Może kiedyś o wojnie tej pisać będą poeci, ale mnie nurtuje, co dzieje się w głowach, sercach i żołnierskich ciałach walczących na wojnie artystów. Liberalnych, lewicowych, wolnomyślących, przeżywających teraz, w tej właśnie chwili to, co w komforcie foteli poznaliśmy u Tołstoja, Remarque’a, Hemingwaya, Apollinaire’a, Borowskiego, Manna, Célina, Brechta. Eliota czy Grassa.
W ostatniej scenie filmu bohater wskakuje na pokład pędzącego po pasie startowym samolotu, wbija się w pasażerski fotel i przymyka oczy, aby stłumić odradzający się w duszy niepokój: czy to wszystko naprawdę się dzieje. Kropelki potu spływają po jego zmęczonej, zakurzonej twarzy. Samolot odbija się od tej nieszczęsnej ziemi. Przesączona od stuleci ludzkim cierpieniem i sponiewierana radykalną ideologią, ziemia ta staje się, z każdym metrem nabieranej wysokości, co raz to bardziej odległa w okienku samolotu. Przy każdym przerywanym na otarcie potu z czoła spojrzeniu wstecz wydaje się być coraz bardziej bezbronna, pozasłaniana pojedynczymi, postrzępionymi, a w końcu zbitymi w gruby puch chmurami. Spod nich widać jeszcze prześwity wielobarwnej mozaiki ziemi. Raz po raz oko wyłapuje jeszcze pojedyncze obrazy przesyconej rdzawą czerwienią, wyblakłą żółcią spalonych słońcem pól, wreszcie, fragmencik złotego pasemka, poza którym widać, to tu to tam, błękit morza, który w następnej przerwie między chmurami nabiera grafitowej, wreszcie grafitowo-czarnej głębi. W końcu nie widać niczego znad słonecznej strony chmurnej mierzei. Mniej wgryza się w serce obraz przelanej na tej ziemi krwi. Mniej szarpie sumienie na myśl o bezsensownym cierpieniu, w którym nurza się symbolika epickiej skali dziejących się wydarzeń. A co może być bardziej symboliczno-epickie niż wzbicie się w niebo w drodze z podtropikowego piekła ku północnoeuropejskiemu chłodowi naszej normalności?
Ile takich scen finałowych, czytelniku mój, w kinie wdziałeś? Ile podobnych kinowych opowieści przypomina ci, czytelniczko, ta scena? Zadając sobie samemu to pytanie po kilkunastu sekundach mam już co najmniej trzy tytuły filmów w pamięci. Może cztery. Może więcej. A wyobraźmy sobie teraz antytetyczną scenę. I wcale nie finałową, tylko na samym początku filmu: zbliżający się do lądowania samolot wysuwa koła. W jednym z ostatnich rzędów siedzi mężczyzna wieku średniego. Z języka jego ciała czytamy, że znane mu są realia świata, do którego wraca. Tyle że trudno zrozumieć, po co wracać do krainy mroku. Po co ten powrót do miejsca wyjścia? Po co ten zawracający w połowie drogi Mojżesz? Po co to popotopowe rzucanie się w wodę, Jonasz proszący o powtórne wyrzucenie za burtę, skruszona (w każdym sensie) żona Lota, kolejny raz chcąca rzucić za siebie okiem. Nurzam się tak w myślach, przywołując raz to biblijne, raz kinowe analogie, mając nadzieję na parę chwil samolotowej drzemki. Ale z drzemki nic: czas zapinać pasy i przygotować się do lądowania.
Z powrotem, na tej bardzo nieszczęsnej i nieszczęśliwej, przesączonej od tysiącleci ludzkim cierpieniem, sponiewieranej radykalnymi ideologiami ziemi. Ziemi Izaaka, Jezusa, Abrahama, Marii z Magdali, Jakuba, Dwunastu Apostołów, prorokiń Miriam i Debory, Jakuba, Judasza, Marii i Matry, Barabasza, Dawida, Salomona i Czterech Matriarchiń. Z ziemi, na której objawiano się, z której wniebobrano. Ziem finalnej nocnej podróży Mahometa, wody, w której Piłat obmywał ręce, ziemi obydwu przymierzeń. Wracam tam, skąd wszystko się wzięło i gdzie wszystko się zaczęło.
In my beginning is my end. In succession
Houses rise and fall, crumble, are extended,
Are removed, destroyed, restored… (1)
Wracam tam, skąd zbiegłem cztery miesiące temu. Wyjechałem raczej, nie zbiegłem. Ale czuję się jak zbieg. Ale jestem tu, by dowiedzieć się, czym jest wojna dla artysty, kto to artysta-banita, kim jest artysta za murem, artysta przed murem, czym jest artysta bez głosu, po co komu artysta-niepotrzebny.
