Według wielu kompetentnych osób jest pan jednym z najbardziej przenikliwych obserwatorów polskiego życia publicznego. Jak na osobę o takiej opinii, pisze pan bardzo mało. Ale podobno ma się to zmienić – zabrał się pan za naprawdę dużą książkę?
Tak. To będzie historia III Rzeczpospolitej. Pierwszy tom będzie dotyczyć obozu solidarnościowego do przegranej Lecha Wałęsy w 1995 roku. Drugi będzie traktować o imperium SLD, a trzeci o prawicy. Nie spodziewam się, jednak większego zainteresowania, bo ta książka nie będzie „tożsamościowa”. Główną pozytywną postacią jest w niej Wałęsa, bardzo mocno obrywa Mazowiecki, dostaje się też Olszewskiemu i Kaczyńskiemu. Nauczyłem się, że albo wchodzi się w schemat już istniejący, albo kieruje się innymi założeniami, ale wtedy na sukces liczyć nie można.
Czy to, że „obrywa Mazowiecki” oznacza, że według pana Bronisław Geremek byłby lepszym premierem?
Mazowiecki był jednym z najgorszych premierów, jakich można sobie wyobrazić, bo był zakładnikiem poprzedniej epoki. Wszystkie jego poglądy i wyobrażenia zostały ukształtowane w latach 50. oraz 60. i od tego czasu się nie zmieniały. Mazowiecki był więc nieprzygotowany na rewolucję, był nieelastyczny, jego zmysły nie rejestrowały takich wydarzeń jak upadek komunizmu. Cała jego strategia działania miała służyć przetrwaniu, bo tak wychowała go miniona epoka. Dlatego będąc premierem zupełnie się pogubił. Patrząc z tej perspektywy, Geremek, mimo iż nie najmłodszy, był dużo bystrzejszy. I dlatego szybko stał się oponentem Mazowieckiego. Mało kto wie, że w lutym 1990 r. na zamkniętym posiedzeniu klubu OKP mówił o potrzebie przyspieszenia zmian. Jako pierwszy program „przyspieszenia” sformułował nie Kaczyński, ale właśnie Geremek.
Mazowiecki ma też na sumieniu wybuch wojny na górze. Bo to on zerwał niepisaną umowę całego obozu solidarnościowego, że kandydatem na prezydenta jest Lech Wałęsa. Kiedy w grudniu 1989 roku, po wyborze Vaclava Havla, Wałęsa mówi, że „w temacie prezydenta jesteśmy do tyłu”, Mazowiecki nagle odmawia. Później zaczyna się seria spotkań opisana między innymi przez Jacka Kuronia i Aleksandra Halla, w której Wałęsa otwarcie zwraca się do Mazowieckiego, że chce być prezydentem. Za każdym razem Mazowiecki odmawia, mimo że Wałęsa twardo deklaruje gotowość do wspierania reform. W końcu nie mając innej drogi Wałęsa jest zmuszony aby wyruszyć na wojnę.
Mazowiecki dowodził, że bił się o przyszłość reform, ale to nieprawda. Po prostu zrodziły się w nim wielkie ambicje, uwierzył że jest liderem solidarnościowego obozu. Tym różni się od Geremka, który chciał się z Wałęsą dogadać. Mazowiecki uważał Wałęsę za robotnika niezdolnego do kreowania polityki, natomiast Geremek bardzo go cenił, zresztą z wzajemnością. Po roku 1990 wszyscy z otoczenia Geremka mówili, że gdyby to on został premierem, nie doszłoby do konfliktu z Wałęsą. Tak więc również pod tym względem Geremek byłby dużo lepszym, premierem od Mazowieckiego. Duet Wałęsy-elektryka kochanego przez masy – oraz Geremka-profesora szanowanego przez elity – działałby dobrze.
Wygląda na to, że mimowolnie sformułował pan kolejne oskarżenie pod adresem Jarosława Kaczyńskiego. Według Piotra Zaremby, którego książkę pan wydał, to właśnie Kaczyński przekonał latem 1989 roku Wałęsę by to Mazowieckiego, a nie Geremka „namaścił” na szefa rządu.
