W ostatnich miesiącach furorę na jednej z platform streamingowych zrobił serial obśmiewający kulturę sarmacką. Jego główny bohater z dumą wspomina, jak usłyszał „Polaco stupido”, po co inwestować w nowe technologie, jak się jest spichlerzem Europy. Choć niektórzy, nie bez powodu, dostrzegli w nim portret poprzedniej ekipy rządzącej, to ten może i karykaturalny obraz trudno jest ograniczyć do jednej tylko części społeczeństwa. Nasza gospodarka na badania i rozwój przeznacza ledwie 1,43% PKB, w tym wydatki rządowe stanowią 0,4%. Dwadzieścia lat po wejściu do Unii Europejskiej może i staliśmy się niemalże kompletnie innym krajem, lecz po osiągnięciu przyzwoitego poziomu rozwoju podążamy hiszpańską ścieżką. Standard życia w Polsce, choć dynamicznie rośnie, to wciąż odstaje od krajów zachodnich i trudno jest polemizować z odczuciami i frustracją wielu Polaków. Nie osiągniemy jednak najwyższego poziomu rozwoju bez fundamentalnej zmiany mentalności. Aby znaleźć się wśród najbogatszych gospodarek, trzeba tworzyć nowe. My zaś, póki co, głównie wykonujemy to, co inni wymyślili. Nie zmienimy tego przejadając pieniądze na 500 czy dziś już 800+, na dopłaty do prądu albo (Boże ratuj!) skracając tydzień pracy. Te działania bywają niezbędne doraźnie i krótkoterminowo, ale w dłuższej perspektywie jedynie marnują zasoby, nie rozwiązując żadnego z problemów.
Zachowanie dotychczasowego tempa rozwoju polskiej gospodarki wymaga inwestycji, w tym inwestycji w badania rozwojowe. Jednocześnie, mówiąc o innowacyjnej gospodarce, niekoniecznie mowa jest o wymyślaniu kosmicznych technologii. W Polsce powstaje wiele nowych wynalazków czy produktów, które napotykają następnie problem z wdrożeniem na rynek. Jest to sytuacja wręcz najgorsza z możliwych, ponieważ obok zmarnowanej szansy marnujemy w zasadzie pieniądze dotychczas włożone we wcześniejsze etapy badań.
Komercjalizacja dorobku naukowego wymaga sprawnych ośrodków badawczych oraz odpowiedniego zarządzania procesem na jego dalszym etapie. Potrzeba nam ośrodka badawczego – uczelni wyższych lub komórek R&D, koordynatora tych prac, a następnie odbiorcy, który otrzymując potrzebny produkt zapewni finansowanie jego powstania. Ze stworzeniem tego ekosystemu nasza gospodarka ma niestety ogromny problem, a opinia publiczna regularnie dowiaduje się o kolejnych zmarnowanych szansach. Obok wielu nieznanych historii, także z sektora prywatnego, modelowym przykładem porażki są armatohaubice Krab. Historia tej konstrukcji sięga końca lat 90-tych, a u jej finału, po kilkunastu latach różnych perypetii, otrzymaliśmy sprzęt złożony z kilku licencyjnych komponentów zagranicznych. Gdy więc już udało się stworzyć całkiem niezły produkt, okazało się, że MON zamawia konkurencyjny produkt z Korei tłumacząc się brakiem zdolności produkcyjnych w kraju. Jest to modelowy przykład złego zarządzania projektem – począwszy od nierealnych oczekiwań, przez zbyt niskie finansowanie, po brak zamówień. W efekcie mamy przeciągający się projekt, którego efektów główny odbiorca nie chce, bo w międzyczasie pilnie kupił coś innego. Zmarnowane wielkie pieniądze i wysiłek, którego można byłoby uniknąć od początku zapewniając odpowiednie finansowanie prac i zamówień.
Przykładowo amerykańska armia, planując nowy model jakiegoś uzbrojenia, najpierw zleca konkurencyjnym producentom prace nad prototypem, płacąc za nie. Następnie wybiera w drodze konkursu najlepszą propozycję i płaci producentowi za utrzymanie zdolności produkcyjnych na odpowiednim poziomie. W ten sposób armia obok swych czysto wojskowych zadań staje się katalizatorem innowacji gospodarczych o wysokim ryzyku, które tylko publiczny odbiorca jest w stanie ponieść. Armia w tym modelu jest więc nie tylko obciążeniem gospodarki, która musi utrzymać jej kosztowne zakupy, lecz staje się tej gospodarki pełnoprawną częścią napędzającą badania, produkcję, a także przynoszącą czysto finansowe korzyści, gdy sprzęt taki jest sprzedawany potem odbiorcom zagranicznym.
Tymczasem grzechów w organizacji naszego polskiego ekosystemu w obszarze publicznym mamy dużo więcej. Koło zamyka się już na poziomie samych uczelni, które powinny kształtować w ten sposób odrębne perspektywy karier naukowych i dydaktycznych, a samym studentom oferować kontakt z najlepszymi wzorcami. Dziś na wielu wydziałach standardem wciąż jest pamiętające PRL linoleum na podłodze i lamperia na ścianach. Pytanie o klimatyzację budynku stanowi fanaberię, a (nawet mimo ostatnich podwyżek) wynagrodzenie na najniższym szczeblu akademickim nieznacznie tylko przekracza pensję minimalną. Oczywiście można to przyrównać do wymiaru pensum, przeliczyć na godziny i przypomnieć o przestrzeni na granty. Tyle że ich otrzymanie nie jest w żaden sposób gwarantowane, a wśród etatowych pracowników dowolnych organizacji dominuje raczej potrzeba stabilności zatrudnienia niż zacięcie do przedsiębiorczości. Nie da się stworzyć konkurencyjnych ośrodków akademickich oferując absolwentom studiów pensje kasjera w dyskoncie wraz z perspektywą, że za 10 lat dorównają zarobkom na najniższym szczeblu w korporacji. Tak skonstruowany system zawsze promować będzie przeciętność oraz kombinatorstwo, tracąc najlepszych na rzecz innych sektorów gospodarki lub, co gorsza, kompletnie marnując ich potencjał. Dzisiejszy nienajgorszy poziom polskiej nauki zawdzięczamy głównie pasjonatom, a dobrze zorganizowany system nie może polegać na niewynagrodzonym odpowiednio poświęceniu.
We wcześniejszym komentarzu brakuje oczywiście komponentu prywatnego. Marzeniem liberała, a już na pewno libertarianina, byłaby sytuacja, w której aspekt inwestycji badawczych ograniczono do sektora prywatnego. Niech państwo zajmie się infrastrukturą, skupi swą aktywność na tym, co niezbędne i nie przeszkadza ludziom w tworzeniu świata bardziej niż musi. To oczywiście wizja kusząca, a moralnie pewnie jedyna słuszna. Niestety ideologia bardzo się tu rozjeżdża z rzeczywistością, szczególnie w polskich warunkach, choć nie tylko. Inwestor prywatny oraz publiczny diametralnie różnią się perspektywą zarówno gotowości do podejmowania ryzyka, jak i obszaru aktywności czy mierzalności zwrotu pewnych inwestycji.
W warunkach Polski, czy szerzej całego naszego regionu, dochodzi jeszcze jeden aspekt – brak wystarczająco dużego kapitału. Największy fundusz inwestycyjny świata, Blackrock, zarządza portfelem o wartości 10 bilionów dolarów, drugi Vanguard ponad 8 bilionów. Całe polskie PKB wynosi mniej niż 1 bilion dolarów, a majątki polskich miliarderów mierzy się w pojedynczych miliardach złotych. Nie mamy i długo jeszcze nie będziemy mieli prywatnego podmiotu, który byłby zdolny zainwestować naprawdę duże pieniądze w projekt o dużym ryzyku. Szansę na powstanie takich funduszy zmarnowaliśmy najpierw nakazując powstającym OFE inwestować głównie w obligacje rządowe, a następnie je likwidując. Nawet gdybyśmy dziś odwrócili popełnione błędy, to powstałe fundusze doszłyby do sensownej kumulacji kapitału za 20-30 lat.
Tymczasem rozkwit startupów wymaga tego typu inwestycji – wymienione fundusze inwestują w bardzo duże ilości projektów, które rokują w jakikolwiek sposób. Czasem są to inwestycje duże, czasem rzędu kilku milionów dolarów. Logika inwestycji opiera się na dużej dywersyfikacji, gdzie z założenia większość projektów odniesie porażkę, jakaś część wyjdzie na zero, a tylko nieliczne naprawdę rozkwitną. Ale te nieliczne odniosą taki sukces, że z nawiązką zarobią na siebie i na pozostałe. Nie mając takich zasobów kapitału prywatnego, musimy polegać na dotowaniu publicznym, które występuje także w krajach zachodnich. Nie byłoby potęgi Google czy Apple gdyby nie wsparcie publiczne na początkowym etapie, nie byłoby potęgi amerykańskiego przemysłu zbrojeniowego, gdyby nie zamówienia publiczne i duża tolerancja zamawiającego na kolejne usterki czy opóźnienia. Niewielu z nas wyobraża sobie dziś świat bez internetu. Internet powstał na zamówienie amerykańskiego wojska – potrzebowało rozproszonych i dzięki temu trudnych do zniszczenia baz danych. Udostępniono go do użytku cywilnego dążąc do obniżenia kosztów, podobnie jak to zresztą miało miejsce z systemem GPS, który dziś stanowi podstawę wszelkiej nawigacji.
Polska armia musi diametralnie zmienić swoje podejście i zrozumieć, że obrona kraju to nie tylko walka, ale także kondycja całego organizmu gospodarczego. Tak jak armia oczekuje, że przemysł będzie w razie potrzeby przestawić się na tryby wojenne, tak przemysł ma prawo oczekiwać w okresie pokoju, że sprzęt wojskowy nie będzie tylko kupowany przez wojsko z półki, ale wraz z armią tworzony. Tak aby budować siłę własnego przemysłu, a część kosztów wytworzenia tego sprzętu odzyskiwać z jego eksportu. Otrzymując przy tym także pozafinansowe korzyści. Czasem w krótkiej perspektywie lepiej jest dostać sprzęt gorszy, ale traktując taką transakcję jako inwestycję w przyszłość. Tu poniekąd winni temu myśleniu są politycy. O ile amerykańskie wojsko wybiera model samolotu, czołgu czy helikoptera raz na kilkadziesiąt lat, to potem jest on zamawiany w dużych ilościach i stale rozwijany. Ostatnia generacja z pierwszą często ma wspólny już tylko kadłub. Przykładem takiego dobrze prowadzonego, choć licencyjnego projektu jest transporter Rosomak. Duża i wieloletnia produkcja, własne innowacje. Aż szkoda, że jego konsekwencją nie jest nowy model zaprojektowany od podstaw już własnymi siłami. Najczęściej jednak nie są to zakupy systemów, a niewielkiej najczęściej ilości gotowego produktu, który pozostaje niezmieniony od zakupu do zakupu. Trudno się więc dziwić takiemu myśleniu obecnego decydenta, gdy wie on, że to co dzisiaj wybierze, będzie musiało służyć jeszcze jego wnukom. I to bez większych zmian.
Finansowanie rozwoju po stronie publicznej niestety bardzo zawodzi. Wojsko nie umie zapewnić stałych i długotrwałych zakupów, a dotychczasowa próba stworzenia funduszu inwestycyjnego w postaci Polskiego Funduszu Rozwoju skończyła się kompromitacją porównywalną do Polskiej Fundacji Narodowej. Zamiast poważnej i apolitycznej instytucji otrzymaliśmy niemalże organ partii rządzącej służący głównie mataczeniu w finansach publicznych i ukrywaniu prawdziwej skali deficytu budżetowego. W dzisiejszej sytuacji trudno uwierzyć, że PFR jest do uratowania. Równocześnie taki fundusz w swej konstrukcji powinien zabezpieczać kolejne ekipy rządzące przed podobnymi pokusami. Fundusz ten powinien mieć swobodę inwestycyjną, ale jednocześnie podlegać nadzorowi finansowemu i cechować się maksymalną transparentnością publikowanych danych.
Wydaje się, że w obecnych warunkach taki fundusz mógłby powstać na marginesie Banku Gospodarstwa Krajowego, oczywiście po stosownym jego odpolitycznieniu, a także po przeanalizowaniu niepowodzenia funduszu mieszkaniowego BGK Nieruchomości. Powstanie podmiotu o charakterze z jednej strony państwowego non-profit, a z drugiej osadzonego na rynkach finansowych przy udziale świata biznesu, ale i świata nauki, mogłoby wypełnić od dawna istniejącą lukę. Dziś bowiem nawet najlepiej zarządzane projekty o organicznej komercjalizacji mogą liczyć jedynie na grant lub częściej i tak docelowo na wykupienie przez światowego potentata. To co w ostatnich dekadach pozwalało nam się rozwijać i osiągnąć poziom obecnego średniego dochodu, staje się pomału naszym przekleństwem i zaczyna nas zamykać w pułapce tegoż średniego dochodu. Dopóki to się nie zmieni, pozostanie nam rola gospodarki drugiej kategorii, która może jedynie liczyć na łaskawość dużych.