Statystyki są dość nieubłagane i bolesne dla tych z nas, którzy o wartości czytelnictwa są przekonani, którzy w jego kiepskim stanie upatrują źródła wielu naszych problemów społecznych, a nade wszystko politycznych.
1.
W Polsce, jak pokazują coroczne badania, ok. 37% ludzi czyta w ciągu roku co najmniej jedną książkę, zaś więcej niż siedem książek czyta około 9% naszych rodaczek i rodaków. To oznacza naturalnie, że 63% mieszkańców naszego kraju nie czyta żadnych książek. Statystyki są dość nieubłagane i bolesne dla tych z nas, którzy o wartości czytelnictwa są przekonani, którzy w jego kiepskim stanie upatrują źródła wielu naszych problemów społecznych, a nade wszystko politycznych. Świadomość istnienia tego problemu nie jest nowa. Jednak pomimo rozwoju technologii unowocześniającej i ułatwiającej czytanie książek w postaci czytników e-booków, pomimo wysiłków w polskich szkołach zorientowanych na zmiany w kanonie lektur oraz organizację atrakcyjnych konkursów w rodzaju Wielkiego Maratonu Czytelniczego, pomimo Nobla dla Olgi Tokarczuk i pojawienia się całej plejady młodych, inteligentnych polskich autorów, pomimo dostępnych w zasadzie natychmiast po premierze tłumaczeń najbardziej popularnych pisarzy z całego świata, liczby ani drgną.
Co może w takiej sytuacji zrobić zmartwiony tymi faktami Polak – samozwańczy inteligent? W pojedynkę statystyk narodowych nie zmieni, ale może „dać świadectwo” i świecić przykładem. W morzu lepszych i gorszych pomysłów na postanowienia noworoczne („Będę uprawiać sport”, „Przestanę pić”, „Przestanę jeść mięso”, „Schudnę 8 kg”, „Przestanę wpadać w furię po przegranych meczach mojej drużyny”, „Nie będę się drzeć na dzieci”, „Nauczę się grać na saksofonie”, „Przestanę podrywać blondynki”, „Zacznę olewać politykę i polityków”, itd.) funkcjonuje ciekawa idea, którą można polecić. To #52BooksChallenge, wyzwanie polegające na przeczytaniu w ciągu kalendarzowego roku 52 książek, czyli jednej tygodniowo. Podjęcie wyzwania się deklaruje w okolicach 1 stycznia, a następnie skrupulatnie rozlicza z realizacji przed sądem złożonym z własnych znajomych na Facebooku, followersów na Twitterze, czy gapiów na Instagramie. Ich osąd i potencjalna dezaprobata w przypadku popadnięcia na tej niełatwej ścieżce w lenistwo, są pożyteczne. Motywują. W roku 2019 podjąłem to wyzwanie i pomyślnie dobiłem do mety. Rzutem na taśmę.
2.
Pozytywne skutki podjęcia wyzwania są oczywiste. Czytanie znacznej ilości książek rozwija nasz zasób wiedzy, dla intelektu i umiejętności myślenia jest ekwiwalentem chodzenia na siłownię. Wymaga dyscypliny i dobrej samoorganizacji. 52 książki rocznie to jest naprawdę dość sporo, to zajmuje dużo czasu. Zatem bez dyscypliny i organizacji, samozaparcia i motywacji, już wiosną polegniecie. Dalej: wymaga wyrzeczeń i rezygnacji z niektórych rzeczy, które zajmują nasz wolny czas. Wiele z nich to rzeczy zbędne, z których zrezygnować warto. O ile tylko nie rezygnujecie ze snu i konsumowania posiłków o regularnych porach, wtargnięcie tego wyzwania w wasz wolny czas będzie miało pozytywne efekty. Mniej godzin spędzonych tępo przed telewizorem na oglądaniu kolejnego sezonu ikstego serialu, meczu twojej znowu przegrywającej 0:2 drużyny, a przede wszystkim pieprzących farmazony polityków. Jadąc do pracy komunikacją miejską, wyrwiecie się z tej gromady pożałowania godnych osobników, którzy spędzają te 30-60 minut z zafiksowanym na smartfonie wzrokiem, przeglądając Fejsa, albo grając w agresywnie zmniejszające potencjał mózgu gierki. Szybko zauważycie, że książkę doskonale czyta się przy kilku kieliszkach wina, ale niekoniecznie przy kilku kieliszkach wódki, wobec czego zmienicie styl życia. Kolejki w przychodni czy na poczcie staną się mniejszą traumą. W czasie towarzyskich pogawędek z koleżeństwem nigdy nie zabraknie wam tematu do rozmowy, bo niemal każda książka czyni z czytelnika kogoś, kto ma coś oryginalnego do powiedzenia.
