_
„Można się różnić, można się spierać. Ale nie wolno się nienawidzić”
-Tadeusz Mazowiecki
„Rzeczpospolita Polska jest wspólnym dobrem wszystkich obywateli”
-Konstytucja RP, Art. 1
Ostatnie sześć tygodni to było ciekawe doświadczenie poznawcze. Po ośmiu latach podboju kolejnych instytucji państwa przez nastawioną na totalitaryzację kontroli, rekordowo łapczywą partię władzy, obserwujemy szybki proces wydzierania jej łupów ze szpon. Towarzyszy temu przeraźliwy skowyt, dla wrogów partii równocześnie satysfakcjonujący, jak i jednak przeraźliwy. Satysfakcjonujący – wiadomo dlaczego. Przeraźliwy, bo namacalnie raz jeszcze uświadamia, że partia walczy o życie. Zaś ludzie walczący o wszystko nie mają nic do stracenia, nie mają hamulców i powodów, aby cofać się przed czymkolwiek. Tak długo przepowiadana przez gęgaczy wojna polsko-polska staje się w warunkach odsunięcia partii od władzy bardziej prawdopodobna niż kiedy ta zasiadała na urzędach. Wtedy bowiem przeciwnicy rządu rozumowali w kategoriach oporu obywatelskiego, być może nieposłuszeństwa i bojkotu głównie symbolicznego. Po zmianie ról mamy w Polsce opozycję, która myśli w kategoriach podpalenia państwa. Skoro już nie może z niego czerpać, nie przedstawia ono dla niej żadnej wartości.
Tadeusz Mazowiecki, który zakazał nam – swoim wychowankom – nienawidzić naszych politycznych oponentów, postawił nas przed trudniejszym wyzwaniem, niźli mógł się spodziewać za swojego życia. Trudno jest, nawet odruchowo, nie odpowiadać nienawiścią na nienawiść nagą, czystą, ewidentną i nawet niezawoalowaną, jaką darzy każdego Polaka niechętnego, aby podążać za jego przywództwem, Jarosław Kaczyński. Wybory minęły, zmiana władzy się dokonała, ale poziom emocji dalej rośnie. Czy to ma gdzieś sufit? Przegrani odmawiają zwycięzcom legitymacji do pozbawienia ich realnej władzy. Owszem, oddają ministerstwa, ale telewizję, prokuraturę, służby, wojsko i spółki skarbu państwa uważają na zawsze za swoje. Czy to czymś się realnie różni od odmowy transferu władzy, który obserwowaliśmy w USA na przełomie lat 2020 i 2021?
1.
W epoce „zimnej wojny” popularny był coroczny odczyt pory na tzw. zegarze zagłady. Zwłaszcza wtedy, gdy jego wskazówki pokazywały kilka sekund przed północą (co zresztą znów obecnie mamy). A co pokazałyby wskazówki na polskim zegarze zagłady, gdyby miał on odliczać czas do tej iskry, która da sygnał do wybuchu wojny domowej w naszym kraju? Nie sposób chyba powiedzieć. Można (w kontekście ostatnich rozgrzanych emocji) stwierdzić, że może to być godzina „19.30”…
Na tle odczytów z globalnego zegara to wczesna pora. Ale też i faktyczna wojna domowa w Polsce na dziś nie jest bardzo prawdopodobna. Dramatem jest jednak już sam fakt, że taka ewentualność pojawia się regularnie na łamach tekstów publicystycznych. Dlaczego konflikt polityczny w Polsce stał się na tyle głęboki, że rozwiązanie go z użyciem przemocy nie jest po prostu wykluczone? Przyczynę można streścić w dwóch konstatacjach. Po pierwsze, konflikt polityczny w Polsce stał się nierozwiązywalny. Obie strony nie uznają legalności działań przeciwnika. Z prawnego punktu widzenia jedna ma rację, a druga tkwi w błędzie (mówiąc prościej: kłamie). Z punktu widzenia czysto politycznych konsekwencji obustronny brak uznania przeobrażeń ładu prawnego wyklucza jednak odzyskanie powszechnej płaszczyzny czy punktu odniesienia dla oglądu rzeczywistości państwowej. Rządy koalicji 15 października mogą w sensie prawnym odnieść sukces w postaci restauracji systemu liberalnej demokracji i państwa prawnego w Polsce, ale w sensie politycznym nie przywrócą status quo ante. Dla drugiej strony będą uznane za okres nawarstwiania się aktów nielegalnych, czyli zostaną potraktowane przez nich tak, jak my potraktowaliśmy spuściznę lat 2015-23. Nie widać drogi wyjścia innej niż dialog, a ten nie jest możliwy. Bo nie ma dialogu z wrogiem…
Po drugie, ów nierozwiązywalny konflikt ogniskuje na poziomie konstytucyjnym. To nie spór o wysokości podatków/świadczeń socjalnych, to nie spór o dopuszczalność przerywania ciąży czy miejsce kościołów w państwie. To poważny konflikt o ustrojowy kształt państwa, w którym strony w oczywisty sposób chcą żyć w dwóch zupełnie innych krajach. Polska, która zadowoli jednych i drugich, jest niemożliwa. Ich wizje są do tego stopnia pozbawione przestrzeni wspólnej, że nie do wykoncypowania jest także jakikolwiek kompromis pomiędzy nimi.
