Bywają takie irytujące poranki, kiedy twój półśniący jeszcze umysł retro-pławi się w bachanaliach poprzedniego wieczoru, a przyjemnie znużone ciało, świadome budzącego się dnia, wykorzystuje każdą chwilę, by leniwie zregenerować zbolałe po radośniej długiej nocy mięśnie. Aż tu nagle, z tego półsennego letargu wybudza cię o szóstej rano piskliwie ryczący alarm samochodu zza rogu ulicy. I wyje ten alarm i wyje. Na dodatek, co chwila zza drugiego rogu słychać strzelający przy odpalaniu silnik samochodowy. Jeden silnik, drugi silnik, trzeci silnik. Ile ta ulica może mieć atrap Syrenek, Wartburgów i Wołg!? Przez cały czas ten cholerny alarm samochodowy wyje i wyje. Zirytowany otwierasz oczy. Jest w pół do siódmej, dokładnie 6:38, 7 października. Cały pokój skąpany jest w technikolorowych barwach wczesnojesiennego Lewantu. Następnie do uszu dociera mi kolejny nieznany dźwięk: rytm skoordynowanego zbiegania po schodach kilkudziesięciu par nóg, krok jak z wojskowych parad, który w kilka chwil staje się kamienną ciszą. To znaczy ciszą nadal przebijaną czymś, co, orientujesz się już, nie jest ani alarmem samochodowym, ani strzelającym silnikiem na złomowisku starych Wołg. I wtedy dociera do ciebie najoczywistsza z myśli: tak chyba właśnie zaczyna się wojna.
Wychodzę delikatnie na palcach na taras (tuptanie na palcach jest naturalnie genialną metodą na niezwracanie na siebie uwagi snajperów!). Pochylam się przez poręcz balkonu (następny świetny pomysł dla ewakuujących się cywilów). Wzdłuż ulicznych płotków poprzeplatanych buchającymi spomiędzy białych sztachet czerwieniejących begonii nie idzie nikt. A już z pewnością nikt nie biegnie. Nad panoramą miasta widzisz zabawnie wyglądające takie kosmiczne „megarzutki”: ta lecąca z południa jest w kilka sekund odbijana przez tę wylatującą gdzieś zza pleców budynku, w którym mieszkam. Jak daleko sięgam wzrokiem, wszędzie na tle nieskalanego lazuru nieba odbija się w moich oczach zachodnia zamożność białych ukwieconych bauhausowskich domków, równe linie zaparkowanych należycie wzdłuż krawężnika samochodów. Ale skoro ten alarm nadal wyje, a kroki na schodach całkowicie ucichły, chyba i mnie czas dołączyć do moich sąsiadów jako partycypant tej wojny. A tak właściwie tej niby-wojny.
Jak z anegdot o wypadkach samochodowych i świeżej bieliźnie, zaczynasz rozmyślać: jeśli już ma się zginąć, to w czym właściwie chcesz umrzeć: piżama wydaje się zbyt histeryczna, ze szlafroka bije nudnawy pragmatyzm. Szorty wydają się depresyjnie przedmiejskie. Smart casual sugeruje ekscesywny w bombowym schronie dandyzm. No dobrze, wkładam szybko długie spodnie i świeżą koszulę. Co dalej: paszport, telefon, klucze. Otwieram drzwi i reflektuję się, że nie mogę przecież zbiec do schronu bombowego nie umywszy zębów, więc godząc się z faktem, że może być to moje ostateczne obcowanie z Oral-B, nie dokańczam pełnego cyklu szczotkowania i pospiesznie rzucam szczoteczkę do umywalki, jakbym rzucał jej w biegu ostatni pocałunek.
Nikt w domu, w którym mieszkam nie jest religijny; nikomu więc alarm bombowy nie przerwał szabatu, nie zepsuł święta Sukkot ani przygotowań do wieczornego początku celebracji Symchat Torah. Weekend jak weekend, sobota jak sobota. Moi współtowarzysze w schronie są bardziej zajęci wyjaśnianiem mi, że takie alarmy w Izraelu to norma, i że po paru minutach wszyscy wracamy do mieszkań na kawę i śniadanie. Ja śniadanie tego ranka mam jeść z jednym z zaprzyjaźnionych izraelskich pisarzy na ulicy Ben Yehudy, więc mam jeszcze czas na prysznic, szybką kawę i przyjemny spacer wzdłuż rozzielenionego bulwaru Ben Guriona.
