4 czerwca ’89 – data częściowo wolnych wyborów, które zdemontowały PRL, będąc motorem i ostrogą zmian dla całej Europy Środkowo-Wschodniej. Data końca żelaznej kurtyny, końca pojałtańskiego porządku, końca dyktatury…
To nasze święto, to moje święto i chyba wszystkich tych, którzy choć trochę pamiętają czym była Polska Rzeczpospolita Ludowa – jaka ona była rzeczpospolita i jaka ludowa. 4 czerwca to graniczny moment, powiedziałbym dziejowy…
Przypomnijmy – czerwcowe wybory 1989 roku to nie był ot, taki sobie kolejny (po rozmowach w Magdalence i obradach Okrągłego Stołu) element transformacji, przejścia z jednego ustroju w drugi. Te wybory to był plebiscyt. Plebiscyt, w którym naród – nie za pomocą karabinów, kamieni czy butelek z benzyną, a dzięki zwykłej kartce wyborczej – odesłał „ludową” dyktaturę na śmietnik historii.
To wielkie, niepowtarzalne i jedyne takie zwycięstwo w Polskiej historii! Szanujmy je! Pamiętajmy o nim, bo tak obywatelskiego, tak inkluzywnego triumfu polskiego społeczeństwa nigdy wcześniej i później nie uświadczyliśmy.
Dlaczego zatem wciąż 4 czerwca nie może pełnić tej samej państwotwórczej i tożsamościowej roli jak 11 listopada? Czemu to święto nie do końca jest dla wszystkich? Dlaczego nie możemy się nim w pełni cieszyć? Dlaczego jakoś niektórym z nas ono uwiera..?
Może dlatego, że owa transformacja nie potoczyła się tak, jak suweren o tym marzył? Może dlatego, że na wyboistej drodze do demokracji zbyt dużo osób pozostawiono na poboczu? Może dlatego, że w balcerowiczowskim szale reform ważniejsze było PKB, inflacja i inne wskaźniki ekonomiczne, niż konkretny człowiek?
Może wreszcie dlatego, że odhumanizowanie wobec tych, którzy nie potrafili sobie w nowej rzeczywistości poradzić, było w latach 90-tych takie proste, takie oczywiste i tak łatwo wielu to czyniło, mówiąc: teraz niech każdy radzi sobie sam!
Chyba warto się nad tym zastanowić? Nie ma przecież lepszego momentu.
4 czerwca ’89 słowa „wolność”, „równość” i „sprawiedliwość” były na ustach wszystkich. Były immanentną częścią wielkiego zwycięstwa Solidarności i tzw. drużyny Lecha. Wolność mamy, a co z resztą? Jak gorzko niedawno skonstatował prof. Karol Modzelewski – jedna z ikon opozycji antykomunistycznej – mówiąc, że w zasadzie „wyszła nam tylko wolność. Ale bez równości i braterstwa (także ona – M.M.) jest zagrożona i może ograniczyć się do przepływu kapitału finansowego”. Powiem więcej: dziś, po 27 latach od 4 czerwca ’89, konstytutywne hasło Solidarności, skandowane na wielu manifestacjach w czasie stanu wojennego – „nie ma wolności bez solidarności” – wciąż pozostaje w mocy i nie uległo dezaktualizacji. Właśnie ten fakt winien być miarą naszej goryczy, miarą naszego niespełnienia.
Może wreszcie uda się nam, choć w minimalnym stopniu, przywrócić w naszej świadomości te brakujące słowa: „równość”, „sprawiedliwość” czy nawet „braterstwo”? Może gdybyśmy znów spróbowali nadać im realny sens, 4 czerwca ’89 byłby ponownie smakowany przez wszystkich.
Pierwotnie tekst ukazał się 4 czerwca 2016 r. na łamach Gazety Trybunalskiej.