Czy winny jest okres zaborów, kiedy pierwszą Rzeczpospolitą podzieliły między sobą kraje należące do odmiennych cywilizacyjnie światów? Czy to może pokłosie PRL-u, gdy kilka pokoleń Polaków nasiąkło wschodnim rozumieniem funkcji państwa i sensu wspólnoty społeczno-politycznej? W każdym razie Polska i polski naród stoi okrakiem nad cywilizacyjną szczeliną i nie ma szans na konsensus co do obrania jednego kierunku. Cywilizacyjny rozbrat widać na każdym kroku. Poczynając od rozumienia słowa „wolność” (swobody indywidualne obywatela/jednostki i ich nietykalność ze strony rządu vs. narodowa suwerenność i możliwość dowolnego kształtowania zasad rządzenia przez władzę obywatelami Polski bez jakichkolwiek zagranicznych ingerencji w te procesy), poprzez preferowany model demokracji (rządy aktywnych obywateli z podziałem władz i prymatem prawa, standardów i dobrych obyczajów politycznych vs. plebiscytarne wyrażanie narodowej pan-zgody na rządy silnej ręki, która ma dowolność przy podejmowaniu decyzji. przenikając wszystkie instytucje zunifikowanej władzy, jako że ucieleśnia ducha narodu i zarządza zbiorowymi emocjami), percepcję duchowego dorobku Zachodu (internalizacja tego dorobku jako wartości własne vs. odrzucenie podszyte obrzydzeniem wobec jego „zgnilizny”), a na zarządzaniu państwem kończąc (formalizm procedur vs. załatwiactwo, krętactwo i obsadzenie synekur pociotkami). Jesteśmy sobie obcy, a obcość połączona z przymusem koegzystencji potęguje wrogość.
2.
Dorobkiem ostatnich lat stała się kategoria dualizmu prawnego. Zorientowani w prawie publicyści protestują przeciwko używaniu tego pojęcia, wskazując że nie tyle mamy dwie równoległe rzeczywistości prawne, co zderzenie prawa z bezprawiem. Mają oczywiście rację. Lecz znów, z politycznego (i psychologicznego) punktu widzenia to uwaga tyle trafna, co bezprzedmiotowa. Dla wyznawców narracji drugiej strony, tej „strony bezprawia”, nie generuje to przeszkód, aby twierdzić swoje. Co jest prawem, co jest ustawą, co jest budżetem, co wyrokiem, co nominacją, kto jest sędzią, prezesem, posłem? W normalnym kraju to pytania, na które łatwo odpowiedzieć. W Polsce Wikipedia dawno przestała wystarczać. W Polsce odpowiedzi na te pytania bardziej przypominają odpowiedzi na pytania w stylu „co jest grzechem”, „jak dostać się do raju”, „kiedy pościć”, „za co się modlić”. Odpowiedzi zależą od wyznania osoby pytanej. A między gorliwymi wyznawcami sprzecznych doktryn religijnych nienawiść rośnie szybko, jak między obcymi.
Wszyscy mówimy po polsku, ale coraz mniej słów w politycznym słowniku ma powszechne znaczenia. Praworządność, suwerenność, więźniowie polityczni, bohaterowie, wyrok, wolne media, niezależność, kwalifikacje, polegli, pułkownik, korupcja, łamanie konstytucji – to tylko pobieżny przegląd słów, które stały się w Polsce wieloznaczne. Brak woli do dialogu to jedno. Techniczny brak możliwości prowadzenia go to drugie.
