zadośćuczynieniem: „nie mam państwa, ale jestem nieomylny”. To oczywiście uproszczenie, ale z grubsza można powiedzieć, że tragedią katolicyzmu od połowy XIX w. do połowy XX w. było całkowite utożsamienie go z papiestwem. Papież wyrósł na postać, bez której nie można być katolikiem. Pojawiła się ogromna potrzeba publikowania dokumentów. Wszyscy papieże po Piusie IX niemal co roku wydawali kolejne encykliki, wychodząc z założenia, że ludzie są za głupi, sami do niczego nie dojdą, więc trzeba im wszystko objaśnić, ustawić życie od narodzin do śmierci, od poranka do nocy. To rodzaj patologii związany z utratą dotychczasowej władzy. Wówczas pojawiły się wśród kleru liczne niewłaściwe zachowania, choćby donosicielstwo, powstał indeks ksiąg zakazanych, prawo nauczania o Kościele tylko dla tych, którzy bezwzględnie popierają doktrynę papieską. Ta reglamentacja sprawiła, że Kościół rzeczywiście stał się pewnego rodzaju skansenem w świecie zachodnim, który po rewolucji francuskiej uwierzył w rozum i postęp. W odpowiedzi nastąpiło nie tylko zamknięcie Kościoła na te wartości, ale wręcz stygmatyzacja ich jako niemoralnych czy diabelskich. Powrócę teraz do wspomnianej anegdoty. Niektórzy twierdzili, że wraz z ogłoszeniem dogmatu o nieomylności, promień światła oświecił tron papieski, co miało być potwierdzeniem słuszności tego orzeczenia. Mniej jednak mówi się o tym, że Pius IX, gdy spotykał się z głosami sprzeciwu, po prostu dostawał furii. Czy ten promień faktycznie zaświecił, czy też nie – powtórzę za Hansem Küngiem – dekret o nieomylności papieża spowodował całkowity upadek katolicyzmu, z którego do tej pory się nie podniósł, upadek wiary w rozum i coraz powszechniejsze promowanie antyintelektualizmu. Zgadzam się z Haliną Bortnowską, jedną z niewielu myślących katoliczek w naszym kraju, która powtarza: musimy o tej klątwie antymodernizmu rozmawiać, bo ona jest dziś naszym przekleństwem. Zatem ma pan rację, to jest problem. W Kościele wprawdzie są ci, którzy mają pragmatyczne odruchy i chcą o tym dyskutować, ale oni najczęściej kończą tak jak ja – poza Kościołem.

Skoro mówimy o upadku i antyintelektualnym pogrążaniu się Kościoła, to czy Jan Paweł II był postacią, która Kościół podźwignęła, czy też pogrążyła? Często przywołuje się w tym kontekście dialog z innymi religiami. Z tym że w innych kwestiach Jan Paweł II był jednak niesłychanie konserwatywny. Obecnie mówi się, że Kościół w Polsce funkcjonuje znacznie gorzej niż za czasów Jana Pawła II – zarówno pod względem intelektualnym, jak i moralnym. Czy nie jest to rezultat jego pontyfikatu?

