Pięć lat po reformie Gowina nie jest łatwo patrzyć na polską naukę. Ogólny zamysł był szczytny – to wieloaspektowa poprawa jakości nauczania. Jednak szczegółowo analizując wdrażane zmiany, trudno uznać reformę szkolnictwa wyższego za udaną. Na plus zaliczyć można na pewno podniesienie wynagrodzeń pracownikom naukowym. Zaletą nowego systemu było też przejście od wielu rozproszonych dotacji na mniejsze aktywności naukowe, przyznawanych wcześniej uniwersytetom, na dużą, całościową subwencję przekazywaną konkretnej uczelni. Mowa o subwencji, którą następnie uczelnia samodzielnie rozdziela pomiędzy wydziały czy instytuty, wydarzenia i projekty naukowe oraz granty.
Dodatkowe plusy posiadają powołane do życia na mocy ustawy szkoły doktorskie, redukujące liczbę doktorantów w danej jednostce i dające pewien poziom stabilności, powiązany choćby ze stypendiami czy możliwością prowadzenia zajęć dydaktycznych. Jednak – jak widzę choćby na przykładach moich doktorantów – na co dzień wciąż muszą oni borykać się z różnymi bolączkami. Przykładowym problemem staje się interdyscyplinarny projekt doktoratu, gdy chodzi o afiliację i dobór promotora. Nierzadko doktoranci są w sytuacji, gdy udział w obowiązkowych zajęciach stacjonarnych „konkuruje” z ich pełnoetatową pracą i normalnym życiem rodzinnym, szczególnie gdy osoby piszą doktorat poza miejscem swojego codziennego zamieszkania.
Jednak z akademickiego punktu widzenia, niestety łatwiej wskazać wady obecnego systemu. Zaczynając od samej góry wydaje się, że warto na nowo przemyśleć instytucję jaką jest Rada uczelni. W założeniu miało to być ciało doradcze, które miało wspierać rektora w podejmowaniu strategicznych decyzji. Teoria, jakkolwiek niedoskonała, w praktyce nie zawsze funkcjonuje właściwie. Można mieć poważne zastrzeżenie do doboru członków takich Rad – członkami tego wybieranego przez senat uczelni organu doradczego są osoby z innych ośrodków akademickich. Zatem w Radach uczelni często zasiadają osoby z zewnątrz, nierozumiejące specyfiki nauczania i prowadzenia badań wewnątrz danej uczelni, a zatem nierozumiejące konkretnego kontekstu pojawiających się problemów. Są też przypadki, gdy w Radach pojawiają się osoby pochodzące z politycznego lub towarzyskiego „klucza”. W praktyce takie ciało doradcze ma niestety znaczną moc sprawczą, która w skrajnych przypadkach może zakłócić funkcjonowanie uczelnianej demokracji. To na pewno jeden z obszarów, który domaga się zmian, ponownego zdefiniowania kompetencji i zasad działania tego organu, o ile w ogóle akceptujemy jego dalsze istnienie.
Kolejną sferą wymagającą naprawy są wskazane w reformie Gowina trzy możliwe ścieżki kariery nauczyciela akademickiego – dydaktyczna, badawcza i badawczo-dydaktyczna. Pomysł co do zasady dobry, ale wykonanie już nie najlepsze. Dydaktyczna ścieżka kariery, co prawda, zwalnia badacza z konieczności zabiegania o wysoko punktowane publikacje, jednak ścieżka badawczo-dydaktyczna kumuluje problem czasochłonnego prowadzenia merytorycznych zajęć z jednoczesnym, równie czasochłonnym prowadzeniem badań i publikowaniem wysokiej jakości tekstów, które będą przynosiły dużą liczbę punktów. Do tego dochodzi opieka naukowa nad pracami magisterskimi czy licencjackimi. Ścieżka badawczo-dydaktyczna wymaga na pewno formalnych modyfikacji.
Należy podkreślić też, że wybór konkretnej ścieżki zawodowej wiąże się ze zmorą polskiej nauki, czyli tak zwaną punktozą, której w przypadku ścieżki badawczej czy badawczo-dydaktycznej nie da się uniknąć. Punkty uzyskane za publikację istotne są nie tylko dla poszczególnych naukowców, ale także – ze względu na wymogi ewaluacji jednostek naukowych – dla przedstawicieli całej dyscypliny naukowej w danej uczelni. Ma to dalsze przełożenie na kierunki studiów oraz funkcjonowanie poszczególnych instytutów. Ewaluacja jednostek naukowych jest dokonywana właśnie przez pryzmat punktowej ilości publikacji naukowych. Pojawia się konieczność wybierania wysoko punktowanych publikacji, co niekoniecznie przekłada się na ich jakość. Mamy więc podejście ilościowe do kolektywnego dorobku naukowego danej jednostki, jakim jest instytut czy cały wydział. I tu pojawia się problem.