Wrzód teokracji, bękart świętej wojny, dziecko arogancji, abnegacji i apoteozy, który zżera skrawek śródziemnomorskiego wybrzeża, może wybuchnąć jadem, który pożre nas wszystkich. Póki co, reszta świata może patrzeć z zainteresowaniem, jak na kananeńekiej ziemi toczy się walka dobrego ze złem. Albo złego z dobrym. Reszty świata to nie boli. Nie bolą ani te zwęglone, z poodcinanymi przez Hamas głowami, ani te umierające w niedziałających inkubatorach. W końcu ktoś musiał zacząć pierwszy – myśli sobie „Reszta Świata” – ktoś tylko odpowiadał na atak. Ktoś przecież tylko odpowiadał na kontratak. Kogoś bardziej zdruzgotała krwawa śmierć dziecka. Czyjeś media kłamią. Bardziej kłamią. Mniej kłamią. Granice zamknięte. Świat nadal patrzy z dyplomatycznie zbolałą twarzą, ciesząc się, że to nie u nich. Watykan wzywa o „święty spokój”. Narody świata wzywają o badanie zbrodni. Tu dziecko sierota, tam dziecko sierota. Tu matka z wysadzonymi genitaliami, tam matka z oderwaną ręką. I ten matematyczny pościg liczb, statystyk i wykresów procentowych…
Może kiedyś o wojnie tej pisać będą poeci, ale mnie nurtuje, co dzieje się w głowach, sercach i żołnierskich ciałach walczących na wojnie artystów. Liberalnych, lewicowych, wolnomyślących, przeżywających teraz, w tej właśnie chwili to, co w komforcie foteli poznaliśmy u Tołstoja, Remarque’a, Hemingwaya, Apollinaire’a, Borowskiego, Manna, Célina, Brechta. Eliota czy Grassa.
In order to arrive at what you are not
You must go through the way in which you are not.
And what you do not know is the only thing you know
And what you own is what you do not own
And where you are is where you are not. (2)
Idę odrzewioną aleją Tel Awiwu, słysząc warkot kawiarnianych młynków, rozmowy przy stolikach, widzę trzymające się za ręce pary, mieszane, męskie, żeńskie. Ale ten warkot kawiarek wydaje się jakiś podirytowany, rozmowy przy stolikach minorowe, kilka tonów niżej niż spodziewać by się mogło. Entuzjazm w glosach i w rytmach wypowiedzi sobotnich przechodniów jest nieobecny. Czuje się potrzebę komunikacji, ale nie jest to komunikacja radosna. Żyjąc z dodawania kontekstu słowu, obrazowi czy przestrzeni, wyobrażam sobie rozmowy poszczególnych par w każdej wariacji: może żegnają się właśnie, może dzielą okropnymi wieściami, może spala je nadzieja, że ktoś w tunelu żyje jeszcze, że rząd upadnie, że czyjaś matka otrząśnie się z żałobnej apatii, że bratu nie trzeba będzie amputować nogi.
Gdy zamknę oczy w skupieniu, wydaje mi się, że słyszę z dala salwy spod drugiej strony muru. Może tak, a może to tylko moja głowa? Całe ciało wraca mi do pozycji wyjścia: 6:28 rano, siódmego października zeszłego roku. Wzdrygam się na myśl o najnowszym eseju Mashy Gessen w The New Yorker, w którym porównywana jest sytuacja cywili w Gazie z kondycją polskich Żydów w gettach. Jest mi niedobrze na myśl o niegodziwości, prowokatorstwie i koniunkturalizmie Gessen. Ale może tam, po drugiej stronie muru jest rzeczywiście tak źle, jak piszą? Tramwajem przez gazańską dzielnicę mieszkaniową przejechać się nie da. Kolejne obrazy wznoszących w boleściwym płaczu rąk matek i żon podejrzewam o bycie wytworem hamasowskiej propagandy, zużytą kliszą z wojny domowej w Syrii i za nic nie umiem zrównać tych twarzy ze znanym mi tępym odrętwieniem bólu kobiet na zdjęciach z czasów Zagłady. Może w Polsce matki i córki za murem musiały szeptać, by być usłyszane? Dziś mogłyby to w kamerę telefonu komórkowego wyszlochać, wznosząc ręce w niebo i balansując stylistycznie na granicy teatralności. A nie robią tego. Znaczy się, izraelskie matki tego nie robią. A mogłyby. Więc dlaczego mam niewiarę w płaczliwy sfilmowany ból? Dlaczego nie ufam lekarzom, którzy w życiu terrorysty z Hamasu na oczy w szpitalu nie widzieli? Dlaczego zastygam, kiedy widzę twarz Philippe Lazzariniego na ekranie telewizora? Dlaczego nie mogę uwierzyć w szok Guterres’a na wiadomości o skali kolaboracji UNWR-y z Hamasem? Dlaczego czuję się niedoinformowany? I wystrzelany na dudka, over and over and over again…?