Ale trudno to potraktować jako zarzut. Jak zwykle Kaczyński zręcznie grał na siebie. Był absolutnym politycznym fenomenem, obok Wałęsy jedynym w pełni ukształtowanym politykiem. Błyskawicznie zrozumiał, jak działa demokracja, co reszcie polskich polityków zajęło lata. I ostro wszedł do gry. W 1989 r. dostrzegł, że styka się ze „szklanym sufitem”, że nie może awansować. Więc postanowił ten sufit rozbić. Miał w sobie tę brutalność, która dopuszcza zniszczenie wszystkiego, co istnieje, byle tylko znaleźć sobie miejsce. Wiosną 1989 roku stoi po stronie Geremka, który wycina prawicę z list wyborczych wywołują tym konflikt z Mazowieckim. Ale Geremek nie jest skłonny awansować Kaczyńskiego, więc Kaczyński zmienia sojusze. Stawia na Mazowieckiego i idzie na wojnę z Geremkiem. Ale Mazowiecki wsparcie Kaczyńskiego odrzuca i blokuje mu wejście do swojego rządu. Więc kilka dni potem Kaczyński jest już wrogiem Mazowieckiego.
Między Mazowieckim a Geremkiem nie było dużej różnicy wieku. Czy różnica między nimi można przypisać dwóm różnym etosom inteligenckim: konserwatywnemu w przypadku Mazowieckiego i postępowemu Geremka?
Mazowiecki w większym stopniu został ukształtowany przez pierwszy okres PRL-u. Wtedy Geremek jest po stronie PZPR-u, więc nie przeżywa żadnej traumy, nie staje się zakładnikiem tej epoki, ten czas spływa po nim. To jest osobliwość tamtej epoki – ci, którzy akceptowali PRL, często mieli potem więcej odwagi zarówno umysłowej, jak i fizycznej. Znali system od środka, lepiej go rozumieli i mniej się go bali. Natomiast w 1989 ujawniło się to, że Geremek był po prostu znacznie bystrzejszy od Mazowieckiego. Ale nadajmy ich talentom właściwą miarę. Obaj osiągnęli swoje pozycje w polityce jedynie dzięki Wałęsie. Oni mu nie doradzali, oni jedynie reprezentowali jego linię i ogłaszali jego decyzje.
Ci ludzie nie byli zdolni do budowy samodzielnych karier politycznych, co po 1989 roku mieliśmy okazję zobaczyć. Natomiast Kaczyński i Michnik, którzy nie startowali z tak wysokich pozycji, potrafili je sobie zbudować. Jeden za pomocą gazety, drugi za pomocą tworzonych przez siebie mitów. Oni reprezentowali dużo większy poziom zarówno polityczny, jak i intelektualny.
