„Rdzeniem i jądrem pracy uniwersyteckiej jest tedy twórczość naukowa, zarówno pod względem merytorycznym, jak pod względem metodycznym. Cięży na Uniwersytecie obowiązek odkrywania coraz to nowych prawd i prawdopodobieństw naukowych oraz doskonalenie i szerzenie sposobów, które je odkrywać pozwalają”.
We środę, 13 marca, Uniwersytet w Zurychu ogłosił, że wycofuje się z rankingu uczelni wyższych, publikowanego przez magazyn „Times Higher Education”. Z rankingu, w którym w roku 2023 zajął wysokie 80. miejsce pośród najlepszych uczelni świata. W stosownym oświadczeniu władze najstarszego, powstałego w roku 1833, szwajcarskiego uniwersytetu wskazały, iż rankingi często skupiają się na wymiernych wynikach, co z kolei stanowi zachętę do zwiększania liczby publikacji, a nie do priorytetowego traktowania jakości ich treści. Jeden z polskich intelektualistów skomentował tą wiadomość pisząc, iż „warto uczyć się od Szwajcarów nie tylko robienia zegarków i czekolady”. Coś w tym jest, szczególnie że szwajcarski uniwersytet nie jest tu pierwszy. Już wcześniej, w listopadzie 2022, podobne decyzje o rezygnację z uczestnictwa w rankingach U.S. News & World Report podjęły Harvard Law School oraz Yale Law School. W wyjaśnieniu skierowanym do pracowników i studentów pierwszej z tych szkół czytamy, że „pogodzenie naszych zasad i zobowiązań z metodologią i zachętami odzwierciedlanymi w rankingach U.S. News stało się niemożliwe”. I nie szło wcale o odrzucenie wszelkich rankingów, co raczej o ich istotne mankamenty, w tym niebezpieczeństwo wprowadzenia ludzi w błąd. Niebezpieczeństwo postrzegane także jako pogoń za rankingami, która uniwersytety, samych naukowców, czy wreszcie studentów może zagnać w kozi róg. Wskazane przypadki nie są odosobnione, a już na pewno zachęcają do zastanowienia się nad relacją pomiędzy pogonią za miejscem w rankingach a tym, co kiedyś postrzegaliśmy jako misję uniwersytetu. Nad związkiem pomiędzy ideą a faktami. W jakimś sensie również nad namysłem nad tym, co rozumiemy przez ideę uniwersytetu.
„Według tej idei – mówił, podczas uroczystości wręczenia mu tytułu doctora honoris causa Uniwersytetu Poznańskiego, współtwórca szkoły lwowsko-warszawskiej prof. Kazimierz Twardowski – zadaniem Uniwersytetu jest zdobywanie prawd i prawdopodobieństw naukowych oraz krzewienie umiejętności ich dochodzenia. Rdzeniem i jądrem pracy uniwersyteckiej jest tedy twórczość naukowa, zarówno pod względem merytorycznym, jak pod względem metodycznym. Cięży na Uniwersytecie obowiązek odkrywania coraz to nowych prawd i prawdopodobieństw naukowych oraz doskonalenie i szerzenie sposobów, które je odkrywać pozwalają”. Był rok 1933 i… w zasadzie tu można by postawić pierwszą dużą kropkę, albo wielki znak zapytania, kierujący wzrok i umysły ku temu, gdzie jesteśmy dzisiaj. A przede wszystkim, gdzie jesteśmy dzisiaj w Polsce.
„Doctor“, to is, qui docet, a więc nauczyciel” – przypominał Twardowski. I od nauczycieli musimy zaczynać. Bez nich – a w zasadzie powinnam powiedzieć: bez nas – cała ta rozmowa nie miałaby sensu. Uniwersytet to nie pusty gmach, ale ludzie, spotkanie w duchu nauki i postępu, dla propagowania myślenia, dla rozwoju kolejnych pokoleń. Ludzi, którzy muszą dawać szansę sobie nawzajem, rozmawiać, współpracować, uczyć. Wymagać… od siebie, od studentów, ale i od systemu. Aby jednak wszystko to było możliwe, akademicy potrzebują stabilności oraz klarowności wizji i precyzyjności wymagań. Nauki nie da się na poważnie uprawiać w rollercoasterze, na który co rusz wsadzali nas kolejni ministrowie nauki. Odkąd pamiętam – a z uniwersytetem, jako studentka, doktorantka, wreszcie jako wykładowca, mam do czynienia od 25 lat – mieliśmy jakieś zawirowania. Słuszne skądinąd przejście na system boloński, reforma Barbary Kudryckiej, kolejna reforma Jarosława Gowina, ręczne sterowanie nauką, dotacjami, listą czasopism, a tym samym i ewaluacją jednostek naukowych, stanowiące metodę ministra Przemysława Czarnka. Czy mamy sensowne Prawo o szkolnictwie wyższym? Gdy słyszymy „reforma”… wielu na moment wstrzymuje oddech. A jednak ta jest potrzebna, jeśli pchnąć ma nas w kierunku stabilizacji. Bo jeśli – co skądinąd słusznie wskazywał minister Maciej Gdula – „polska nauka się zwija”, a „każdego roku [jest] tysiąc, dwa tysiące ludzi w nauce mniej”, to grozi nam zapaść. Zapaść zarówno w dziedzinie badań naukowych (choć te najpewniej łatwiej się obronią), ale też w samej edukacji wyższej, w kształceniu młodych ludzi, którzy – jakby na to nie patrzyć – wybierając taką, a nie inną szkołę wyższą, oddają w jej ręce część swojej przyszłości, w jakimś sensie ufają, że system ich nie zawiedzie. Że my, wykładowcy, ich nie zawiedziemy.
Żeby sensownie prowadzić proces dydaktyczny potrzebujemy stabilności. Tej finansowej, ku której pierwszy krok został już uczyniony; tej grantowej, gdzie uporządkowania domaga się system obowiązujący zarówno w NCN jak i NCBR; publikacyjnej bez konieczności wnoszenia kosmicznych opłat publikacyjnych „pasożytniczym czasopismom”, które z nauką często niewiele mają wspólnego, ale perfekcyjnie funkcjonują na skolonizowanych przez kilka zagranicznych podmiotów rynku. W każdej z tych dziedzin potrzebny nam jest reset, ale taki, który nie wywoła efektu błędnego koła, a uporządkuje system, tworząc jednocześnie szansę na nowe otwarcie. Sensowne projekty angażujące akademicką społeczność – jak choćby możliwość rozwoju czasopism naukowych w kierunku ich wielopoziomowej profesjonalizacji (bo jak myśleć o rozwoju, gdy redaktor naczelny naukowego pisma ma „obsłużyć” całość odpowiedzialnego wszak procesu, zagospodarowując na to 30 godzin lekcyjnych rocznie?). W takim rozwoju możemy się nawzajem wspierać, również w otwartym procesie recenzenckim czy też podczas konferencji (również studenckich), gdzie referat to nie „odfajkowanie konferencji”, ale faktyczne – a zatem wymagające czasu – zaangażowanie w dialog z innymi naukowcami. To małe kroki. Podobnie jak ten, w którym zapadnie decyzja dotycząca habilitacji (plotki raz za razem są „za” lub „przeciw”) czy wsparcia naukowców na każdej z zawodowych ścieżek, jakie możemy wybrać (badawcza, badawczo-dydaktyczna bądź dydaktyczna – bez traktowania którejkolwiek po macoszemu). To oczywiście tylko czubek góry lodowej, o którą rozbił się już niejeden Titanic, ale… jest nadzieja, że przez te wszystkie lata może jednak nauczyliśmy się skutecznie manewrować. Ta stabilność to również umiejętność wskazania obszarów, w których jesteśmy dobrzy, gdzie umiemy, potrafimy, gdzie mamy się czym pochwalić. To lepsze niż nieustanne biadanie nad tym, jak jest źle. Warto przy tym pamiętać – znów Twardowski – że „możność spełniania właściwych Uniwersytetowi zadań jest uwarunkowana jego bezwzględną duchową niezależnością. Duchową — bo materyalnie Uniwersytet, o ile nie stoi o własnych siłach, będzie zawsze zależny od tego czynnika, który mu daje finansowe podstawy istnienia i wyposaża go w środki do pracy. Ale ci, co Uniwersytety fundują i utrzymują, dowiedliby zupełnego niezrozumienia istoty Uniwersytetu, gdyby chcieli w czemkolwiek krępować jego pracę, z góry zastrzegać się przeciw pewnym jej wynikom, wskazywać, jakie rezultaty byłyby pożądane”.