Artykuł 1. polskiej konstytucji nazywa Rzeczpospolitą „dobrem wspólnym wszystkich obywateli”. O naruszaniu konstytucji w Polsce mówi się w zasadzie codziennie, ale mało kto zauważył, że przede wszystkim jej najważniejszy, bo pierwszy artykuł, stał się bezprzedmiotowy. Rzeczpospolita nie może już być dobrem wspólnym wszystkich obywateli, bo Polki i Polacy nie posiadają już wizji wspólnego dobra. Dobro się rozczłonkowało. Nie chodzi tutaj o dobro prywatne, takie zawsze każdy z nas miał i o nie chciał dbać (bądźmy szczerzy – większość z nas chciała o to dobro zwykle dbać przede wszystkim i najpierwej; to naturalne, może nawet nie ma co o to wnosić jakieś pretensje). Chodzi o dobro wspólne. Już nie jest jedno, są dwa. I stoją w sprzeczności. Politycy skazani przez sąd nie mogą być równocześnie skazańcami i posłami. Telewizja nie może być równocześnie publiczna i stronnicza. Polska nie może być w tym samym czasie liberalna i katolicka. Nie może opierać się na etyce rządu i stanowić krowę dojną dla znajomych ludzi partii. Nie może być w Europie i być autorytarna. Nie da rady rozwiązać kryzysu demograficznego i pozostać etnicznie homogeniczna. Jej szkoły nie stworzą równocześnie ludzi kreatywnych/odważnych i posłusznych hierarchii. Nie będzie sprawiedliwa, jeśli prokuratura będzie w garażu chować akta spraw przeciwko ludziom partii. W miejsce dbałości o dobro wspólne weszła gra o sumie zerowej. A gra się w nią bezlitośnie i bezkompromisowo.
3.
Ktoś uzna, że ustawienie zegara polskiej zagłady na godzinę 19.30 to tani chwyt, który ma redaktorce naczelnej ułatwić wybór wyimków do artykułu. Ten ktoś może mieć rację. Bo czyż nie jest dużo później, jeśli konflikt polityczny wchodzi do środka rodzin i zatruwa w nich atmosferę? Gdy w Wigilię Polacy wolą udawać, że nie ma ich w domu niż spotkać się z kimś z bliskiej rodziny, kto jest po stronie partii/przeciwko partii? Przecież to już jest patologia. Gdy w trakcie wywiadu z promotorem losowo wybieranych paneli obywatelskich jako remedium na kryzys demokracji, Belgiem Davidem van Reybrouckiem, wspomniałem o tych realiach, chwycił się za głowę i chyba załamała się w nim wiara, że dialog jest w stanie uratować demokrację w każdym zakątku Europy… Gdzie indziej może tak, ale nie w Polsce.
Podczas gdy podzielone rodziny ograniczają się do unikania się nawzajem, pomiędzy obcymi ludźmi z przeciwnych stron barykady rośnie przyzwolenie i zwyczajna ochota na użycie wobec „wroga” przemocy. Na razie nie jest to zwykle gotowość, aby się uzbroić i przejść do działań stricte wojennych. Raczej chodzi o to, aby kogoś trochę popchnąć, aby może raz dać w przysłowiowy dziób. Nienawiść bije z politycznie zaangażowanych oczu. Młoda dziewczyna, która pobiła inną dziewczynę, w glorii bohaterstwa zostaje ułaskawiona. Dawno nie występuje w Polsce zjawisko potępiania agresywnych wypowiedzi przez bardziej umiarkowane czy opiniotwórcze osoby z własnego obozu. Kto sieje hejt, nie ryzykuje spostponowania. Hejt ma przyzwolenie, co najmniej milczące. Coraz częściej tak samo oceniane są umiarkowane akty przemocy.
4.
Przez ostatnie półtorej dekady raz po raz pojawiały się okoliczności sprzyjające zawróceniu z drogi ku narodowej autodestrukcji. Katastrofa smoleńska 2010 – zamiast pojednania nad grobami ofiar ze wszystkich stron sceny politycznej, stała się katalizatorem (wtedy) bezprecedensowej nienawiści, w którą wpisały się zdarzenia tak straszliwie niesłychane, jak pomówienie o współudział w rosyjskim zamachu na głowę państwa, przymusowe ekshumacje ofiar katastrofy, cyrk wokół krzyża na Krakowskim Przedmieściu, comiesięczne seanse nienawiści czy fikcyjne narracje o dorobku życiowym Lecha Kaczyńskiego.
Zamach na prezydenta Gdańska 2019 – najsilniejszy możliwy sygnał ostrzegawczy, pokazujący jak na dłoni naszą przyszłość, jeśli nie odmienimy realiów politycznych. Szybko uznany za akt szaleńca i zdarzenie bez politycznego tła, gdy okazało się, że poważne potraktowanie zamachu wymaga rezygnacji z TVP jako narzędzia tępej propagandy.
W końcu dwa zagrożenia wewnętrzne – covid 2020 i agresja Putina w Ukrainie 2022. Dwie okazje do zwarcia szeregów „pomimo wszystko”, obie pogrzebane przy pierwszej okazji, gdy dostrzeżono w nich „polityczne złoto”.
