W ostatniej scenie „Człowieka z żelaza”, tuż po podpisaniu porozumień sierpniowych, Maciek Tomczyk staje w miejscu, gdzie podczas protestów w roku 1970 zastrzelono jego ojca. Wymawia wtedy pamiętne słowa: „Obiecuję ci, że się już nigdy nie damy podzielić, że się nie damy oszukać. Przetrzymamy nawet najgorsze”. Słowa te, stanowiące początek myślenia o nowej wspólnocie, o społeczeństwie obywatelskim, które nie wyklucza, daje szansę, w którym jest i być musi miejsce dla wszystkich, tchną nadzieją. Nadzieją pomimo świadomości istnienia naturalnego, a szczególnie mocnego we wspólnocie o specyficznej Polsce strukturze, podziału na obóz konserwatywny i progresywny. Podziału, który w kwestiach szczególnie istotnych – jak choćby postrzeganej jako wartości europejskość – potrafił ciążyć w stronę konsensusu. Wszak jedni i drudzy mogą być państwowcami. I choć kolejne rządy III RP stawiały Polki i Polaków wobec różnorakich wyzwań, to wielu pamiętało, że „solidarność znaczy więź”, że wspólnotę buduje się w dialogu, w duchu kompromisu, że wolność i demokracja nie są nam dane raz na zawsze i trzeba ich rozumnie strzec. Że nie możemy trwać na siebie „poobrażani”, bo ryzykujemy wówczas nasze wartości, nasze przekonania, naszą wolność. Że lepiej budować drogi ku sobie, a nie mury, mające nas rozdzielić.
Tymczasem przez cały okres rządów PiS, ze szczególnym uwzględnieniem ostatnich ośmiu lat, Polki i Polacy byli stawiani po przeciwnych stronach barykady. Haniebne metody zwracania ludzi przeciwko sobie, siania nienawiści, podejrzliwości, czy wreszcie absolutna arogancja władzy, z jednej strony prezentowały progresywistów jako antypatriotów, z drugiej zaś sprawiały, że konserwatyści stawali się symbolem zacofania. I choć od lat używano określenia „dwie Polski”, to nigdy wcześniej – ani za czasów realizacji planu Balcerowicza, ani w momencie przyjmowania Konstytucji, ani w okresie trudnych reform, a już na pewno nie w chwilach sukcesów – nie zostało ono obrócone przeciwko Polkom i Polakom. Prawo i Sprawiedliwość wytrwale budowało między nami mur złożony ze słów, czynów, akcji, reakcji, powykrzywianych i zawłaszczonych wartości. Ustami swoich polityków, narracją zdominowanych przez swoich funkcjonariuszy mediów, poprzez działalność podporządkowanych sobie służb i urzędników różnych szczebli powtarzało, że istniejemy jacyś „my” i jacyś „oni”. Przy czym zgody między tymi frakcjami być nie może, bo jedna jest „przyzwoita” i „prawomyślna”, zaś druga reprezentuje najciemniejsze oblicze tzw. reakcji. Narracja PiS każdą postać różnorodności czy odmienności wprost kazała brać za złą monetę, za łyżkę dziegciu, mającą moc zepsucia idyllicznie nacjonalistycznego tworu; czy wreszcie za „zarazę” toczącą zdrową społeczną tkankę. Siejąc ziarna nienawiści i podejrzliwości, budując mury, okopując się na własnych, dodatkowo umocnionych pseudoreligijną narracją pozycjach, PiS uniemożliwiał nam normalne funkcjonowanie. Uniemożliwiał praktykowanie pełnowymiarowej wspólnoty, budowanie możliwego wszak ponad podziałami społeczeństwa obywatelskiego. A mimo to przegrał. Przegrał nie tylko ze względu na obywatelską mobilizację, na wybór, któremu na imię wolność. Przegrał również z samym sobą. I będzie przegrywał raz za razem, gdy przekonamy się, że ów mur to w wielu przypadkach jedynie zasieki, które są do przejścia. Gdy każda ze stron choćby dopuści myśl, że „radykalizm nienawiści” to zbrodnia na wartościach, na etyce, na sprawiedliwości, na państwie. Że możliwe jest spotkanie i rozmowa, jak choćby ta w duchu obywatelskiej przyjaźni. Że taka przyjaźń – dla dobra demokracji, wspólnoty, dla budowania i odbudowania codziennych relacji – jest możliwa.