Gdy mamy w planie przeczytać 52 książki w ciągu roku, mniejszym problemem stają się dylematy, po co sięgnąć. Czytając tak dużo, można sięgać po prawie wszystko, co nas interesuje. Ważną zasadą tego wyzwania jest różnicowanie materiału. Około marca musiałem przyznać, że czytanie wyłącznie książek naukowych i publicystycznych na tematy okołopolityczne, filozoficzne czy ekonomiczne, jest receptą na porażkę. Głowa zaczyna pękać i trzeba zrobić sobie „przerwę” na czytanie czegoś lżejszego. Mnie zawsze ratuje Stephen King. Jednak każda powieść z wartką akcją jest przyjacielem czytelnika w trakcie wyzwania. Powieści czytamy zdecydowanie szybciej aniżeli książki faktu. Trudne teksty naukowe i filozoficznie czytamy najdłużej. Wpisanie ich w znacznej ilości na listę lektur w toku wyzwania zasługuje na respekt, ale wiąże się z ryzykiem powstania opóźnienia.
3.
Nie da się więc ukryć, że wyzwanie pociąga za sobą kilka aspektów ryzyka, a nawet „plusów ujemnych”. Aby zdążyć w wyrobieniem normy, niekiedy odkłada się na potem (na przykład na kolejny rok) książki dłuższe, a preferuje krótsze. Książka licząca ponad 400 stron stanowiła dla mnie jawne ryzyko wygenerowania opóźnienia. W efekcie w trakcie roku realizacji wyzwania niewiele takich książek przeczytałem. Czytane przeze mnie książki miały najczęściej objętość 200-350 stron. Trzy pozycje, które mnie zainteresowały w trakcie roku, a były znacząco dłuższe niż 400 stron, czekają do teraz na mojej półce i dopiero w nowym roku wchodzą w grę. Najgorzej jest popaść w duże opóźnienie, gdyż pojawia się wtedy podświadoma potrzeba, aby czytać szybko. Czytanie tekstu za szybko ogranicza jego zrozumienie i w pewnym momencie zaczyna pozbawiać sensu całe to czytanie. Książka potrafi w naszym postrzeganiu przeistoczyć się w irytujące monstrum, które uporczywie i złośliwie nie chce dać się przeczytać przed końcem tygodnia.
W moim osobistym przypadku, zatrudnionego na pełen etat ojca trójki dzieci w szkolnym i przedszkolnym wieku, który ma multum domowych obowiązków i około godziny 21.30 traci zdolność do percepcji bardziej złożonych komunikatów, gdyż o 5.15 wstaje z łóżka, przestrzeń czasowa dla realizacji wyzwania okazała się wąska. W żadnym razie nie spełniłbym założeń wyzwania, gdybym nie dojeżdżał zbiorkomem do i z pracy przez blisko 120 minut dziennie. Absolutnie każdego dnia, rano i po południu, każdą prawie z tych minut poświęcałem na czytanie. Także stojąc w tłoku pasażerów. Wyrobiłem sobie nawet pewien resentyment wobec ludzi w wieku 15-40 lat, którzy mając miejsca siedzące, trzymają nos w smartfonach, zamiast czytać (lub mi ustąpić). Uratowały moje wyzwanie oczywiście także weekendy oraz dwa długie urlopy, w sierpniu i w grudniu. A i tak 30 grudnia doczołgałem się do końca mojej 51. książki i aby wygrać, na książkę ostatnią wybrałem krótką biografię polityczną Kurta Schumachera, bo liczyła tylko 70 stron… Cóż…
4.
Wyzwanie 52 książek rocznie otwiera umysł czytelnika na krytykę literacką. Nie wymieniając nazwisk autorów, w przypadku niejednej książki budziła się we mnie istna furia, gdy jakieś znaczne połacie książki okazywały się powtórzeniami wcześniej już omówionych tez i spraw, tylko z użyciem innych słów, nic nowego nie wnosiły, a więc mogłyby zostać pominięte. (Zaraz potem ze wstydem przyznawałem sam przed sobą tendencję do podobnego grafomaństwa i składałem mocne postanowienie poprawy). Wyzwanie niemal do zera ogranicza także tolerancję wobec kiepskiej literatury. Kto przeczytał w ostatnim kwartale 14 świetnych książek, będzie bezlitosny dla gniota (pozdrawiam autorkę Tatuażysty z Auschwitz).
Czytanie książki (zwłaszcza staromodnie papierowej) wśród ludzi z nosem w smartfonach jest formą krytyki społecznej. W autobusach i tramwajach Gdańska parokrotnie rejestrowałem zdumione spojrzenia ludzi, którzy czytanie książki najwyraźniej uznają już za jakieś dziwactwo. Niekiedy w tych spojrzeniach jednak widać było nutkę wstydu i zazdrości. Może więc kogoś zaraziłem i po weekendzie osoba ta wzięła na drogę do pracy książkę, zostawiając smartfon w kieszeni, gdzie jego miejsce? Tylko raz spotkałem się z werbalną dezaprobatą wobec czytania „takiej literatury”, ale ze strony pana, który o godzinie 7 od czytania preferował bycie kapkę „wczorajszym”, wobec czego tej połajanki sobie do serca nie wziąłem.
5.
W 2020 r. wyzwania nie przyjąłem (z satysfakcją zauważam jednak, że moja relacja z czytelniczych postępów na Facebooku zainspirowała kilkoro moich znajomych; sam zaś dziękuję za wcześniejszą inspirację koledze ze studiów, Marcinowi Fuchsowi!). Ale nie dlatego, że bilans roku z tą ideą uznałem za zły. W żadnym wypadku. Bardzo cieszę się, że to zrobiłem i na pewno wyzwanie podejmę w przyszłości ponownie. Jednak nie dwa lata pod rząd. Jak już wspomniałem, czeka na mnie kilka długich książek o objętości 700-1200 stron. Po drugie, kosztem przyjęcia wyzwania była rezygnacja z czytania innych rzeczy, w tym czasopism polityczno-kulturalnych, w których ciekawe teksty pisują moje koleżanki i koledzy felietoniści, a których lektura rozwija mnie, jako publicystę. Po trzecie, czytając tak dużo, mniej napisałem i chyba właśnie z tego powodu między styczniem a listopadem 2019 zniknąłem z łam „Gazety Wyborczej”. Po czwarte, wstrzymaniu uległy moje postępy w zakresie nauki gry na gitarze oraz szlifowania francuskiego. Tylko w zakresie czytania kosztem czasu spędzonego z żoną i dziećmi jestem, wydaje mi się, niewinny.
Czy warto? Warto. Tyle jest pewne. Kto nie potrzebuje się jakoś nadmiernie dyscyplinować, nie będzie potrzebował oczywiście deklarowania przyjęcia jakiegokolwiek wyzwania, tylko po prostu będzie dużo czytał. To w sumie najlepsze rozwiązanie. W dobie sieci społecznościowych, ucinania komunikatów do jak najkrótszej formy, upraszczania wszystkiego i zastępowania obrazkami, macie prawo do dumy. Inaczej niż w przypadku dumy z pochodzenia narodowego, na tą dumę sami pracujecie. To czytelnicy książek, nie zwolennicy tej czy innej partii, są tak naprawdę „lepszym sortem”.