I oczywiście nie sposób mi nie myśleć w takiej kawiarni na odrzewionej alei o „Campo di Fiori” Miłosza. Jak tu zrozumieć psyche obojętnego obserwatora agonii najtragiczniejszego z gett, bawiącego się na ulicznej karuzeli z ubraną odświętnie adoratorką? Jak zrozumieć psyche triumfującego judeofoba? Tak jak nietrudno mi nie myśleć w takim momencie o powieści Jonathana Littella Łagodne czy o nadchodzącym filmie Jonathana Glazera Strefa Zainteresowania: o zimnym, intelektualnym rozważaniu przyczyn, przebiegu i skutków „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”, o rozpatrywaniu, przy zastawionych stołach, etyki stosunku „panów” do głodujących. O mieszaniu się karuzelowego śmiechu z jękiem palących się w getcie, o poczynaniu dzieci, wiedząc, że te poczęte już drżą, na wpół martwe, w uciekinierskich namiotach, o zgładzonych pod gąsienicami czołgów miłościach, przyjaźniach, tych odbytych i tych nieodbytych, których to niespełnienie będzie tak samo bolało po obu stronach muru.
O dark dark dark. They all go into the dark (…)
And we all go with them, into the silent funeral,
Nobody’s funeral, for there is no one to bury. (3)
Niestety, jad analogii już się rozlał i, zarażony nim, staję się wyimaginowanym oponentem wszystkich tych, którzy wezmą faktologiczne i moralne bankructwo Gessen za delficką wyrocznię. A będzie ich wielu. A ci, którzy nie widzą różnicy między Izraelem a nazistowskimi Niemcami, w Netanyahu dopatrują się sprawcy „rzezi niewiniątek”, a barbarzyńskich terrorystów postrzegają jako „walczących o wolność”… tych też będzie dużo. Może więcej niż myślimy.
Ale przecież jestem tu, żeby rozmawiać, nagrywać, archiwizować losy, przeżycia, refleksje, koszmary i światopoglądowe konwersje kręgów twórczych podczas wojny. Zadać te pytania, których nie zadamy już tym, którzy prawdziwie byli w prawdziwym getcie „zlikwidowani” wskutek prawdziwych wywózek do prawdziwych komór gazowych, aktu zbrodni przeciwko ludzkości, który z czasem nazywać się będzie „aktem ludobójstwa”. O rozterkach moralności, o stosunku wobec wolności wypowiedzi, napuszczania na przeciwnika, o bezwzględności militarnej, egzekwowanej rękami twórcy, o relacji między lojalnością wobec zaatakowanego kraju a zdegustowaniem własnym przywództwem. O przykręcaniu śruby propagandy państwowej kosztem odmawiania subsydiów na „sztukę krytyczną”, co jest potrzebne w takich czasach obiorcom sztuk wszelakich. A co, jeśli ich też zabraknie? Jak tak skomplikowany tożsamościowo kraj jak Izrael, może zmieścić się w polaryzującą narrację good guys / bad guys? Wiem to, bo jestem w kraju, w którym nie będzie się cenzurowało zebranego przeze mnie materiału, bez względu na stopień zawartej w nim krytyki establishmentu. Bo wiem, że dzisiejsze doznania twórców z pola bitwy są kontynuacją etosu dzielonego przez całą żydowską populację kraju, kraju, w której palestyńscy Arabowie składają się na 20% populacji. Czyli dwa razy co Żydów w przedwojennej Polsce. A wtedy chyba mówiono, że Polska była „zażydzona”? A dzisiaj, ile byłoby to ludzi, jak na polskie warunki? Osiem milionów. Proszę wyobrazić sobie osiem milionów obywateli polskich tak skrajnej orientacji geopolitycznej, jak palestyńscy Arabowie. I wtedy mówmy proszę o apartheidzie.
Dawn points, and another day
Prepares for heat and silence. Out at sea the dawn wind
Wrinkles and slides. I am here
Or there, or elsewhere. In my beginning. (4)
Po kolejnej bezsennej nocy, zmarnowanej na wewnętrznej debacie z wyimaginowanym kontrargumentatorem, pierwsze promienie słońca zaczynają przebijać się poprzez zasłony w mojej sypialni. Po kilku chwilach już pokój rozświetlony jest rześkimi kolorami zimowego Lewantu. Kolejna noc minęła. Bez alarmu. Bez huku pocisków znad Gazy. Leżę, bezwiednie oczekując następnej serii pocisków. Następnego alarmu ewakuacyjnego. Leżę i myślę o tych, którym nie dane jest obudzić się w łóżku, bo koczują na ziemi. O tych, którzy przetrwać będą musieli kolejny dzień żałoby, zrozpaczenia, bezdomności czy uchodźctwa bez pocieszenia. O głodnych, spragnionych i porzuconych: pozwólcie nie wątpić nam w wasze cierpienie. O tych, którzy nienawidzą: oby dane było wam muśnięcie skrzydłem anioła wątpliwości. O tych nienawidzonych: żeby odbili się stopami od tej nieszczęsnej ziemi i nie szukali zrozumienia na ziemi. Ani litości. Bo ich nie znajdą. W końcu co może być bardziej symboliczno-epickie niż wzbicie się w niebo?
1) T.S. Eliot, Four Quartets, cześć druga: East Cocker
2) Ditto
3) ditto
4) ditto