Do postaci Jana Pawła II mam stosunek ambiwalentny. Pierwsze siedem lat, do połowy lat 80., to były lata tłuste, to był ten Jan Paweł II, który wniósł świeży powiew do Watykanu, który wyraźnie miał dość tamtejszej machiny biurokratycznej. Wydawało się, że on poprzez swoje liczne podróże wręcz stamtąd uciekał. Z tym pierwszym okresem jest też związane dowartościowanie mniejszej, „młodszej” Europy, czyli jej części środkowo-wschodniej, która za sprawą żelaznej kurtyny była właściwie nieobecna na arenie światowej. Choćby dowartościowanie Cyryla i Metodego jako współapostołów Europy, pierwsza pielgrzymka do Polski, podczas której mówił o sobie jako „słowiańskim papieżu” – to gesty naprawdę wyjątkowe w dziejach papiestwa. W dodatku to, co i jak mówił, przyznało mu status wręcz gwiazdorski. Zupełnie inny jest natomiast już drugi i trzeci okres Jana Pawła II – żałuję, że papież wtedy nie abdykował, bo być może jego pontyfikat zostałby zapamiętany nieco inaczej. Nie mówię tu z polskiej perspektywy, posługuję się raczej kategoriami socjologicznymi. W pierwszym okresie Jan Paweł II rzeczywiście rozbudził ogromne nadzieje, często powoływał się na II sobór watykański, na wiodących teologów. Natomiast od połowy lat 80. XX w. mamy do czynienia z tym, co wspomniany już Karl Rahner nazwał Winterzeit, czyli czasem zamrożenia wszystkiego, co rozpoczął właśnie II sobór watykański. Jak to wyglądało w praktyce? Oczywiście mieliśmy Asyż, wielkie spotkanie międzyreligijne, ogromne otwarcie na judaizm, wyjątkową książkę „Przekroczyć próg nadziei”, niektóre encykliki, jak na przykład „Ut unum sint”, w której pojawia się wezwanie do pomocy ze strony wyznawców innych denominacji chrześcijaństwa w zrozumieniu roli i posłannictwa papieża. Z drugiej strony Jan Paweł II sprawił, że została zamrożona pewna refleksja nad katolicyzmem i Kościołem. Dzięki swojemu rottwailerowi – jak nazywano kardynała Ratzingera – czyli „pierwszemu po Bogu” prefektowi Kongregacji Nauki Wiary, oddał niedźwiedzią przysługę z punktu widzenia socjologii religii. Zahamował działalność teologów najbardziej kreatywnych, pozbawił ich możliwości nauczania, włączył ich dzieła do indeksu ksiąg zakazanych, czyli zamroził próby powrotu do początków wiary. Inna kwestia to nominacje biskupie, które zwłaszcza w Ameryce Południowej, Polsce i Rosji sprawiły, że Kościół na nowo zaczął być postrzegany jako gracz polityczny, a nawet zagrożenie. Moim zdaniem fatalne było to, że Jan Paweł II, mniej czy bardziej świadomie, ustanowił taki model konfrontacyjny. Dla mnie osobiście – jako człowieka, który był wtedy w Kościele i wiązał z nim tak wiele nadziei – ale także dla moich przyjaciół oraz innych ludzi z mojego pokolenia najgorszy był właśnie ten powrót do sylabusa, dokumentu zawierającego zbiór wszelkich możliwych błędów, jakich mógł się dopuścić katolik niepodzielający bezkrytycznie nauczania papieskiego, z okresu II soboru watykańskiego, który wówczas zamroził Kościół na dialog. Janowi Pawłowi II zawdzięczamy również tak nieszczęśliwe wyrażenia jak choćby „cywilizacja śmierci”, stygmatyzowanie wszystkiego, co nie jest katolicyzmem, i obsesję na punkcie seksualności. Próbowałem znaleźć odpowiedź na pytanie, kto w tej kwestii był pierwszy, bo jako amerykanista zajmuję się głównie Stanami Zjednoczonymi i podobne obsesje dostrzegłem u tamtejszych fundamentalistów protestanckich. To jednak nie do rozstrzygnięcia, ponieważ te dwa fenomeny rozwijały się równolegle. Nieprzypadkowo również, moim zdaniem, w jednym z pierwszych wystąpień papież Franciszek stwierdził, że Kościół nie powinien mieć obsesji seksualności, bo sam pewnie doświadczał jej praktycznych skutków, gdy niektórzy księża mylili konfesjonał z miejscem przesłuchań. Katolicyzm musi to niestety odchorować. A odpowiadając krótko na pytanie – moim zdaniem tragedią polskiego Kościoła jest wiara w to, że Jan Paweł II może zastąpić Jezusa Chrystusa. Mówię to z pełną odpowiedzialnością. Pamiętam, gdy jeszcze jako jezuita w Rzymie otrzymałem od kogoś książkę ks. profesora Tadeusza Stycznia i – wówczas biskupa – Stanisława Dziwisza o Janie Pawle II. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Nie wiedziałem, czy to książka o Karolu Wojtyle, czy o Jezusie Chrystusie. Nie poruszam tematu fabryki świętych, bo to odrębna kwestia. Jak to się stało, że Jan Paweł II został kanonizowany tak szybko? Czy on sam przed śmiercią nie przygotował tej ścieżki, skracając czas od śmierci do rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego? Są fascynujące studia mojego przyjaciela, włoskiego historyka Roberta Rusconiego na ten temat i mam nadzieję, że kiedyś ukażą się na polskim rynku. Chodzi o to, że mamy do czynienia z mitologizacją tej postaci, a jej demitologizacja będzie jeszcze trudniejsza niż demitologizacja Jezusa Chrystusa, która dokonała się w protestantyzmie w drugiej połowie XIX w.

Ponieważ w Polsce Trójca Święta to Jezus Chrystus, Matka Boska i Jan Paweł II – nie przesądzając kolejności – myślę, że może pan mieć rację. Zapytam teraz o współodpowiedzialność Kościoła za Holokaust. Czy chrześcijański antyjudaizm przyczynił się do tej największej tragedii w dziejach ludzkości?