Wielu polskich naukowców, w pogoni za punktami, decyduje się na publikowanie swoich artykułów w wysoko punktowanych, ale jednocześnie sowicie opłacanych zagranicznych czasopismach naukowych. Rocznie opłaty publikacyjne sięgają około 120 milionów złotych, podczas gdy czytalność i cytowalność publikowanych w taki sposób tekstów jest znikoma i plasuje się pomiędzy 1 a 2%. De facto mamy tu „inwestowanie” w kolonizujące naukowy rynek zagraniczne spółki biznesowe, które mogą stać się na nim monopolistami.
Można mieć również poważne wątpliwości co do rzetelności wielu spośród tych czasopism – często opłata publikacyjna wprost gwarantuje publikację, przy jednoczesnym braku procesu recenzenckiego, o dialogu recenzenckim już nie wspominając. Przy czym system ten pozostaje w zasadzie poza jakąkolwiek kontrolą. Takie publikowanie nie daje postępu w danej dziedzinie czy dyscyplinie naukowej – przelicza się tylko na punkty. Tymczasem brak nam rzetelnej ewaluacji jakości tych czasopism – takiej jak choćby ta, którą dla polskich czasopism naukowych prowadzi Index Copernicus, obejmujący nie tylko najobszerniejszą listę polskich czasopism, ale również wspierający je w procesie ewaluacji i naukowego jakościowego wzrostu. Celem do osiągnięcia byłoby zapewne podniesienie jakości czasopism polskich – osadzenie ich na rynku, budowa redakcji naukowych, uruchomienie rzetelnych planów i dialogów recenzenckich; uczynienie ich nie tyko punktowo, ale i merytorycznie atrakcyjnymi dla polskich – i nie tylko polskich – naukowców. Wsparcie Ministerstwa Nauki w takim projekcie byłoby zapewne nie do przecenienia.
Wzmocnienie rodzimego rynku czasopism pozwoliłoby nie tylko na zatrzymanie znacznej części pieniędzy z opłat publikacyjnych w kraju (dla wsparcia owych czasopism), ale też dałoby polskim naukowcom dużo lepszą szansę na wypełnienie wymagań ustawy. Skoro z perspektywy reformy Gowina dany badacz i cała jednostka powinni, w określonym przedziale czasowym, wykazać kilkoma wybranymi, najlepszymi publikacjami, to warto zastanowić się jak stworzyć przestrzeń na wypełnienie tego wymogu. Chciałoby się powiedzieć: Lepiej rzadziej publikować, a bardziej skupiać się na jakości naukowej prowadzonych badań. I tu problem – bo w ogólnym rozliczeniu może zabraknąć punktów. Idziemy więc na ilość. W praktyce znowu te najlepsze publikacje oznaczają niekoniecznie publikacje merytoryczne czy jakościowe, tylko te najwyżej punktowane. Czyli wracamy do punktu wyjścia.
Z perspektywy pojedynczego naukowca rozwój i awans zawodowy, zatrudnienie, sytuacja materialna (ale też życiowa), przyjęcie wniosku o grant badawczy z instytucji budżetowej zależne są od punktów. Analogicznie dzieje się w przypadku instytutów, wydziałów czy w końcu całych uczelni wyższych, gdzie pozycja w rankingu lub wysokość subwencji również powiązane są z wynikami (opartej m.in. na punktacji za publikację) ewaluacji. Pogoń za punktami, szczególnie przy mocno ograniczonym rynku wysoko punktowanych czasopism lokalnych, może osiągnąć znamiona patologii.
Aby jej zapobiec, potrzebujemy konkretnych rozwiązań. Możliwym byłby projekt wspierania profesjonalizacji – redakcyjnej i naukowej – polskich czasopism, z wyłonionym w konkursie operatorem zewnętrznym, gwarantującym jakość całego procesu. Innym pomysłem jest powołanie przy Ministerstwie Nauki ciała złożonego z ekspertów, którzy pilnowaliby owej jakości, promując punktowo czasopisma spełniające określone warunki. Mowa tu o ekspertach z poszczególnych dziedzin i dyscyplin, nie tylko o osobach posiadających znaczny dorobek naukowy, ale również praktykę związaną zarządzaniem jednostkami uczelni lub wprost czasopismami. Naturalnym krokiem jest przy tym odpolitycznienie istniejących ciał naukowych. Powinni w nich zasiadać eksperci, profesjonaliści, fachowcy, a nie politruki.
Obranie takiego kierunku pozwoliłoby na rozwój czasopismom, które mimo wysokiego poziomu merytorycznego i jakościowego wciąż nie mogą dostać się do „punktowej wyżej ligi”. Wystarczy spojrzeć na moją dziedzinę – na czasopismo Polskiego Towarzystwa Przyrodników im. M. Kopernika „Kosmos”, założone w połowie XIX wieku we Lwowie. Merytorycznie topowe. W takim czasopiśmie z wielkimi naukowymi tradycjami należałoby publikować teksty interdyscyplinarne, analizujące dane zjawiska na przykład w perspektywy fizycznej, biologicznej, neurologicznej, kognitywistycznej, nawet filozoficznej. To byłyby innowacyjne teksty, dotyczące wiodących, aktualnych problemów. Ale znowu to czasopismo jest tak skandalicznie nisko punktowane, że młodym, ambitnym naukowcom publikować się tam nie opłaca. I trafiamy w błędne koło. Gdybyśmy mieli odpowiednią radę ekspertów, którzy dobieraliby czasopisma pod kątem właśnie rozwoju nauki, to tego typu periodyki, jak właśnie „Kosmos”, powinny być maksymalnie wysoko punktowane. Podobnie w przypadku projektu wspierającego rozwój czasopism – tu szansa na pewno nie zostałaby zmarnowana.
Obranie takiego kierunku rozwoju dałoby również przestrzeń do publikacji studenckich. Rzetelnych, dobrze prowadzonych od samego początku karier naukowych, w których zaangażowanie się w badania czy wybór nauki jako drogi życia, od początku powiązany byłby nie tylko z konkretna uczelnią, ale zyskiwałby również wsparcie z zewnątrz. Takim byłby rzetelny dialog recenzencki również w ramach publikacji studenckich. Bo również o studentach nie możemy tu zapominać. To oni musieli odnaleźć się w krajobrazie po reformie, po pandemii, po miesiącach edukacji hybrydowej. Wybierając studia licencjackie czy studia uzupełniające magisterskie kierują się raczej tradycją i skojarzeniami, jakie narosły wokół konkretnego ośrodka naukowego. Oczywiście na akademickim rynku pojawiają się tak zwane kierunki modne, czy kierunki określane jako przyszłościowe. Część z nich faktycznie odpowiada na wymogi interesariuszy i wprost trafia w potrzeby rynku i możliwości zatrudnienia. Jednak nie jest to równoznaczne z tym, że uczelnia powinna całkowicie zmieniać profil, odchodzić od swojej tożsamości, identyfikacji czy marzeń i na siłę uruchamiać kierunki czy całe wydziały tylko po to, żeby zachęcić potencjalnych studentów, którzy i tak posługują się wcześniejszymi skojarzeniami.
W tym sensie konkretny uniwersytet często jest już dobrze identyfikowany. To marka. Niejednokrotnie słyszymy, że prawo studiuje się w konkretnych ośrodkach, architekturę czy medycynę w innych, a na przykład humanistykę czy kierunki inżynierskie w jeszcze kolejnych. Z jednej strony jestem przeciwnikiem otwierania na siłę teoretycznie modnych kierunków albo specjalizacji, z drugiej strony pojawia się coraz większa interdyscyplinarność. Rodzaj hybrydyzacji obszarów wiedzy, które się uzupełniają. Ona ma przyciągnąć studentów, dzięki niej uczelnie szczycą się nowoczesnością. Zauważa się też duży nacisk na poszerzanie zagadnień np. sztucznej inteligencji na kierunkach w instytutach i wydziałach, które do tej pory średnio się tymi zagadnieniami interesowały, pojawia się też łączenie podejścia przyrodniczego z humanistycznym. To jest bardzo atrakcyjne dla studentów. Tak formułowana oferta jest bardzo szeroka i ich przyciąga. Jednak obawiam się, że podobnie jak w przypadku naukowej punktozy, takie podejście może iść w stronę równie ilościowego podejścia do samego uniwersytetu. Do postrzegania go jako firmy zarządzanej merkantylnymi, ekonomicznymi wyznacznikami z pominięciem wysokiej jakości, odpowiednio dobranej kadry, możliwości uniwersyteckich i tożsamości, jakie latami budowały poszczególne uczelnie. Prestiż i rozpoznawalność nie powinna wiązać się z utylitarnym traktowaniem uniwersytetu jako fabryki stopni, która posłusznie odpowiada na wszelkie wymagania rynku. Warto zatem – zarówno w świetle reformy Gowina, jak i wobec różnorakich dyskusji o kolejnych reformach polskiej nauki – zastanowić się, jak zachować pierwotny charakter uniwersytetu, jak budować i wspierać kariery naukowe, jak otwierać perspektywy dla młodych naukowców i w końcu, jak godzić naukę z potrzebami rynku.