Nie robię noworocznych postanowień. Żadnej listy, że „za rok o tej porze”, że „więcej ćwiczyć”, „jeść więcej warzyw”, „przeczytać co najmniej jedną książkę tygodniowo”, „rzucić palenie / picie / toksycznego partnera”, „znaleźć’ więcej czasu na…”, „będę lepsza dla…”, „zaangażuję się w…”. I nie chodzi o słabszą czy silniejszą wolę, a o zwykły realizm. O niewpadanie w hipertoptymizm, że oto nagle – wraz w wybiciem owej magicznej północy – nastąpią (same z siebie) spektakularne zmiany. Nastąpią, jeśli je dobrze, rozsądnie zaplanujemy. Żadnych pustych obietnic. Jeśli właściwie ocenimy własne szanse na sukces, pomyślimy o zorganizowaniu wsparcia, przyglądniemy się możliwościom (również tym czasowym, bo wbrew przypuszczeniom niektórych ani czas, ani kalendarz nie są z gumy). Zaplanujemy, ulegając może lekkiemu szaleństwu, popuszczeniu wodzy nie tyle wyobraźni, co raczej marzeniom, którym „Sprawdzam!” powiemy nie za kolejny pełny rok, ale w terminie, na jaki sami się ze sobą umówimy. W dobrych postanowieniach chodzi raczej o to, by być sobą, dla siebie, na własnych warunkach. Planować, gdy można. Realizować plany zarówno w sprzyjających, jak i niesprzyjających okolicznościach (czasem grając tak, na ile przeciwnik pozwala, kiedy indziej rozwalając system). Odpocząć, gdy trzeba. Odpuścić, gdy warto / nie warto.
O „wymaganych” listach postanowień często wolimy zapomnieć (i nie idzie tylko o słomiany zapał, za sprawą którego tuż po 1 stycznia swoiste oblężenie przeżywają najróżniejsze obiekty sportowe). U jednych majaczą, wykaligrafowane na początku nowego kalendarza, innych straszą jako telefonowe przypominajki, które wcześniej czy później decydujemy się wyłączyć. Bo… po co psuć sobie nerwy? Po co… de facto zawodzić samych siebie? Po co upierać się na coś, co nie zależy od naszych decyzji? Po co mnożyć rozczarowania, gdy tyle ich wokoło? Po co – i tak mając bez liku obowiązków – pakować się jeszcze w sferę zaprogramowanych oczekiwań? Pal licho, gdy swoich, gorzej, jeśli cudzych. Takie oczekiwania nas zjadają. Zabijają relacje, a często najzwyczajniej kradną nam czas. Wbijają w upór, w opór, w moment, gdy zaciskamy zęby, zamykamy oczy, na długim wdechu liczymy do dziesięciu, działamy lub czekamy… I po co? Albo – w drugą stronę – oczekujemy, że coś się wydarzy, że ktoś odczyta nasze myśli, potrzeby, intencje. Oczekujemy często otwarcie nie komunikując czego (i dlaczego właśnie tego) oczekujemy. Też głupio, prawda? Ale do tego, do otwartego powiedzenia komuś „Chcę!” też potrzeba… odwagi.
Tymczasem nadmierne, nierealne oczekiwania są kłodami, które sami rzucamy pod nogi sobie, naszym relacjom, naszej pracy, naszej, ale i cudzej codzienności. Bo jedynymi osobami, w stosunku do których możemy mieć realne oczekiwania, jesteśmy my sami. Nie ktoś z zewnątrz. My, o ile potrafimy (albo o ile chcemy się nauczyć), że mądre marzenia to dobre plany; że umiemy realnie ocenić perspektywy sukcesu albo że mamy w sobie siłę, by znieść czekanie, czas, sukces lub porażkę. I każda to lekcja i prezent. Ot, na Nowy Rok. To też czas, gdy potrafimy powiedzieć: „Ja tu na Ciebie czekam”, ale też „Nie czekam dłużej na samą / samego siebie” – bo każdy z nas zasługuje, by nasze światy nabrały kształtów, nasze cele by doczekały się realizacji, a marzenia… spełnienia. Czas, gdy świadomie – sobie, przyjaciołom, przełożonym uczymy się mówić „Chcę więcej”, „Chce mniej”, „Chcę się nauczyć”, „Potrzebuje pomocy / wsparcia”. Czas naszej szansy. A jeśli tak, to nie można tych szans zostawiać w cudzych rękach. To praca każdego dnia – czasem rozpoczynająca się od trudu by wstać, kiedy indziej z planem „na dziś” wskakująca w dzień; czasem dyktowana długodystansowym „rozkładem jazdy” albo… totalnie spontaniczna.
Lepiej naprawdę znaleźć czas. Na spokojnie zrewidować swoje kalendarze, pogadać z rodziną czy przyjaciółmi, nie upychać kolanem kolejnych obowiązków, które w pierwotnym założeniu miały być przyjemnościami. Wtedy plan na codzienność okazuje się „listą”, którą przechodzimy punkt po punkcie, ciesząc się z tego, co zrealizowane; bywa żywiołem czynu; kiedy indziej przyjmuje postać dolce far niente (które też trzeba umiejętnie sobie dawkować). By ów plan na codzienność zadziałał, musimy tylko jedno – dać sobie samym szansę. Szansę na szaleństwo i realizm, na twórczość i odpoczynek, na rozmowę i na ciszę. I to w takim planie robimy pierwszy krok w naszą – niekoniecznie noworoczną – sprawczość.