To bardzo trudne pytanie, ale nie będę unikał odpowiedzi. I odpowiem afirmatywnie: bez chrześcijaństwa nie byłoby „Mein Kampf” i nie byłoby Hitlera. Ten wychowany w katolickiej rodzinie Austriak napisał swoją straszną i obrzydliwą książkę dlatego, że czytał antysemickie pisma wydawane w większości przez instytucje chrześcijańskie – zarówno katolickie, jak i protestanckie, bowiem protestanci również mają w tym swój udział, zwłaszcza dzięki Marcinowi Lutrowi, który był szalenie antysemicki. Jak już wspomniałem, sam Nowy Testament w wielu fragmentach ma charakter antysemicki, antyżydowski czy też antyjudaistyczny. Oczywiście miało to zupełnie inny charakter niż antysemickie pisma w XIX czy XX w. Chodziło o to, by grupa entuzjastów Jezusa Chrystusa wybieliła się wobec ówczesnego Imperium Rzymskiego i wskazywała na Żydów jako „tych złych”. Ale niezależnie od interesów apologetyczno-krytycznych wobec tamtych rozliczeń bardzo dobra baza dla antysemityzmu jest już w Nowym Testamencie. To skomplikowana kwestia, ale takich elementów można się doszukać, czego najlepszym przykładem jest sam Luter, który, jak wiadomo, był znakomitym znawcą Biblii. Kolejna baza to Ojcowie Kościoła, zwłaszcza Jan Chryzostom, który był mistrzem mów przeciw żydom, posługiwał się całym arsenałem epitetów, łącznie z porównywaniem ich do zwierząt zagrażających ludziom. W średniowieczu w ogóle powszechna była demonizacja żydów. Jest wiele opracowań na ten temat i myślę, że z łatwością można z nich wysnuć całą genealogię antysemityzmu. Nie oznacza to jednak – powołam się już na dokumenty normatywne, i żydowskie, i chrześcijańskie, spisane jednak już po Zagładzie – że nie można poprowadzić prostej linii przyczynowo-skutkowej między chrześcijaństwem i Holokaustem. Mam tu na myśli przede wszystkim deklarację II Soboru Watykańskiego „Nostra aetate” i odpowiedź żydowską z roku 2000 „Dabru emet”. Inna sprawa to problem inspiracji nazizmu antysemityzmem chrześcijańskim. Są to jednak dwie różne sprawy i nie można ich mieszać. Trzeba też podkreślić, że nazizm z natury był pogański i miał również charakter antychrześcijański. Krótko mówiąc, z tą genealogią niechęci do żydów nie należy łączyć obwiniania chrześcijan za Holokaust, bo Zagłady dokonali konkretni ludzie i to oni powinni być rozliczani, a nie religie jako abstrakcyjne wielkości. Niemniej cały katalog restrykcji antyżydowskich, który Hitler wprowadził w Norymberdze i później, od noszenia specjalnych łat czy gwiazd na ubraniach po zamykanie w gettach, można wywieść z tego, co katolicy czy ściślej mówiąc niektórzy papieże robili od wieków. Również materiał ideowy pojawia się w pismach chrześcijańskich, choć oczywiście Hitler doprowadził go do absurdu. Zbliża się kolejna rocznica pogromu w Kielcach, więc warto wspomnieć również o tym, że bez bazy i przygotowania, choćby w postaci prasy o ogromnym zasięgu, wydawanej między innymi przez ojca Maksymiliana Kolbego, antysemickie hasła nie znalazłyby tak pożywnej gleby w Polsce i innych krajach chrześcijańskich.

Czy w funkcjonowaniu w zinstytucjonalizowanym Kościele wiara w Boga przeszkadza, czy pomaga? Innymi słowy: czy papież wierzy w Boga, bo musi? Wbrew pozorom to pytanie całkiem serio.

Odpowiem cytatem literackim z „Braci Karamazow” – „Legendą o Wielkim Inkwizytorze”. Otóż Wielki Inkwizytor ma kłopot, ponieważ chciał spalić heretyka, a ukazuje mu się, że jest on Synem Bożym, który po raz drugi przyszedł na ziemię. Jezus trafia do więzienia. W nocy przychodzi do niego Wielki Inkwizytor i mówi: „Wiem, kim jesteś. Nie przeszkadzaj nam. Lepiej od ciebie wiemy, czego ludowi potrzeba”. Myślę, że w tym sensie wiara w Boga przeszkadza księżom, biskupom czy papieżom. Czasem zdarza się ktoś wierzący i wprowadza zamęt. Oby takich wierzących było więcej, ale niestety jest ich mało. W tym kontekście warto wspomnieć jedną z wypowiedzi papieża Franciszka na spotkaniu ze studentami w czerwcu 2016 r. w Rzymie. Odpowiadając na jedno z pytań papież, przyznał, że nieraz przeżywał kryzysy wiary, pozwalał sobie na krytykowanie Jezusa, a nawet miewał wątpliwości na tym tle: „Czy to jest prawda? A może marzenie?”. Dodał, że tego rodzaju stany nawiedzały go, gdy był dzieckiem, ale też później, gdy był seminarzystą, zakonnikiem, kapłanem, biskupem, a nawet gdy jest papieżem. Ale zaraz dodał: „Chrześcijaninowi, który nie czuł tego nigdy, który nie przeżywał kryzysu wiary, czegoś brakuje”. O ile wiem, to pierwszy papież, który ma wątpliwości związane z wiarą.

Hannah Arendt pisze, że rozdzielenie religii i władzy świeckiej – symbolicznie datowane na rok 1648 – bardzo zaszkodziło tej drugiej. Okazało się bowiem, że władza świecka potrzebuje ukonstytuowania religijnego. Może sekularyzacja to tylko epizod, a nie uniwersalny proces? Czy przekonanie, że będziemy żyli w świecie odczarowanym z religii, nie jest fałszywą perspektywą mieszkańca Europy Zachodniej? 