Z tego, co pan mówił o Kaczyńskim, wynika, że był bardzo sprawnym politykiem potrafiącym zamienić Geremka na Mazowieckiego, ale nie dość przewidującym, skoro Mazowiecki okazał się złym szefem rządu. To samo można powiedzieć o dwóch następnych premierach, których Kaczyński wykreował – Olszewskim i Marcinkiewiczu…
Problem, który pan porusza, jest źle sformułowany. Kaczyński od samego początku jest politykiem nowoczesnym, mającym tylko jeden cel – dojście do władzy. Dla niego nie jest ważne czy Mazowiecki, albo Olszewski będzie dobrym szefem rządu, ale czy dane rozdanie zwiększa jego własne możliwości. Gdy Kaczyński czuje, że blokuje go Geremek, uderza w Geremka, gdy widzi problem w Mazowieckim – atakuje Mazowieckiego. Nie ma za tym żadnej idei, żadnej głębszej myśli, jedynie elementarne polityczne interesy. Prawica próbowała rozliczać Kaczyńskiego z jego skuteczności, z tego czy poszczególne ruchy dawały w efekcie upragniony antykomunistyczny przełom. Problem w tym, że na takim przełomie Kaczyńskiemu nigdy nie zależało. On ideami jedynie grał, to były narzędzia. Na przykład na początku 1992 roku, tuż po objęciu władzy przez „rząd przełomu” Kaczyński przychodzi do premiera Olszewskiego i oświadcza, że ten ma zbudować koalicję z Unią Demokratyczną. Olszewski jest zdumiony, przecież Unia jest główny wrogiem, który blokuje antykomunistyczny przełom. Tymczasem po sławnej kłótni między Wałęsą a Kaczyńskim, lider PC jednej nocy zmienia wszystkie sztandary. Kaczyński oświadcza, że teraz to Wałęsa, jest wrogiem demokracji, a nie Unia. Za każdym razem sytuacja jest taka sama: aktualny przeciwnik Kaczyńskiego zostaje zdefiniowany jako patologia i błąd całego systemu politycznego. Sprawę trzeba więc postawić jasno: Jarosław Kaczyński nigdy nie był rycerzem w żadnej sprawie, ani antykomunistycznej, ani prawicowej, ani lustracyjnej, ani antyniemieckiej, ani jakiejkolwiek innej. Za każdym razem brał do ręki te sztandary, których w danym momencie potrzebował do obalenia swoich przeciwników. Gdy do władzy dochodzi SLD, Kaczyński stwierdza, że czas dogadać się z Wałęsą, i w kilku wywiadach prasowych stwierdza, że nigdy nie oskarżał go o bycie Bolkiem, że został źle zrozumiany. Gdy Wałęsa nie wyciąga do niego ręki, znów staje się patronem „układu”. Gdy spojrzymy na jego polityczną drogę, to naprawdę nie ma w niej stałego elementu światopoglądowego czy intelektualnego.
Charakterystyczna dla Kaczyńskiego jest nie treść, ale forma i schemat zachowań. A zatem po pierwsze siła uderzenia. Otóż wszystkich swoich przeciwników politycznych zawsze definiuje Kaczyński jako największe zło. Jako katastrofę. On z nimi nie polemizuje, on w nich od razu rzuca granatem. Po drugie Kaczyński w bardzo pański sposób za wroga zawsze uznaje najsilniejszego gracza.
Jest za to inteligencka, żoliborska poza. Być może ta walka z najsilniejszym to echo romantycznej niepokorności?
Ja tego tak nie widzę. Po prostu w ten sposób buduje siebie samego jako alternatywę dla całego istniejącego układu władzy. Element intelektualnej niepokorności dostrzegam u Kaczyńskiego jedynie w 1990 r., kiedy ukształtowała się hierarchia polityczna, na której czele stoi Michnik, Kuroń, Mazowiecki, Frasyniuk, Wielowieyski. Wszyscy oni byli tyleż sławni i podziwiani, co nudni i banalni. W ich wypowiedziach dominowało pustosłowie, a główną obawą był lęk przed faszyzacja polityki. Naprzeciw nich odważył się stanąć chłodny Kaczyński, który twierdził, że wszystko jest inaczej, szczególnie z transformacją ekonomiczną. Problemem według niego nie był nacjonalizm, lecz społeczne reakcje na plan Balcerowicza. Kaczyński opowiadał rzeczy, które dziś są oczywiste, ale na tamte czasy były błyskotliwe i odkrywcze.
W późniejszym okresie nie widać już u Kaczyńskiego inteligenckiego buntu. Choć faktycznie to za sprawą Kaczyńskiego w latach 90. następuje bunt inteligencji 20- i 30-latków przeciwko formacji Geremka i Michnika.
Później jednak ci zbuntowani młodzi inteligenci popadają w banał prawicowy.