Być może w żadnej z tych chwil przemiana logiki zdarzeń nie była możliwa. W końcu żadna z nich nie unieważniała podstawowego, cywilizacyjnego źródła polsko-polskiej wrogości. Czy więc wojna domowa to kwestia czasu? Czy lider partii, dostrzegając w deeskalacji ryzyko dezintegracji jego – jak się teraz wydaje – słabszego z dwóch obozów politycznych, raczej umrze niż na deeskalację pozwoli? Czy woli wywołać rozruchy niż przyznać swoją porażkę?
5.
Jakie są realne alternatywy dla dalszego wzrostu napięć, u kresu których może (acz nie musi) leżeć przemoc? Można się rozejść i stworzyć dwie Polski. Oczywiście kraju nie da się podzielić terytorialnie na dwa. Nawet jeśli każdy obóz dominuje czytelnie w dwóch połowach kraju, a granica nadal doskonale odzwierciedla granice rozbiorów z XVIII-XX w., to i tak my, wrodzy sobie Polacy, jesteśmy sąsiadami. Podział kraju z wysiedleniami milionów ludzi to chory sen. Jakimś pomysłem jest przeniesienie na poziom województw (sejmików i marszałków) szeregu prerogatyw dziś dzierżonych przez władze centralne, co poprowadziłoby do regionalizacji Polski na obszary bardziej prawicowe i bardziej liberalne. Inną ideą jest pilaryzacja społeczeństwa w stylu holenderskim czy belgijskim z XIX w., gdzie ludzie z obcych sobie światów społeczno-politycznych unikali wchodzenia ze sobą w jakiekolwiek styczności, stosując swoisty apartheid nie tylko w szkołach i kościołach, ale także w handlu, usługach, kulturze, mediach i naturalnie w życiu towarzyskim. Zejście sobie z oczu to jakaś metoda na faktyczną deeskalację bez wysiłku na jej rzecz.
Można liczyć na zmianę pokoleniową. Oczywiście, z każdym rokiem możemy wskazać coraz więcej personaliów młodych ludzi, którzy wchodzą w politykę i wiernie kopiują zgubne schematy zakotwiczone tam przez starszych liderów. Są fighterami, są bezwzględni, są łakomi na frukty, są naturalnym ogniwem eskalacji. Ale jednak wśród politycznie niezaangażowanych obywateli młodzi wydają się w jakiejś części wyrażać brak zainteresowania wchodzeniem w tę logikę. Być może jednak konflikt się wypali, bo w nowym pokoleniu ciągnąć go będzie chciała tylko wierchuszka, grupka zawodowych polityków? Albo może także cywilizacyjny podział straci na sile, bo pokolenie to będzie bardziej zwesternizowane i zbyt mała będzie w nim przeciwwaga zwolenników autorytaryzmu à la russe?
Ogólne zmęczenie temperaturą walki także ma szansę stać się ogniwem deeskalacji. Jeśli dotąd nie wzięliśmy się za łby, to jest to chyba zasługa często pomijanej w tych dywagacjach trzeciej grupy Polaków, którzy czasem głosują na partię, a czasem przeciwko partii, a czasem wcale nie głosują. Mają konflikty polityczne w nosie i uważają i nas, i wyznawców partii za głupców, którzy mają chyba za mało zmartwień w prywatnym życiu. Zmęczenie może poszerzyć szeregi tej trzeciej grupy, bo coraz to kolejne osoby powiedzą sobie „je*** to!”. A do wojny domowej na pewno nie dojdzie, jeśli np. 60% społeczeństwa nie poprze żadnej ze stron.
W końcu, nawet jeśli dwa lata temu atak na Ukrainę takiego skutku nie odniósł, to jednak potencjalna wojna Kremla przeciwko Polsce (np. hybrydowa) może spowodować otrzeźwienie nad Wisłą. Jeśli to Władimir Putin okazałby się „rozjemcą” pomiędzy Polakami, to byłoby bodaj najgorsze możliwe świadectwo, jakie dzieje mogły nam współcześnie wystawić. Zjednoczenie narodowe w realiach wojny polsko-rosyjskiej byłoby ponadto niekoniecznie mniej tragicznym scenariuszem od wojny domowej, z oczywistych względów.
6.
Dzisiaj w Polsce nie brakuje na pewno ludzi, którzy myśląc o potencjalnych wojnach w przyszłości, jako o swoistym political fiction, dochodzą do wniosku, że nie bez sporej satysfakcji „biłyby ruskich” w imię obrony Ojczyzny. Tak, to byłoby satysfakcjonujące.
Ale wojna domowa? Ja tego sobie nie wyobrażam. Bo przy całej niechęci, resentymencie, gniewie za minione osiem lat, nadal gdy patrzę w ekran na twarze polityków PiS, to w ostatecznym rozrachunku widzę twarze sióstr i braci. Ciekawe, jak wielu miewa takie odczucia w drugą stronę. Pozostaje mieć nadzieję, że chociaż kilkoro.