To w gruncie rzeczy pytanie o postsekularny świat. Zacznę od cytatu z Andrégo Malraux, humanisty ateistycznego, który w latach 60. XX w. stwierdził, że wiek XXI albo będzie wiekiem mistyki, albo go w ogóle nie będzie. Brzmi to bardzo intrygująco, niektórzy dostrzegli w tym zapowiedź New Age, różnych niezinstytucjonalizowanych doświadczeń duchowych, które rozkwitną na nowo. Myślę, że poza efektownym brzmieniem, z tego stwierdzenia nic nie wynika. Ateiści często mają nazbyt optymistyczne wyobrażenie o religii. Są oczywiście ateiści antyreligijni, ale są też inni, którzy mówią, że „im niestety łaska wiary dana nie została”. Ja bym siebie umiejscowił gdzieś pomiędzy. Czasem nazywam siebie agnostykiem, czasem deistą czy katolikiem kulturowym. Ale gdybym miał krótko scharakteryzować współczesny świat, stwierdziłbym, że z punktu widzenia danych statystycznych faktycznie tylko w Europie obserwujemy – mniej więcej od lat 30. ubiegłego wieku – rosnącą tendencję sekularyzacyjną. To, że w Polsce, w Hiszpanii, we Włoszech czy do niedawna w Irlandii wyglądało to nieco inaczej, było wynikiem przede wszystkim silnego powiązania religii z różnymi instytucjami, na przykład edukacyjnymi. Statystyki zatem wyglądały tam inaczej, ale, jak powiedzieli mi kiedyś studenci z Hiszpanii: „Nasi rodzice wierzyli, ale nie chodzili do kościoła, a my już nie wierzymy”. Nawet kraje tradycyjnie chrześcijańskie czy katolickie przestają takie być. Europa jednak jest wyjątkiem. W Afryce, Azji i obu Amerykach obserwujemy znaczący wzrost entuzjazmu religijnego. Opieram się tu na badaniach Petera Bergera, znanego socjologa religii. Jeszcze w latach 60. XX w. pisał on książki o sekularyzacji, a od końca stulecia po dziś dzień pisze już o tym, że popełniliśmy błąd. Nie błąd matematyczny, ale wynikający z zawężonego pola obserwacji. Stwierdza on w swoich ostatnich książkach, że obserwowaliśmy jedynie Europę i Stany Zjednoczone, formułując na tej podstawie ogólne wnioski. Natomiast w Azji, Afryce, czy Ameryce Południowej dało się dostrzec bardzo silny rozwój Kościoła Pentekostalnego. Właśnie poszerzone pole obserwacji zmieniło całkowicie nasze postrzeganie religii. Wiek XX może być w ogóle nazwany wiekiem zielonoświątkowców – mała sekta w Kalifornii, jaką byli na początku stulecia, urosła i liczy 500 mln wyznawców. W 2050 r. będzie ich prawdopodobnie miliard. Co to oznacza? Przecież ci ludzie nie biorą się znikąd, to są właśnie osoby po doświadczeniach w dotychczasowych wspólnotach religijnych, protestanckich i katolickich, które stają się członkami takich charyzmatycznych ruchów czy megakościołów. Podobnie zaskakujące wnioski formułuje chiński socjolog religii Fenggang Yang, który twierdzi, że do połowy tego wieku w Chinach może być ponad 300 mln chrześcijan. Jaki zatem z tego morał? Lepiej nie formułować teorii, które będą falsyfikowalne przez doświadczenie. Kościół katolicki na krótko przed II soborem watykańskim i tuż po nim to dwie różne instytucje. Myślę, że identycznie jest z samym katolicyzmem. Katolicyzm późnego Jana Pawła II był religią coraz bardziej osamotnioną, związaną w niektórych kręgach wręcz z obciachem. Teraz katolicyzm jest znowu „cool”. Przepraszam za odwołanie do żargonu młodzieżowego, ale tak to w tej chwili wygląda. Franciszek nazywany jest „papieżem selfie”, są już nawet studia na ten temat. Liderzy bardzo silnie wpływają na zmianę obrazu religii, wykształcenia jej pozytywnego czy negatywnego wizerunku. Buddyzm Dalajlamy to buddyzm z ludzką twarzą, cieszący się pluralizmem. Myślę, że katolicyzm Franciszka, niefiltrowany przez recepcje lokalne, jest podobny. Jürgen Habermas po 11 września 2001 r. stwierdził, że nie zauważaliśmy religii, że on sam jako filozof komunikacji nie zauważał religii. „Musimy w religii zauważyć partnera” – tę tezę Habermasa podjął, o dziwo, kilka lat później w rozmowie z nim Joseph Ratzinger, przyznając, że musimy zrobić miejsce sekularyzmowi, bo sekularyzm pozwala religii nazwać jej wymiar racjonalny. Zatem, krótko mówiąc: dialog. Bez rozmowy, bez możliwości artykułowania, idee wypracowywane w samotności pozostają jedynie naszymi dziwacznymi tworami. A wracając do Hannah Arendt, to myślę, że pisząc swoją książkę „O rewolucji”, w istocie krytycznie się wyrażała o zasadzie cuius regio eius religio zaproponowanej jako sposób na zakończenie wojen religijnych w Europie w XVII w., która nie tylko rozłączyła religię od władzy świeckiej, ale mocniej uzależniła ją od kaprysu władzy politycznej i w tym sensie zaszkodziła zarówno jednej, jak i drugiej. Z niekłamanym natomiast entuzjazmem pisze Arendt o amerykańskim modelu separacji religii od polityki. Dzisiaj ten stosunek również w USA jest o wiele bardziej skomplikowany, niż to było w czasach Arendt. W pewnym sensie jesteśmy u progu radykalnych przemian również w sferach polityki i religii i z tego powodu każde uogólnienie niesie ze sobą ryzyko. Dlatego jestem ostrożny. Musimy poczekać.