Takiej pracy uniwersyteckiej, badawczej mocno potrzebujemy, żeby „to wszystko” poukładać. Kiedyś „zawód misyjny”, dziś przed wielu widziany w kategorii „obyś cudze dzieci uczył”. Ale to nie takie znów dzieci zasiadają w akademickich ławach, a właśnie młodzi ludzie – czasem zdeterminowani, aby ukończyć konkretny kierunek, kiedy indziej dopiero poszukujący. Młodzi ludzie, których należy traktować bardzo serio. My i oni jesteśmy szansą dla siebie nawzajem, a przy mądrym i odpowiedzialnym podejściu możemy stać się rodzajem wspólnoty. „Miejscem”, do którego się wraca po wiedzę, po ekspertyzę, po wsparcie. Tak jak akademicy potrzebują naukowej stabilności, tak potrzebują i mają prawo wymagać jej również studenci decydujący się na taką a nie inną drogę edukacji. A skoro tak, to na uniwersytecie nie można uprawiać cyrku, gdzie albo żongluje się kierunkami przerzucając je po instytutach, albo co roku – niczym magik z kapelusza – wyciąga się nowe, w jakimś sensie testując pomysły rynku na żywych organizmach (tak wykładowców, jak i młodych ludzi). Nie można też dopuścić do tworzenia „uczelni fikcyjnych”, będącymi uczelniami tylko z nazwy, ani do eksperymentów, co donikąd nas nie wiodą.
Uniwersytet to nie korporacja, nie praca od 9 do 17, z której wychodzisz i do poranka dnia następnego nic cię już nie interesuje. A przynajmniej korporacją być nie powinien. Nie ma za zadanie, niczym fabryczna taśma, wypuszczać na rynek odpowiednio ukształtowanych ludzi, spełniających może wyśrubowane normy podobne do ISO, ale pozbawionych samodzielności myślenia. Uniwersytet to nie usługa, którą można zamówić, tak by odpowiadała wymaganiom, ale nie programowała na wychodzenie przed szereg, na zbytnią kreatywność czy innowacyjność. Uniwersytet to nie szkółka zawodowa kształcąca w określonym kierunku, a inne – nawet jeśli obowiązkowe – traktująca po macoszemu. To wreszcie nie tylko budynek czy kampus, gdzie mamy biurko, kilka książek, współpracowników bądź współzawodników. Uniwersytet to myśl, to nauka, to rozwój; inkubator wiedzy, ale też – jak zapewne chciałby Sokrates – pomoc w narodzeniu się lub przebudzeniu się myślenia. To więcej niż nazwa, kierunki, programy, stopnie. To ludzie. Uniwersytet to również obietnica. Rodzaj kontraktu na wiedzę, który podpisują więcej niż tylko dwie strony.
Na koniec raz jeszcze Kazimierz Twardowski: „Wyniki toczącej się w Uniwersytecie pracy badawczej nie tylko podawane są z katedry studentom, lecz są także głoszone na cały świat w publikacyach naukowych. Temi więc dwiema drogami, nauczaniem młodzieży i ogłaszaniem prac naukowych, Uniwersytet promieniuje na całe społeczeństwo, szerzy poglądy i przekonania, których nikt nikomu nie narzuca jako dogmaty, których nikt nikomu nie wpaja jako programy, lecz których siła tkwi wyłącznie w ich naukowem uzasadnieniu”. I to chyba na takim Uniwersytecie najmocniej nam dziś zależy. Co do reszty… chcę wierzyć, że potrafimy się dogadać. Umówić na Uniwersytet.