Są niedoświadczeni więc padają ofiarą retoryki politycznej, którą traktują z niepotrzebną powagą, widząc w niej szczere wyznania wiary. Tymczasem to tylko gra. Jestem coraz silniej przekonany, że polityka jest grą masek, a idee polityczne to dobieranie sobie wygodnych kostiumów. Prawica, lewica, dekomunizacja, lustracja, to nie są idee, ale narzędzia. Gdybyśmy spojrzeli na spór o dekomunizację, to dostrzeglibyśmy, że nigdy nie był on wycelowany w prawdziwych komunistów. Rząd Olszewskiego nie miał zamiaru niczego dekomunizować, nikogo osądzać. On tylko o tym mówił. To samo zobaczyliśmy u premiera Kaczyńskiego. Co zrobił Ziobro? Nic. Bo w całym sporze o przeszłość nigdy nie chodziło o komunistów, lecz o zdelegitymizowanie lewego skrzydła Solidarności. Bój o dekomunizację był bojem o obalenie Geremka i Michnika. I podobnie było z drugiej strony, idea historycznego kompromisu, wsparcie, jakiego udzielali komunistom Geremek i Michnik, miało na celu nie obronę komunistycznej lewicy, ale marginalizowanie solidarnościowej prawicy. Również lustracja nie była polityczną ideą, a jedynie politycznym narzędziem. Hasło lustracji, wszystko jedno jakiej, zawsze w polityce ma ten sam cel – jest próbą obalenia istniejących hierarchii, próbą wymiany elit. Drugi garnitur polityków dobrze wie, że tylko wtedy może dojść do nowego rozdania, do zniszczenia pierwszej ligi. Kto na kogo donosił było mało ważne. Realny mechanizm lustracji jest zwykłą wojną elit, czego niestety społeczeństwo nie dostrzegło.
Co zastąpi lustrację w przyszłości, w przypadku młodych polityków, którzy nie mogli mieć przeszłości komunistycznej?
Zawsze znajdzie się coś równie błahego. Czy to będzie udział w jakichś niewielkich awanturach, czy reakcje na prowokacyjne komentarze dziennikarskie, wszystko może stać się zarzewiem do wytykania sobie win. Cały mechanizm polityczny pokazał, że bierze się ciekawie brzmiące słowa, takie jak lustracja, dekomunizacja, spór prawicy z lewicą czy reformy, by ukryć to, co rzeczywiście jest dla świata polityki ważne. Dlatego, gdy patrzę na Kaczyńskiego, Millera czy Wałęsę, to wiem, że oni w te brednie albo w ogóle nie wierzą, albo zdecydowanie mniej niż naiwni publicyści. Idee w świecie tak spokojnym, jak demokracja, są tylko narzędziami władzy.
Czy „trauma Michnika” dla publicystów „Rzeczpospolitej” była tym czym Marzec 68 dla środowiska „Gazety Wyborczej”?
Tak, choć muszę powiedzieć, że wszyscy na początku lat 90 mieliśmy olbrzymi problem, żeby uwierzyć w szczerość traumy Michnika. Ja w nią uwierzyłem właśnie wtedy, gdyby zobaczyłem jak u moich kolegów rodzi się analogiczna trauma. Jak mało ważne doświadczenie, jakim była spór ideowy z GW w latach 90., przeradza się w ich umysłach w legendę oblężenia ze strony „Gazety”. W istocie tamten spór był niemiły, oni mieli wielkie łamy, na których robili z nas radykałów i antysemitów, my zaś nie mieliśmy jak im na to odpowiedzieć. Ale to trwało zaledwie parę lat. I nie były to represje, ale dyskomfort, jaki w inteligentnych ludziach budzi dyktatura banału. A jednak ten dyskomfort urósł do rangi mitu. Pomniejsza zawodowa trauma stała się polityczną tożsamością. To ona dziś sprawia że publicyści „Rzepy” okopali się na tak twardych prawicowych pozycjach. Muszą być zawsze w kontrze do środowiska GW, pomimo, że jest ono pozbawione jakiegokolwiek politycznego wpływu. Bo w czasie afery Rywina „Gazeta” jako podmiot polityki umarła raz na zawsze. Owszem w 2007 roku Kaczyński tego trupa reanimował, ale tylko dlatego że był mu potrzebny symboliczny przeciwnik. Ale Gazeta nigdy nie odzyskała wpływu na rzeczywistość. Ma natomiast wielki wpływ na prawicowy rozum. Ponieważ gazeta Adama Michnika sympatyzuje z Platformą Obywatelską, to prawicowi publicyści Platformy nienawidzą. To jest jedyny powód niechęci do PO. Nie liczy się to, że Michnik nie ma najmniejszego wpływu na Tuska, którego premier nie lubi i nie ceni. Bo nie Tusk jest ważny, lecz Michnik. To nie Kaczyński ustawia polityczny kompas umysłowym liderom prawicy, ale Michnik. Taka jest siła środowiskowych traum i urazów.