Czy wojny są nieuchronne? – posłowie do książki Toma Palmera :)

8c5-czy-wojny-sa-nieuchronneTom Palmer i pozostali autorzy tej książki w przekonywujący sposób pokazali w jaki sposób należy zmodyfikować popularną łacińską maksymę „si vis pacem, para bellum”, a więc „jeśli chcesz pokoju, gotuj się do wojny”. Główny przekaz książki Toma Palmera jest bowiem taki, że jeśli naprawdę chcemy pokoju powinniśmy przede wszystkim skupić się na promocji i wzmacnianiu wolności gospodarczej, handlu międzynarodowego i wzajemnej współpracy osób, przedsiębiorstw i państw. Wojny kosztują, a wraz z globalizacją i rosnącą wartością wymiany handlowej na świecie koszty potencjalnych konfliktów są jeszcze wyższe, a utracone korzyści z międzynarodowych przepływów towarów i usług mogą znacząco przewyższać wydatki na karabiny, czołgi czy samoloty. Z kolei pokój stwarza otoczenie, w którym zdecydowanie łatwiej o poprawę warunków życia w oparciu o produktywne zachowania takie jak praca, przedsiębiorczość, handel czy inwestycje. Oczywiście są grupy, które korzystają na interwencjonizmie wojskowym i handlowym (a więc protekcjonizmie), takie jak przedsiębiorstwa z chronionych sektorów czy część przemysłu zbrojeniowego. Te często ukryte koszty przywilejów dla wybranych ponosi większość podatników oraz konsumentów, co sprawia, że należy je ujawniać i piętnować.

Każdego dnia media zarzucają nas negatywnymi informacjami. Nie ma w tym nic dziwnego. Przestępczość, katastrofy naturalne, konflikty, akty terroru czy wojny przyciągają uwagę widzów. Gloryfikacja i przekłamany obraz tragicznych w skutkach wojen pojawiają się też w sztuce, o czym mogliśmy przeczytać w jednym z rozdziałów tej książki. Informowanie o wielu wspaniałych rzeczach, które wydarzają się na świecie, nie jest aż tak atrakcyjne medialnie. Jednak, jak pokazuje w swoim rozdziale Steven Pinker żyjemy w najbardziej pokojowej epoce w historii ludzkości.  I to jest bardzo dobra wiadomość! Jednak pokój, podobnie jak wolność same się nie obronią, ale wymagają ciągłej, zintensyfikowanej aktywności m.in. we wspomnianych już mediach oraz w debacie publicznej. Mam więc nadzieję, że dla wielu osób książka ta będzie inspiracją do wzmożonej aktywności na tym polu, aby wpływać na decyzje polityków i rozkład opinii w społeczeństwie. Robimy to m.in w ramach działalności fundacji Forum Obywatelskiego Rozwoju.

Przykładowo zwolennicy pokoju i wolności, tak ważnych dla wzrostu gospodarczego i poprawy warunków życia, powinni jednoznacznie opowiedzieć się przeciwko rosnącej fali poparcia dla protekcjonizmu. Jeszcze kilka lat temu wydawało się, że debatę na temat korzyści z międzynarodowego handlu można uznać za zamkniętą. Jak podkreślono w jednym z tegorocznych Cato Policy Report zdecydowana większość ekonomistów zgadza się z tym, że globalny handel, dzięki rosnącej specjalizacji, powstawaniu oraz wzrostowi nowych rynków i korzyściom skali jest lepszy niż ograniczenia transgranicznej wymiany handlowej. Jednak 240 lat od czasu kiedy Adam Smith pisał o tych ideach w wydanym w 1776 r.  „Bogactwie narodów” narasta wrogość do wymiany dóbr i usług między krajami, niejednokrotnie inspirowana przez polityków. Protekcjonistyczne hasła pojawiają się m.in. w kampanii wyborczej przed tegorocznymi wyborami prezydenckimi w USA, wśród niektórych ze zwolenników wyjścia Wielkiej Brytanii z UE czy w programie wyborczym francuskiej nacjonalistycznej prawicy. Protekcjonizm i ochrona „naszych” (a więc wrogość do „innych”) pojawia się też coraz częściej w wypowiedziach polskich polityków, przybierając formę popularnych sloganów – patriotyzm gospodarczy czy ochrona tzw. narodowych championów, będących w większości dużymi państwowymi (czyli upolitycznionymi) przedsiębiorstwami. Te popularne slogany nie zastąpią jednak reform, które powinny tworzyć jak najlepsze otoczenie biznesowe zarówno dla podmiotów krajowych, jak i zagranicznych oraz wzmacniać konkurencję pomiędzy podmiotami gospodarczymi bez względu na ich kraj pochodzenia. Z korzyściami dla konsumentów i gospodarki.