Alarm przestaje wyć. Wracamy do mieszkań. Wchodzę pod prysznic. Alarm zaczyna znowu wyć. Tym razem, jak powstaniec zaprawiony w boju, chwytam komórkę, paszport, portfel i tak jak moi stoiccy sąsiedzi schodzę do schronu ze wszystkimi, bardziej dla towarzystwa niż z lęku przed bombardowaniem. Poznaję imiona rozespanych dzieci sąsiadów, inni uczą mnie rozpoznawać różnicę między tępym dźwiękiem rakiety uderzającej w miasto, a przypominającym „pop” otwieranego szampana dźwięk zneutralizowanej przez Żelazną Kopułę rakiety Hamasu. Znowu rozchodzimy się po mieszkaniach, ale moje śniadanie z przyjacielem musimy przełożyć na inny dzień, bo co chwila wyje jeden alarm za drugim. Nasza wymiana smsów jest nadal w lekkim, buńczucznym tonie.
Atmosfera zaczyna tężeć, gdy przy kolejnych rundkach do schronu moi sąsiedzi odczytują z hebrajskich stron internetowych coś o przedarciu się Hamasu na terytorium Izraela, coś o SOS wysyłanym przez przestraszonych nastolatków z festiwalu Nova i o braku wojsk IDF wzdłuż północnej granicy Gazy z Izraelem. Z każdą kolejną ewakuacją do schronu rośnie w nas wszystkich przerażenie oraz podejrzliwa świadomość rozpadania się mitu nietykalnego kraju, któremu każdy świecki mężczyzna i każda świecka kobieta oddają 2 lub 3 lata swojego życia na służbę wojskową, przez lata pozostając, nie bez powodu, na liście rezerwowej. Ta, naturalnie, zostaje automatycznie uruchomiona; 8 października widzę już sąsiadów, z których dziećmi bawiłem się dwa dni wcześniej w ogrodzie, jak ubrani w wojskowe uniformy odjeżdżają, z niemożliwym do zdefiniowania wzrokiem łączącym w sobie egzystencjalny imperatyw i prywatne zrozumienie nieuniknionej przypadkowości realiów wojny, ku nieznanym nikomu oprócz nich miejsc zbiorek posiłkowych służb militarnych. Kilka godzin po moich zmilitaryzowanych sąsiadach ruszają moje sąsiadki. Następnego dnia krawężniki przy mojej uliczce nie mają zaparkowanego przy sobie ani jednego samochodu, a begonie przy plotach, tak jak upubliczniane obrazy rzezi dokonanej przez Hamas na południu kraju, rażą w oczy swoją bezwstydną, wybujałą czerwienią.
Każdego kolejnego dnia, wychodząc na ulicę Dizengoffa czy na Bulwar Ben Guriona w poszukiwaniu otwartej kawiarni czy sklepiku (parę tygodni musiałem przetrwać na rozpuszczalnej kawie, macy i humusie), istniało realne niebezpieczeństwo, że niezidentyfikowany hamasowski lone wolf zacznie w nas, tych kilku ulicznych przechodniów, strzelać. Tylko dlatego, że są Żydami. Usiadłszy w jedynej otwartej kawiarence na bulwarze Ben Guriona, tak jak czarna moc kofeiny w moje trzewia, tak w moją świadomość gromem huknęła kwintesencja hamasowskiego terroru, powtarzanego w mowie i w piśmie, przed i po 7 października: „ostatecznym rozwiązaniem”. wspieranym w siedemdziesięcioprocentowej skali sondażach, tak w Gazie, jak i w Autonomii Palestyńskiej nie jest unicestwienie państwa Izrael czy wypędzenie ostatniego Żyda z Judei, Samarii, Galilei czy Idumei. Celem tej wspieranej światowymi miliardami dolarów organizacji terrorystycznej jest pozbawienie życia każdego Żyda na kuli ziemskiej: moich najbliższych przyjaciół w Ameryce, Marthy Argerich, mojej córki chrzestnej w Polsce, moich ukochanych dzieci twórczego partnera z Paryża, jego cudownych rodziców z Tuluzy, Scarlett Johannson, moją mamę, mnie, pana sprzedającego mi bajgle na Upper West Side w Nowym Jorku, Marca Jacobsa, Mariana Turskiego czy Davida Beckhama. Każdego z nas. Gdziekolwiek na świecie. O jakiejkolwiek porze dnia czy nocy.