Sam fakt odmienności jest czymś absolutnie naturalnym i oczywistym, zarówno między ludźmi, jak i w ramach społecznej struktury. Różnica nie implikuje jednak wrogości, jaką budowała propaganda pełzającej władzy autorytarnej. Z każdego „inny” powinniśmy wyciągać lekcje, uczyć się, wzbogacać nasz światopogląd, poszerzać granice naszych światów, mądrzeć, a nie – jak chciał PiS – głupieć. Otwierać się, a nie grodzić. Tym mocniej brzmią kolejne wezwania Donalda Tuska, składającego obietnicę pojednania. Pojednania wszystkich tych, którzy – jak mówił podczas marszu 4 czerwca – „Polskę mają w sercach”, którzy dostrzegają, iż „życie staje się proste, kiedy potrafimy odróżnić dobro od zła, a prawdę od kłamstwa”. Tu przebudzenie nadziei na sprawczość i na przyszłość stało się elementem nowej narracji, angażującej tych już aktywnych, świadomej siły nie takich znów bezsilnych, a nawet budzącej nadzieję tych, którzy wobec działań PiS zdecydowali się na wewnętrzną emigrację. Tak potrzebne pojednanie stało się elementem strategii – zarówno politycznej, jak i etycznej, nastawionej na odzyskanie zawłaszczonych przez PiS wartości zakłamanych przezeń prawd. Strategia ta wyszła naprzeciw oczekiwaniom wielu z nas, i to nie tylko tych opowiadających się po stronie obozu demokratycznego, określanego dziś jako Koalicja 15 października. Myśl o pojednaniu – niekoniecznie widzianym jako wielki, polityczny ruch – towarzyszy naszej codzienności. Diagnozowane podziały sięgają głęboko, przebiegają przez nasze rodziny, świąteczne stoły, codzienne rozmowy, miejsca pracy czy nauki. Podziały inne od naturalnego: „Ok, różnimy się”, „Pogadajmy”, „Spróbujmy się zrozumieć”, te wykluczające, bolesne, sprawiające, że swoi zaczęli być postrzegani jako obcy. A chcę wierzyć, że „Polskę w sercu” ma nie tylko jedna strona, i dalej, że gdy chodzi o Polskę, musimy wyjść z paradygmatu „stron”.
Tym istotniejsza jest mądrze planowana strategia pojednania. Ta, jak wiadomo, zakłada plan działań, zaszczepienie konkretnych (choć otwartych, wolnościowych) wzorców, taktykę, a także przyjęcie odpowiedniej perspektywy. Nie ma tu mowy o narracji z gatunku „wroga” i „przyjaciela”, nie ma dogmatyzmu, ani myślenia o „zmuszeniu przeciwnika do spełnienia naszej woli”. Te próby podejmował – z częściowym tylko sukcesem – PiS przez wszystkie lata swoich rządów. Iny plan na przyszłość zdaje się mieć Donald Tusk. W noworocznym orędziu Premiera słyszeliśmy, że czeka na pojednanie i nie spocznie, póki ono się nie dokona. Najmocniejsza bodaj obietnica z Marszu Miliona Serc pozostaje w mocy, gdy powtarza: „I najważniejsze – pojednamy”. I choć dziś, gdy patrzymy na kolejne etapy naprawiania Rzeczypospolitej, na stawiane coraz pewniej kroki na drodze „rozliczenia zła” i „naprawiania krzywd”, gdy łapiemy pierwszy oddech w tak mozolnie odzyskiwanych dla obywateli mediach publicznych, niektórzy mówią: „Za wolno”, to trudno się z nimi zgodzić. Każde bowiem z działań ma swoją specyfikę i właściwy sobie czas, ramy prawne, również stanowiące element długofalowej strategii. Nie chodzi bowiem o to, by odhaczać sobie kolejne wygrane potyczki, ale by całościowo odzyskać Polskę, by przywrócić demokrację, praworządność, prawdę i prawość; by dać nam szansę na cieszenie się odnowionym społeczeństwem obywatelskim.
Tym bardziej cieszy, gdy Donald Tusk wprost mówi o pojednaniu, ale pojednaniu, którego trudnej misji nie powierza się tylko czasowi i ciszy. Bo to nigdy nie zadziała. Czas i cisza bywają zwiastunami myślenia życzeniowego, pewnego „Jakoś to będzie”, „Się naprawi”. Tymczasem w misji pojednania nie ma miejsca na jakiekolwiek „się”, bo nic nie dzieje się samo, bez wyraźnego zaangażowania, bez dokonywanych w duchu wolności, wyborów konkretnych ludzi. I jasne, pojednania nie da się zarządzić z urzędu, ale można nad nim wspólnie pracować, odzyskując wartości, ale i umiejętność mówienia Drugiemu: „Tak”. Bo prawda, sprawiedliwość, odpowiedzialność, uczciwość, szacunek, godność czy wreszcie patriotyzm nie są niczyją własnością, a prawo do nich ma każdy z nas. Wartości i etyczność zbyt długo były zakładnikami jednej tylko ze stron i czas – właśnie w duchu pojednania – rozłożyć je równomiernie, przypominając, że nośnikiem wartości jest każdy człowiek. I dalej – co powinno stać się elementem owej strategii – że etyczna nie tylko powinna, ale może być cała sfera publiczna, a w administracji rożnych szczebli potrzebne i możliwe są przyzwoitość, lojalność, uczciwość, transparentność, bezstronność, uprzejmość i najzwyklejsza grzeczność. Realizacja choćby najbardziej podstawowego wymiaru każdej z tych wartości sprawia, że sfera publiczna staje się bliższa pojedynczemu obywatelowi, a dzięki dzieleniu dobrych doświadczeń i dobrych praktyk sprzyja budowaniu szerszej wspólnoty czy społecznego porozumienia. Na początek w kwestiach najprostszych, codziennych, dopiero w kolejnych krokach prowadzących do każdego „więcej”. W tym projekcie, na początek, wystarczy nie patrzyć na drugiego wilkiem.
Tak rozpoczynane pojednanie – zarówno w skali domu, pracy czy państwa – musi liczyć się z miarą autentyczności relacji, kruchością odbudowywanych więzi. Tu drugi nie ma nam być potrzebny, ale prawdziwie cenny: jako partner, współpracownik, petent czy współobywatel. Jest celem, a nie tylko narzędziem, a tym samym wyrywa się z matni „użycia” ludzi, w jaką wciągnął swoich zwolenników PiS.