Obwinianie globalnego handlu, a często też „obcych”, za nieudolność krajowej polityki jest popularnym mechanizmem mobilizacji części podatnego na manipulację elektoratu. Dodatkowo posiadanie zewnętrznego wroga jest często narzędziem propagandowym, szczególnie wykorzystywanym w autorytarnych reżimach, a nakręcanie sztucznego konfliktu ułatwia utrzymanie władzy. Działania tych mechanizmów doskonale pokazują takie książki jak „Rok 1984” George’a Orwella czy trylogia „Wir pamięci. Rozpad połowiczny. Mord założycielski” Edmunda Wnuk-Lipińskiego. Doświadczenia z przeszłości pokazują jak wielkim zagrożeniem może być globalna fala protekcjonizmu i podsycania wrogości do innych, która w latach 30-tych ubiegłego wieku doprowadziła do załamania gospodarczego i tragicznej w skutkach wojny. Książka Toma Palmera pokazuje w jaki sposób, dzięki pokojowym rozwiązaniom, możemy uniknąć błędów sprzed lat.

Ostatnie dekady to także różne wymiary wojen. Poza tradycyjnymi konfliktami zbrojnymi pomiędzy dwoma lub więcej państwami mieliśmy więc do czynienia z wojną z terroryzmem czy wojną z narkotykami. Konsekwencją tej pierwszej jest szereg tzw. ustaw antyterrorystycznych w wielu krajach – przykładami się amerykański Patriot Act czy polska ustawa uchwalona w pierwszej połowie 2016 r. Punktem wspólnym tych wszystkich ustaw są kolejne ograniczenia wolności jednostki i ułatwienie inwigilacji obywateli. Czy powinniśmy na to pozwalać? Jak powiedział kiedyś jeden z ojców-założycieli Stanów Zjednoczonych Benjamin Franklin ludzie, którzy dla tymczasowego bezpieczeństwa rezygnują z podstawowej wolności, nie zasługują ani na bezpieczeństwo, ani na wolność. Z kolei wojna z narkotykami  to nie tylko gigantyczne koszty finansowe, ale też utrata kapitału ludzkiego z na skutek zamykania setek tysięcy ludzi w więzieniach bądź pozbawiania ich zdrowia i życia z powodu posiadania substancji zakazanych przez państwo. Coraz więcej środowisk przyznaje, że wojny tej nie da się wygrać i że przynosi ona odwrotne od zamierzonych skutki. To kolejny obszar, w którym potrzebujemy zdecydowanie więcej wolności, ale też zdrowego rozsądku. Publikacje Toma Palmera i organizacji Atlas Network, z którą Palmer jest na co dzień związany, pokazują jak wolnościowe recepty, a nie zwiększanie państwowego interwencjonizmu i kolejne ograniczenia wolności, mogą sprawiać, że nasz świat będzie bogatszy, bardziej bezpieczny i po prostu lepszy.

„Czy wojny są nieuchronne, czyli pokój, miłość i wolność” to nie tylko książka, ale też inspiracja do obywatelskiej aktywności, o której mogliśmy przeczytać w ostatnim rozdziale. Zaangażowana w tego typu aktywność organizacja Students for Liberty, która patronuje książce, przygotowała nawiązujące do tematyki publikacji koszulki ze słowami wybitnego francuskiego ekonomisty i filozofa Frederica Bastiata – „Jeśli towary nie będą przekraczać granic, zrobią to armie„. Wszyscy, którym leży na sercu wolność i rozwój gospodarczy powinni pamiętać te słowa i przesłanie książki Toma Palmera.