Czymkolwiek jest (lub nie jest) Syjonizm, słysząc i czytając te ludobójcze proroctwa Hamasu pod kątem mojej osoby i każdego z moich najbliższych, jaki inny efekt mogły one we mnie zrodzić, niż zrozumienie raison d’être Izraela, wiary w jego imperatywny prymat militarny i egzystencjonalny silnego, niezależnego państwa, w którym nikt nie będzie postrzegał mnie jako obcego, kwestionował mojej religijności lub jej braku, seksualności lub jej braku, majętności czy jej braku, nawet braku znajomości hebrajskiego, za naukę którego to rząd izraelski daje „uprawnionym do powrotu” darmowe acz szczodre godzinowo lekcje języka i asymilacji kulturowej.
Po powrocie do Europy, wpierw do Paryża, potem do Londynu, szybko zrozumiałem, że współwrażliwość wobec początkowo zawoalowanych wrogich niuansów liberalnych mediów znaleźć mogłem tylko wśród żydowskich przyjaciół. Tak w mowie, jak i w piśmie, mój francuski i angielski stały się rogiem obfitości eufemizmów: raz, nie czując się komfortowo wymawiać nazwy miasta i państwa, z którego przyleciałem, innym razem, wyjaśniając mojemu lekarzowi w Londynie, dlaczego potrzebne mi są tabletki do spania. Zacząłem niechętnie przekierowywać tematy rozmów z moimi mniej oświeconymi (choć często lepiej wykształconymi) interlokutorami. Jak Eylon Levy na wywiadach z zachodnimi dziennikarzami, podziwiałem sufity i rogi pokoi, gdy moi współrozmówcy budowali abstrakcyjne konstrukty geopolityczne, zarzucając Izraelowi kolonializm (nie wiedząc nic o niewoli babilońskiej, kolonizacji rzymskiej, później arabskiej, mamludzkiej, otomańskiej, wszystko to przy zerowej wiedzy o Deklaracji Balfoura czy Mandacie Palestyńskim Jego Królewskiej Mości), apartheid (prawdziwą obrazę wobec cierpienia dziesiątków milionów czarnych Południowo-Afrykańczyków pod siermiężnym butem mniejszościowej narodowej partii Afrikaanersów, z którymi ani ich brytyjscy współrodacy ani też Commonwealth en masse nie mógł w końcu wytrzymać). O „czystkach etnicznych” czy „ludobójstwie” nawet nie wspomnę. Biedny Eylon Levy: ja mogę ze spotkania wyjść, zasłaniając się „chorym kotem” czy „nagłym telefonem z Tanzanii”, a on, biedak, musi z tymi tuzami bliskowschodnich ekspertów zmagać się wiele razy dziennie.
Spora część z tych podekscytowanych własnym humanitaryzmem kontrargumentariuszy nie umiała wskazać na mapie Autonomii Palestyńskiej, nazwać rzeki, od czy do której to ma powstać „wolna Palestyna”, nie znała nawet imienia rządzącej partii w Ramallah czy też historii okupacji Gazy przez Egipt do 1967 roku. Miała za to głębokie opinie na temat całkowitego BDS (boycott, divestment and sanctions) wobec Izraela – jedynego chyba zaatakowanego na świecie kraju, któremu nie wolno się bronić. Wiele osób zablokowało mnie w mediach społecznościowych. Wzrok innych zachodził szklaną mgłą obojętności, gdy próbowałem im opowiedzieć o tym gordyjskim węźle plemiennego cierpienia, egzystencjonalnego lęku i nawrotu fatum przekazywanego Żydom z pokolenia na pokolenie. Nikt z „cywili” nie wychwycił, jak głęboko symboliczne znaczenie miał dla „nas” w tym roku siedmiodniowy cud tlących się chanukowych świeczek. Jaką formą tortury psychicznej było rozpoczęcie się wojny w szabasowy poranek w dniu przypominającym Izraelczykom traumę wojenną Wojny Yom Kippur. Po jakimś czasie przestałem szukać pocieszenia i zrozumiałem, dlaczego pewne egzystencjalne i emocjonalne niuanse są możliwe do zrozumienia przez (niektórych) członków Diaspory. Najczęściej nie przez tych w religijnych szatach czy nakryciach głowy.
Wojna to chyba najgorszy czas na praktykowanie teodycei. Wiernie szedłem godzinami w demonstracji po mokrym Paryżu, między innymi za Marine Le Pen (!!), marszu o tyle ważnemu, że skierowanemu przeciwko antysemityzmowi, bez kontekstu militarystycznego czy politycznego.
Tydzień później dołączyłem do londyńskiej demonstracji przeciwko antysemityzmowi po wyśmienitym lunchu w Hotelu Waldorf z grupą przyjaciół, których najlepiej określić jako brytyjskie prototypy serialu „Call My Agent”. Wszyscy musieliśmy się zapisać na listy uczestników marszu i tylko tych z nas zapisanych policja przeprowadzała na drugą stronę barierek. Z zasłyszanych w trakcie marszu akcentów, większość demonstrantów pochodziła z domostw położonych na pagórkach Hampstead i Highgate, z nierzadko uchwyconą w trakcie rozmów infleksją, sugerującą reprezentanta praktyki medycznej z Harley Street.
I tak sobie sto tysięcy z nas przeszło spod Hotelu Waldorf do Houses of Parliament.
Przyleciałem nawet do Warszawy, by wziąć udział w marszu przeciw antysemityzmowi. Tam nagle znalazłem się pośród flag izraelskich, mimikujac z uprzejmości za innymi „Am Yisrael Chai!”. Absurdalnie, przyleciałem na ten marsz z Nowego Jorku, by wziąć udział w proteście przeciwko erupcji niekontrolowanej eskalacji antysemickich nastrojów w Polsce. Znalazłem się natomiast pośród „profesjonalnych Żydów” i ich tożsamościowo neofickich partnerów/partnerek, którzy nie znali nawet melodii i słów Hatikvy. Trząsłem się z zimna wokół machanych nade mną, bez mojej wiedzy lub zgody, izraelskich flag, słuchając ambasadorskich przemów, przyglądając się sporej ilości znanych polskich żydowskich twarzy oraz drobnej grupy miłych ludzi, którzy tak zwanie „kochają Żydów”. W tym raczej narodowościowym marszu wytrwałem od kolumny Zygmunta do Hotelu Bristol.
Nie stać mnie moralnie na bycie obecnie w Europie. Okres między próbami wolę spędzać w Tel Avivie, wspierać finansowo Orkiestrę Symfoniczną, Operę Narodową i Narodowy Teatr Habima in situ. Nie jestem w stanie siedzieć w londyńskim metrze przy szantach: „Palestine Free from the River to the Sea”, ani widzieć wystraszonych starszych Paryżan, przemykających się zaułkami przez swoje arrondissements. Przynajmniej w Nowym Jorku będę na Upper West Side, skąd słychać muzyków New York Philharmonic i gdzie zdjęcia uprowadzonych izraelskich dzieci zostają na slupach ogłoszeniowych nieco dłużej niż anonsy zagubionych psów i kotów w Europie.
I pomyśleć, że wchodziliśmy jeszcze niedawno w nowy rok w Rosh Hashanah z nadzieją, radością i optymizmem w sercach. Tegoroczny Pesach będzie zupełnie nowym doświadczeniem dla naszego pokolenia. Bliższy i prawdziwszy oryginalnemu znaczeniu tego wieczoru.