Jeśli chodzi o samego Michnika, to ci którzy go znają potwierdzają, że jego działanie wynika ciągle ze strachu jaki zaszczepił w nim Moczar. Miller czy Kwaśniewski powtarzają, że w rozmowach prywatnych z Michnikiem w 2003, 2004, 2005 widać jego autentyczną obawę przed faszyzacją polityki. Nie zgadzam się z tą oceną, ale dziś muszę przyznać że z tych dwóch traum – prawicowej i lewicowej – trauma Michnika wydaje mi się bardziej racjonalna. Choćby dlatego, że antysemici istnieją, natomiast salon wkładający prawicy knebel w usta jest czystym urojeniem.
Jak można tłumaczyć przejęcie władzy przez – jak ich pan nazywa – „miernych intelektualistów” i nieoddanie jej przez 15 lat?
Mówi się o tym że lewica przejęła władzę nad duszami, ale to było bardziej skomplikowane. Lewica przejęła władzę właśnie w zamian za rezygnacją z rządu dusz, za rezygnację ze swoich sztandarów. Kluczem do sukcesu lewicy było pogodzenie się z prawicowym społeczeństwem. Odejście Michnika, Kuronia czy Leszka Kołakowskiego od lewicowych korzeni. Oni sobie uświadomili, że mity, za którymi się chowali od 1968 roku, nie tylko nie są prawdziwe, ani też nieprzydatne, że za ich pomocą nigdy nie uda się zarządzać polskim społeczeństwem. Jeśli Michnik pisze książkę „Kościół, lewica, dialog” albo „Rozmowę w Cytadeli” to wynika to ze świadomości, że KOR, aby stać się wpływowym środowiskiem politycznym, musi się dogadać z kościołem, endekami i katolikami. Jeżeli Leszek Kołakowski zaczyna pisać eseje filozoficzne o nacechowaniu religijnym, gdy wcześniej wychodził z twardych marksistowskich założeń, to po to, by doprowadzić do sojuszu oświecenia z religią. Taki cel przyświeca rozumowi politycznemu, bo rozum filozoficzny wcale takiego pogodzenia nie potrzebuje. Do dziś opowiada się o GW z lat 90. jako o lewicowym zakonie prowadzącym nad Wisłą brutalną krucjatę. Tymczasem było inaczej, to środowisko przede wszystkim dogadywało się z katolicką większością. Przecież w środowisku lewicy, tej prawdziwej, pryncypialnej, Gazeta była bardziej znienawidzona, niż na prawicy. Dla takich środowisk jak „Lewą Nogą” czy „Bez Dogmatu” była ideowym zdrajcą. Wielbiła rynek, popierała Balcerowicza, akceptowała amerykańską politykę, brała udział w kulcie Wojtyły, popierała Kościół otwarty.
„Lewica laicka” odebrała prawicowcom ich naturalny oręż i sama wzięła go do rąk?
Powiedzmy tak: lewica po prostu była racjonalna, inteligentnie dostosowała się do sytuacji politycznej. Ci, którzy mówią o wielkich lewicowych krucjatach, którymi rzeźbiono społeczeństwo, zupełnie się mylą. Nieliczne tożsamościowe krucjaty, które „Gazeta Wyborcza” próbowała podejmować w latach 90., okazały się nieudane, czego najlepszym symbolem jest wielka przegrana Michnika w sprawie lustracji. Michnik nie rządził duszami, on był bożyszczem elit, a to inna zupełnie inna rola.