Powyższy tekst stanowi posłowie do książki Czy wojny są nieuchronne? Czyli pokój, miłość i wolność” (wyd. Fijorr Publishing, 2016) z serii „FOR Poleca

W dniach 10-12 października dr Tom Palmer będzie gościł w Łodzi oraz w Warszawie. Serdecznie zapraszam na spotkania w tych miastach. Szczegóły na: www.for.org.pl

Nie opłaca się ratować kobiet. :)

Cóż, zostałyśmy zdradzone. Już nie tylko nazwa „Prawo i Sprawiedliwość”, ale także „Nowoczesna” i „Obywatelska” okazały się przewrotne i fałszywe. Powinniśmy mówić „Wybiórczo Nowoczesna” i „Na Wpół Obywatelska”. Ale czy to jeszcze kogoś dziwi? Polki są przecież od czasu transformacji ustrojowej przedmiotem nieustającego, bezczelnego handlu politycznego – towarem, który sprzedaje się Kościołowi katolickiemu w zamian za wyborcze komendy wydawane maluczkim z kilkudziesięciu tysięcy złoconych ambon. Naszym reprezentantom żal taką ofertę odrzucić w imię jakiejś tam, mało kogo obchodzącej przyzwoitości. Nie opłaca się ratować kobiet.

Pokrętne tłumaczenia, jakoby i tak nie było dziś szans na liberalizację, ośmieszają wypowiadających je polityków i polityczki. Wysyłają oni PiSowi jednoznaczny sygnał – będziemy bronić „kompromisu”, ale za to nie zrobimy ani kroku w przód. Czy to aby na pewno jest dobra pozycja negocjacyjna do utrzymania przyczółku „kompromis”? Niestety nie – ponieważ negocjacje nie zostały rozpoczęte zgodnie z regułą BATNA, to ich przyszły rezultat został zakotwiczony w zupełnie innym miejscu niż obecne regulacje. Jesienią będziemy prawdopodobnie dyskutować nie o tym, czy zaostrzać ustawę antyaborcyjną czy też ją zliberalizować, ale o tym czy wprowadzić wszystkie zaproponowane przez Fundację Pro-prawo do życia zaostrzenia, czy tylko ich część. I to nie z winy PiSu, ale z winy partii, które mając czelność szczycić się hasłami o poszanowaniu liberalnej demokracji i praw człowieka.

Próby zamarkowania wstydu za pomocą stwierdzeń o światopoglądowym charakterze aborcji, wyłączającym ją spod dyscypliny sejmowej, ośmieszają liberałów. Pogwałcenie praw reprodukcyjnych, należących do katalogu praw człowieka jest niewątpliwie sprawą polityczną, a nie światopoglądową. Zostałyśmy właśnie pozbawione reprezentacji w polskim sejmie, o co pretensje do partii podających się za liberalne są mocno uzasadnione.

Raport Europejskiego Komisarza Praw Człowieka z czerwca tego roku na temat stanu ochrony praw człowieka w Polsce określa wyraźnie liczne obszary ich łamania wobec kobiet i nie pozostawia na naszym państwie suchej nitki (https://wcd.coe.int/com.instranet.InstraServlet?command=com.instranet.CmdBlobGet&InstranetImage=2924344&SecMode=1&DocId=2378084&Usage=2). Brak dostępu do edukacji seksualnej, ograniczony dostęp do antykoncepcji, brak dostępu do bezpiecznego i legalnego przerywania ciąży w sytuacjach przewidzianych prawem, stosowanie klauzuli sumienia w gabinetach i aptekach, utrudnienia w dostępie do badań prenatalnych – to obszary łamania wobec kobiet praw człowieka, które gwarantują nam międzynarodowe konwencje. Polska już trzykrotnie przegrała sprawy dotyczące przerywania ciąż przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka. Dwukrotnie ETPCz orzekł, że Polska naruszyła zakaz tortur oraz nieludzkiego i poniżającego traktowania kobiet poszukujących dostępu do legalnego przerwania ciąży lub testów prenatalnych związanych z tym zabiegiem.

To przecież kuriozalne i szokujące… Dlaczego w takim razie partie określające się jako centrowe, liberalne, proeuropejskie i postępowe odcinają się od liberalizacji prawa aborcyjnego a nawet, o zgrozo, blokują debatę na temat łamania praw kobiet w Parlamencie Europejskim?!

Ze strony Platformy Obywatelskiej to chyba syndrom strachu o pogłębienie rozkładu i tak już podzielonej partii. Żałośnie rozpaczliwy gest fazy schyłkowej, jak deklaracja Grzegorza Schetyny o obraniu chadeckiego kursu i oparciu PO na „prawej nodze”. W dodatku przecież kobiet tam niewiele, jeszcze mniej w pierwszym szeregu, a większość konserwatywnych. Ale ze strony Nowoczesnej? Przecież jej sejmowy trzon stanowią niemal wyłącznie kobiety! Niezmordowane wojowniczki o Trybunał Konstytucyjny i filary demokracji – Kamila Gasiuk-Pichowicz, Katarzyna Lubnauer, Joanna Szmidt, Joanna Scheuring-Wielgus, Monika Rosa – świetne kobiety o niewątpliwie postępowych poglądach – w imię czego dały się namówić na zepchnięcie kwestii własnych praw na wyjęty spod dyscypliny sejmowej margines „światopoglądowości”? Jak to możliwe, że łudzą się w kwestii możliwości utrzymania „kompromisu” bez jednoczesnej kontrofensywy?

