Wybory parlamentarne 2023 należały do najciekawszych w Polsce po upadku realnego socjalizmu. Może były wręcz najciekawsze ze wszystkich tych wyborów, wyjąwszy jedynie wybory do Sejmu kontraktowego 1989? Pozostawiając werdykt co do tego Czytelnikowi, skonstatujmy, iż nadchodzące wybory samorządowe 7 kwietnia 2024 mają szansę znaleźć się w zupełnym kontraście do wyborów parlamentarnych – jako możliwe, że najnudniejsze w dziejach wolnej Polski.
W ciągu grubo ponad pięciu lat, które minęły od poprzednich wyborów samorządowych, w Polsce pogłębił się rozjazd poglądów na osi metropolie-miasta-miasteczka-wsie. W tym okresie PiS sukcesywnie słabł i nadal słabnie w największych miastach Polski. W efekcie jeden z głównych obozów politycznych w kraju nie jest dziś już w stanie nawiązać nawet walki o urzędy prezydentów miast. Nie tylko nie będzie w stanie wymuszać drugich tur. Tu i ówdzie do ewentualnych drugich tur nawet wchodzić nie będzie, zajmując trzecie i dalsze miejsca w tej rozgrywce. Przykładowo w Gdańsku, w wyborach do Sejmu PiS zdobył jesienią zaledwie 22% głosów, co dziś skazuje na klęskę partyjnego kandydata do urzędu prezydenta. Skutkiem tego jest wystawianie przez partię polityków z trzeciego szeregu do tych wyborów, jako że bardziej rozpoznawalni nie chcą dawać twarzy zupełnej porażce.
W wyborach lokalnych PiS zwykle wypadał bladziej niż w innych starciach. Dlatego wybory samorządowe były najbardziej interesujące w okresach relatywnej potęgi PiS, gdy ciekawić mogło pytanie, ile sejmików uda się partiom demokratycznej opozycji obronić przed krajowym hegemonem. W wyborach przypadających na okres słabości PiS, gdy sondażowe wyniki tej partii dalej lecą w dół od października, wiadomo, że prawicę w samorządach czeka pogrom. Ma ona szanse utrzymać 5-6 marszałków województw, ale może także spaść do poziomu 0-2 marszałków. Wynik sejmikowy w kilku województwach południowo-wschodniej Polski to bodaj jedyny ciekawy element tych wyborów.
W miastach i miasteczkach wybory wygrają najczęściej ci, co zwykle. Słabość PiS być może sprowokuje kandydatów partii obecnej koalicji rządowej do „bratobójczych” starć (w Krakowie?), lecz w większości dużych miast kontrahentów pogodzą ubiegający się o ponowny wybór demokratyczni prezydenci, najczęściej nieposiadający żadnej legitymacji partyjnej. Wprowadzony limit kadencji dla włodarzy miast i gmin wejdzie w życie dopiero w kolejnych wyborach, zatem tym razem możemy spodziewać się fali reelekcji, często w pierwszej turze. Krótka kampania (na sześć tygodni przed wyborami jeszcze się w zasadzie nie rozpoczęła) także uwypukla ten obraz: wybory wydają się politykom formalnością i trzeba je tylko stosownie „odbyć”.
Nudne wybory nie muszą jednak oznaczać nudy w samorządach przez całe kolejne 5 lat. Nie mając realnej opozycji, włodarze i rady miast może daliby się namówić na dynamizację życia politycznego lokalnej wspólnoty poprzez otwarcie jego bram jeszcze szerzej na obywateli? Ryzyko nie wydaje się przesadnie wysokie, co czyni wiele polskich samorządów obiecującą przestrzenią dla wypróbowania nowych politycznych instytucji. Zwłaszcza że wraz z upadkiem władzy PiS i oddaleniem ryzyka autorytarnego przesilenia w Polsce, tysiące zaktywizowanych w różnych zrzeszeniach obywateli stoi przed perspektywą zawieszenia działalności na kołku i ponownego wycofania się w przestrzeń prywatną. Tymczasem nieduża liczba aktywnych politycznie obywateli była do 2015 r. poważną bolączką naszej demokracji. Aby zapobiec takiemu regresowi, warto znaleźć dla tych aktywistów nowe pola działalności. Takim polem mogą stać się samorządy.
Do rad miast czy sejmików wiedzie droga podobnie wąska jak ucho igielne. Na obsadę mandatów radnych szanse ma zwykle niewiele list, a biorące miejsca są z reguły zarezerwowane dla długoletnich działaczy partyjnych. Poza tym perspektywa objęcia mandatu radnego niewielu ludziom kojarzy się z „przygodą życia”, a raczej z zajęciem dość technicznym i mało porywającym. Typowy aktywista, który zdobywa w końcu mandat radnego, wpuszczony „łaskawie” na listę przez tą czy inną partię, szybko zostaje odarty z wizerunku dynamicznego lidera lokalnego i tonie w proceduralnych mitręgach urzędniczej rzeczywistości.
Tymczasem coraz więcej miast czy regionów Europy testuje rozwiązanie, którego adwokatem na łamach swoich książek od kilkunastu lat jest belgijski historyk David van Reybrouck. Poszukując metod na wyjście z kryzysu instytucjonalnego liberalnych demokracji w państwach Zachodu, van Reybrouck zaproponował rewolucyjne poszerzenie zakresu obywatelskiej partycypacji oraz odtworzenie dialogu społecznego pomiędzy politycznie zwaśnionymi stronami czy grupami społecznymi o rozbieżnych interesach. Uwiąd dialogu/debaty uznał on bowiem za najważniejsze praźródło kryzysu i za przyczynę wzrostu poparcia dla sił antysystemowych w zasadzie w całej Europie.
Van Reybrouck jest rzecznikiem losowego wyłaniania dodatkowych „izb parlamentarnych” z obywateli pogrupowanych według socjologicznych kryteriów, które zachowują relewancję w procesach politycznych. W ten sposób chciałby on powoływać do życia zgromadzenia równocześnie reprezentatywne dla społeczności państwa/regionu/gminy, ale i złożone z obywateli wybranych przypadkowo, drogą losowania, niebędących więc profesjonalnymi politykami, niekiedy bez wcześniejszego backgroundu w społecznym aktywizmie. Autor koncepcji obiecuje sobie po tym takie skutki jak: wniesienie do procesu decyzyjnego perspektywy „zwykłego człowieka”, stworzenie dobrego środowiska dla rzeczowego i opartego o faktyczne argumenty dialogu ludzi o różnych poglądach i wartościach, skonfrontowanie oczekiwań uczestników zgromadzeń z treściami ekspertyz przedłożonymi im w pierwszym etapie obrad, uzyskanie większej akceptacji dla decyzji w sprawach kontrowersyjnych, gdy ich autorem będą nie politycy, a „tacy sami ludzie jak ja”.
Podczas gdy włączanie tego rodzaju ciał w procesy polityczne na poziomie całego kraju stanowi wizję dość kontrowersyjną w demokracji liberalnej oraz zasadniczo niewykonalną, zważywszy na wielką liczbę aktów prawnych przyjmowanych przez parlamenty, to jednak na poziomie samorządowym te perspektywy wyglądają bardziej obiecująco. Zbierające się z reguły raz w miesiącu rady procedują dalece mniejszą liczbę uchwał aniżeli Sejm i Senat. Dodatkowo ich znaczna część ma jednak charakter zupełnie niebudzący kontrowersji politycznych. Spraw rozgrzewających emocje mieszkańców miasta czy gminy w ciągu roku jest najwyżej kilka.
Być może warto, aby polskie wspólnoty lokalne otworzyły się w ten sposób szerzej na partycypację mieszkańców nie tylko w charakterze doradczym, ale i decydenckim? Można wyobrazić sobie, że w ciągu kadencji, raz w roku (czyli pięć razy łącznie), dla spraw budzących żywe spory pomiędzy mieszkańcami i działaczami powołane zostaną losowo wyłonione „Obywatelskie Rady Miasta”, które po wysłuchaniu ekspertyz będą prowadzić debatę nad stosownym rozwiązaniem. Zaś wybrane w wyborach, polityczne rady miast, zobowiążą się decyzje rad obywatelskich przyjąć jeden do jeden w wiążących uchwałach.
Polskie miasta wykonały już kilka kroków w tym kierunku. Praktycznie powszechnie funkcjonują budżety obywatelskie (lecz ich wolumeny są dość ostrożne, więc dla każdego czytelne jest, że te głosowania przypominają trochę rodzinne sytuacje, gdzie rodzic pozwala dzieciom zdecydować, na co pójdzie kieszonkowe), organizuje się także panele obywatelskie, które są zaczynem „Obywatelskich Rad Miasta”, ale nie mają żadnych możliwości decydenckich, a także obradują zbyt krótko i pobieżnie, aby dać porównywalny efekt społeczny.
Prezydenci polskich miast z reguły cieszą się dużym poparciem i sympatią znaczących większości mieszkańców. Dla nich ryzyko oddania większej części władzy prosto w ręce obywateli wydaje się relatywnie najmniejsze. Jeśli przyszłością rzeczywiście jest więcej demokracji bezpośredniej, jeśli w istocie jest to najlepsze narzędzie odciągania ludzi od niebezpiecznych radykałów, to gdzie, jak nie w samorządach możemy wykonać kolejny krok w przyszłość? Niech nasze miasta staną się ciekawsze, radni pogodzą się z rolą notariuszy mieszkańców, a prezydenci mocniej uwzględnią wolę wyborców w swoich planach. To może wszystkim wyjść na dobre.