To może można przypisać Michnikowi chociażby zasługę ucywilizowania komunistów?
Owszem. Wszyscy postrzegają Michnika jako tego, kto rehabilitował PRL i pozwolił komunistom wrócić do władzy w latach 1993–1995, ale nie dostrzega się jego drugiej roli: on stał się nadzorcą zmian, jakie potem zachodziły w SLD. Jego opinia na temat tego, co się działo w SLD, stała się w pewnym momencie ważniejsza od opinii samego Sojuszu. Gdy Miller buduje partię, a Michnik ostrzega, że w szafie Millera jest trup, to w takim tonie swoje listy do Millera będzie słać Kwaśniewski. Michnik nie był użytecznym idiotą. Bo on za swoją pomoc wystawił postkomunistom słony rachunek. Niewątpliwą zasługą Michnika było przecież to, że SLD po 1995 r. nie przepisał historii, że nie zawłaszczył dla siebie zasługi budowy III RP. Dzięki Michnikowi Kwaśniewski do końca swojej kadencji stał na straży mitu solidarnościowego, do którego co najwyżej sam chciał się przykleić.
Tyle polityki. A jeśli chodzi o analizę socjologiczną, to co stało się w Polsce w latach 90.?
Przejście od komunizmu do demokracji okazało się bardzo trudne. Opis tego zdarzenia i jego analiza przekroczyła możliwości kogokolwiek, o czym świadczy fakt, że nawet zachodnia politologia szybko porzuciła ten temat. Mało kto zastanawiał się nad tym, jakie mogą być twarde instrumenty kreowania państwa i polityki i jak można zapanować nad rzeczywistością. Jadwiga Staniszkis jako jedyna próbowała to robić, ale jako osoba uważana za niewiarygodną w bieżącej diagnostyce państwowości, była pomijana również w swoich systemowych diagnozach. Tymczasem ona jako jedyna starała się zrozumieć transformację, reszta występowała w roli usługowej.
Jednak dziś, po fakcie, znamy już naturę tego, co się stało. Cała modernizacja dokonała się w Polsce za sprawą Zachodu, polscy politycy byli jedynie biernymi obserwatorami zmian wprowadzanych w całym naszym regionie za sprawą bezosobowych wymogów akcesyjnych. Unia i NATO podjęły decyzję, że chcą się rozszerzyć, bo mają taki interes. I potem nas przyłączali. Bez brutalności, ale też bez sentymentów. A chodziło im głównie o rozprzestrzenianie swoich norm. Kulturowych, biznesowych, politycznych. Chcieli zatem to, by w Polsce obowiązywały te same standardy co u nich – w bankach, na drogach, w restauracjach. Żeby niemiecki biznesmen mógł tu handlować, mógł bezpiecznie podróżować, mógł zjeść na śniadanie ulubiony jogurt nie bojąc się, że wyląduje w szpitalu z salmonellą.
Być może szansą dla polskiej podmiotowości jest to, że w dobie kryzysu państwa liczące się w polityce skupią się na własnych problemach i nie będą miały czego zaoferować naszemu krajowi?
Pytanie tylko, czy my tego chcemy. Czy chcemy, by parametry makroekonomiczne ustalał nam Jacek Rostowski, czy Angela Merkel. Szczerze mówiąc, w dobrze skonstruowanych procedurach wolałbym Angelę Merkel. Wtedy nasz deficyt byłby mniejszy. Warto zwrócić uwagę, że pewne ograniczenia suwerenności, oczywiście o ile są z naszej strony dobrowolne, wychodzą nam na dobre.
Które z młodych środowisk inteligenckich – „Krytykę Polityczną”, „Liberté!”, „Kulturę Liberalną” i „Res Publice” – uważa pan za najbardziej interesujące?
Wydaje mi się, że podstawowym parametrem całej waszej generacji jest niebuntowanie się. Widzę bardzo dużą chęć dogadania się ze starszymi. Pytanie, czy jest to wasza siła, która pozwoli wam miękko wejść w instytucje polityczne, czy przeciwnie – zablokuje wam tę możliwość. Możemy krytykować ostrość prawicowych publicystów, ale oni mają w sobie hardość. Być może ich poglądy są zwichrowane, ale są gotowi pójść na wojnę z każdym. Bronek Wildstein nie zna świętości i to jest jego siła.
Gdybym miał po kolei oceniać działalność młodych, to muszę przyznać, że po stronie „Liberté!” widzę najwięcej rozsądku i chęci odczarowania słowa „wolność”, czyli pozbawienia go mocnej obudowy ideologicznej. „Krytyka Polityczna” jest zepsuta przez dramatyczne wewnętrzne pęknięcie. Między cynizmem czynów i idealizmem myśli. Zbyt wcześnie próbowała swoich sił w polityce, romans z SLD mocno nadwyrężył jej moralny kręgosłup. Zwłaszcza że w tym samym czasie Krytyka pożeglowała w ostentacyjny maksymalizm, w bardzo przerysowane myślenie ideologiczne. Sierakowski próbował je jakoś zakorzenić w realiach, najpierw wyszedł od kulturowej lewicowości, potem szukał jej społecznych treści, jednak nic to nie zmieniło, bo lewicowa oferta, bez względu na to jak jest profilowana, nie odpowiada na żadne teraźniejsze wyzwania. Stąd Krytyka nie może nawiązać kontaktu ze światem. Moja rada jest prosta, muszą się ze światem pogodzić. Zamiast kolaborować z SLD, niech kolaborują z rzeczywistością. Jest bardziej tego warta. To samo zrobił Hegel mając właśnie około 30 lat. Zaczął sobie powtarzać: musze się pojednać z rzeczywistością, muszę… To jedyna droga intelektualnego dojrzewania.
Z kolei środowisko „Res Publiki”, bardzo wartościowe i bardzo dobrze wykształcone, jest dramatycznie anachroniczne w swojej wrażliwości, ponieważ próbuje przeżywać politykę przez wymiar humanistyczny i akademicki. Ich poglądy są sensowne, lecz sposób ich przeżywania jest dobry na podryw doktorantki (śmiech). Udawanie, że do kreowania współczesnej polityki potrzebujemy Milla, Marksa czy esejów Berlina, nie ma sensu. Ten sam błąd widzę w „Kulturze Liberalnej”, to myślenie o polityce z perspektywy kampusu, walki o dominację w akademickim świecie. Oni dużo czytają, dużo wiedzą, dobrze rozumieją politykę wielkich światowych podmiotów. Ale na własnym, polskim podwórku będą się pytać o duchowe parametry demokracji. Czyli o coś, co nie tylko nie istnieje, ale nawet gdyby istniało, dla polityki nie byłoby ważne.
Generalnie mówiąc, młode pokolenie jest obciążone tym samym problemem co starsze – nie jest w stanie dostarczyć politykom wiedzy realnej, wiedzy eksperckiej. Michnik i Kaczyński mogli zająć tak wysokie miejsce tylko dlatego, że zabrakło dobrych doradców księcia. Chodzi nie tylko o znajomość polityki międzynarodowej, lecz także dynamiki procesów ekonomicznych i społecznych. Brakuje w Polsce środowiska, które orzekłoby, co względnie tanio można u nas zrobić, co byłoby realnie nowoczesne. Gdy do władzy doszedł Blair, to znalazło się kilku specjalistów podrzucających mu gotowe pomysły trzeciej drogi, w Polsce premier obejmujący władzę nie ma takiego zaplecza. U nas, niestety, Jarosław Kaczyński i Donald Tusk ciągle są znacznie mądrzejsi od kolejnych inteligenckich generacji – od tej Marcina Króla, przez moją po generację „Liberté!”.
Czy poza USA można mówić o krajach, w których pozytywna recenzja tego typu działań się dokonuje? Czy w Niemczech lub we Francji są ludzie pokroju Brzezińskiego?
Myślę, że tak. W państwach zachodnich, które są świadome prowadzonej przez siebie polityki, ten typ refleksji wymiernej, rzeczowej, proponującej konkretne ruchy, stale jest obecny. W Polsce natomiast jesteśmy tylko recenzentami polityki, jakbyśmy nie wierzyli, że Polska może coś realnie zrobić. Elity brytyjskie cały czas mają przeczucie, że ich państwo czegoś od nich potrzebuje i są w stanie taki produkt dostarczyć. Polskie młode pokolenie jest, niestety, obarczone grzechem literackości i publicystyki. Cyzelujecie nie politykę ale wyobrażenia na temat polityki. Ja tymczasem w ogóle nie wierzę w doktryny. Ludzie je pielęgnujący mogą wyhodować zabawkę, która będzie skomplikowana, głęboka, paradoksalna, ale to nie jest polityka. Polityka to jest kwestia władzy i tego, jak ma być sprawowana. Nie ma co udawać, że polityka krzewi wartości, że ustala sensy. Ona nie jest ani religią, ani kulturą. Jest obszarem władzy. Ustanawia prawa i wydaje publiczne pieniądze.
Przeżywanie idei autentycznie i bez ironii to istotnie droga donikąd, bo rzeczywistość jest bardziej skomplikowana. Same idee są jednak potrzebne by zdobyć władzę, a potem zająć się realnymi problemami w rodzaju demografii.
Oczywiście, partie polityczne muszą budować swoje bon moty, ale one już są. Być może za 20 lat na potrzeby kampanii będzie się mówiło o krzyżu w Sejmie lub nierozwiązanym śledztwie w sprawie smoleńskiej. Problemem jest to, że ludzie władzy nie są w stanie zrealizować swojego projektu inaczej niż publicystycznie.
Wszyscy?
Władzę rozumieją dobrze dwaj główni gracze. Tusk już dojrzał, dziś jest graczem na poziomie Kaczyńskiego. Doskonale rozumie rolę, jaką odgrywa – namiestnika , który w obecnym systemie nie może zbyt wiele zmienić. Ma za zadanie dostarczać społeczeństwu iluzję spokoju, poczucie zmiany na lepsze, występować w roli narodowego terapeuty. Jest minimalistą w zachowaniach, lecz filozoficznie jego poglądy są ugruntowane i przetrawione. Nie wierzy we władzę. Nie wierzy, że Polska jest miejscem w którym mogą zapadać ważne polityczne decyzje. Bardzo podobny do niego jest Kaczyński, tyle że swoje poglądy dużo mocniej kamufluje. Pozoruje maksymalizm i wiarę w moc polityki. Ale był już premierem, więc dobrze wie, że z polskim państwem niewiele da się zrobić. Walczy o powrót do władzy, ale jak wróci zaoferuje sporo dumnych gestów i żadnej decyzji o realnym znaczeniu. Tym się różni od Tuska, że chyba wierzy, że być może jakimś pięknym gestem zarazi młode pokolenie, że zbudzi w Polakach większy głód sukcesu i podmiotowości.
Tak wygląda władza od strony władzy. A od strony elit panuje infantylizm. Przez politykę rozumiemy wielkie decyzje, wielkie postaci, wielka stawki. Jesteśmy wychowani na takich wzorach polityki, które symbolizują najbardziej wyraziste postaci w dziejach świata. Uczymy się w szkole o Cezarze i Napoleonie i sądzimy, że wszyscy politycy są podobni, że decydują o losach świata. Owszem, są i tacy, ale żaden z nich nie jest Polakiem. Taka polityka nas w ogóle nie dotyczy. W normalnych czasach większość państw nie uczestniczy w niczym analogicznym do „wielkiej polityki”. Uczestniczy natomiast w bardzo skomplikowanym procesie rzeźbienia detali własnego losu. W procesie wymagającym wielkiej subtelności i zręczności. I zupełnie innej wyobraźni politycznej.
Opracował: Przemysław Staciwa