Czy to strach przed kościołem trzyma Nowoczesną na pozycjach obronnych? Czy nowoczesność tej formacji jest tylko walką o to, by nie dać się zepchnąć do kompletnego ciemnogrodu? Nie warto kapitulować przed kościołem na równi ze Schetyną. Jeśli nie z przyzwoitości, to choćby dlatego, że może to być równia pochyła.  Fakt, że Ryszard Petru ma dzieci w katolickiej szkole nie powinien być wystarczającym powodem do oddania Polek w czujne objęcia kleru. Kościół się w Polsce panoszy, bo partie na to pozwalają, a nie odwrotnie. Poparcie, jakiego Nowoczesna udzieliła obywatelskiemu projektowi Świecka Szkoła, dawało nadzieję że to formacja, która rozumie ten mechanizm.

A może to jednak zwyczajna małostkowość? Może powodem deklaracji braku poparcia dla ustawy liberalizującej prawo antyaborcyjne jest fakt, że złożył go komitet, któremu przewodniczy Barbara Nowacka, w jesiennej kampanii wyborczej wróg nr 1 Ryszarda Petru? Gdyby to była prawda, to jest na to przecież prosty sposób – zamiast lekceważenia zaleceń Komisarza Praw Człowieka, zapisów ratyfikowanych przez Polskę dokumentów międzynarodowych i lekceważenia podstawowych praw 52% polskiego społeczeństwa – własna propozycja nowelizacji ustawy. Tylko to lub zmiana deklaracji w kwestii głosowania mogłoby w tej chwili zrehabilitować nadszarpniętą reputację tej partii.

A sprawa jest śmiertelnie poważna, tu idzie o ludzkie życie. Niewyedukowani politycy, najczęściej płci męskiej, z intelektualnego lenistwa, lekceważenia i konformizmu dający się wciągnąć w narrację o „nienarodzonych dzieciach”, tracą z horyzontu krzywdę kobiet, widzą zaś żywe inkubatory. Nie tylko nadają zarodkom i płodom pełne prawa człowieka, ale też stawiają je ponad prawami żywiących je własnymi ciałami i kosztem własnego zdrowia kobiet. Ludzi.

O ile ignorancja niektórych mężczyzn w kwestii praw reprodukcyjnych kobiet niespecjalnie zaskakuje, to dziwi bardzo stosunek wielu kobiet do dyskusji o aborcji – zasłaniając się stwierdzeniem, że ich ten problem już albo wcale nie dotyczy, nie tylko wykazują postawę aspołeczną, brak solidarności z innymi kobietami, ale także niezrozumienie, że całkowity zakaz aborcji jako gwałt na prawach człowieka zaważy także na ich statusie społecznym i prawnym, nawet jeśli są niepłodne, już niepłodne lub nie planują potomstwa.

Dziwi także całkowite milczenie w tej kwestii ze strony Komitetu Obrony Demokracji. Czy Komitet wierzy, że demokracja jest możliwa bez poszanowania praw człowieka?! Jeśli tak, to nadzieja gaśnie. Jeśli nie, to stanowczo oczekujemy konkretnych deklaracji i działań ze strony zarządu KOD wobec zbliżających się jesiennych głosowań nad obydwoma projektami. Brak reakcji wobec tej kwestii, w obliczu jednoznacznie krytycznego stanowiska Komitetu Praw Człowieka, Komitetu CEDAW ONZ, Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, Amnesty International i wszystkich bodaj pozarządowych organizacji zajmujących się prawami kobiet byłby całkowicie kompromitujący.

Pozbawiając nas praw reprodukcyjnych chcecie z nas uczynić rozpłodowe samice – zmuszane do rodzenia po gwałcie, mimo zagrażającej choroby, mimo nieodwracalnego lub śmiertelnego upośledzenia płodu. Chcecie to zrobić na życzenie Kościoła katolickiego, mimo że jest to złamaniem wszystkich konwencji międzynarodowych i pogwałceniem praw człowieka. Po to, żeby się podlizać  instytucji trzymającej w Polsce władzę, którą sami wepchnęliście w jej ręce.

Dziękujemy za takie państwo. My wykształcone i pracujące mieszkanki miast bez wątpienia sobie poradzimy. Co więcej, nie damy się wpędzić w narrację „grzechu”. Cierpieć będą tylko najsłabsze z naszych sióstr – to one będą rodzić dzieci swoich gwałcicieli, patrzeć na cierpienie i śmierć swoich donoszonych upośledzonych dzieci, trafiać do więzień za poronienia.  I umierać przy pokątnych zabiegach. Jak zauważa we wspomnianym raporcie Komisarz Praw Człowieka i jak wynika z wieloletnich, przerażających doświadczeń katolickich krajów Ameryki Południowej, całkowity zakaz przerywania ciąży nie zmniejsza liczby aborcji. Prowadzi jedynie do wykonywania nielegalnych zabiegów, które zwiększają śmiertelność kobiet. Ludzi.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję