_
„…ci, którzy oferują fałszywe pocieszenie, są też fałszywymi przyjaciółmi”.
CH. Hitchens
„Bóg nie jest wielki. Jak religia wszystko zatruwa” – no właśnie, jak? Sięgając po książkę Christophera Hitchensa, chciałam wiedzieć od razu. Nie to, bym nie spekulowała na ten temat lub nie czytała innych opinii i dzieł. Nie to, bym nie miała własnej opinii (religia jest dla mnie zbyt istotnym tematem, by nie poświęcać mu uwagi i trudu na budowanie własnego osądu). W takich zagadnieniach przemawia do mnie po prostu styl konkretnych odpowiedzi i klarownie sprecyzowanych wywodów.
Nie zawiodłam się. Dostałam swój konkret już na początku. Christopher Hitchens w omawianej książce już na pierwszych stronach pisze, dlaczego uważa, że religia zatruwa wszystko. Kolejne rozdziały poświęcone są opisom uszczegóławiającym jego tezy i wnioskom na przyszłość. Prosta, podręcznikowa konstrukcja do tak bardzo zawiłego tematu, forma, która nie przerasta treści.
Dlaczego zatem religia wszystko zatruwa?
Najprościej wyjaśnienie Hitchensa można ująć w słowa: Nie daje spokoju. Bardzo pożądaną i często praktykowaną postawą jest szacunek do przekonań (w tym religijnych) innych ludzi. Sam Hitchens wskazuje, że jako ateista ściąga obuwie w meczecie, zakłada nakrycie głowy w synagodze, czy poszedłby na rytuały bar micwy dzieci swoich przyjaciół. Bo dlaczego nie? Rozumiem go, sama też nie odmawiam udziału choćby w radości zaślubin przyjaciół, gdy ceremonia ma odbyć się w kościele.
Nie namawiam ich do przenosin do urzędu lub w plener ze względu na moje przekonania, Hitchens też by tego nie zrobił, podobnie jak moi czy jego przyjaciele nie zrobiliby tego w drugą stronę. Znając fundamentalne różnice w naszych poglądach, dajemy sobie wzajemnie spokój.
Ale czy religia jako taka, religia reprezentowana nie przez zaprzyjaźnionych wyznawców, lecz przez jej instytucje, zrobi to dla nas? Czy zadziała tu prosta zasada „Żyj i pozwól żyć innym”? Jak uważa Hitchens, w żadnym wypadku. Jak on dostrzegam, że gdy siedzę sobie przy klawiaturze, pisząc te słowa, ktoś planuje moją zagładę. Ktoś zwraca się do swojego bóstwa, bym z rzeszą innych „odszczepieńców” nie wierzących w objawienie tej czy innej istoty nadprzyrodzonej, ku niej się przychyliła. Ktoś obiecuje swoim wiernym, że w nagrodę za pościg za duszami, umysłami, a także wyborami życiowymi osób takich jak ja otrzyma wiekuistą nagrodę. A jeśli akurat ze mną lub z tobą (spokojnie, jeśli jesteś religijnie zaangażowany(-na), zawsze jest kilka opcji potępienia, na które się narażasz, wzrastając w tej, a nie innej wierze) się nie uda, częścią nagrody wiernych owieczek będzie patrzenie, jak w wiecznych mękach ty i ja płoniemy w piekle.
Gdyby chociaż to było tylko na poziomie myśli… Ale nie. Religia, aby realizować swoje dogmaty, potrzebuje władzy. Potrzebuje szkół, aby doktryna oddziaływała na nowe pokolenia (tu można wspomnieć wkuwanie modlitewnika na pamięć lub przygryzanie języka w szkolnej ławce, aby ratować średnią ocen; rezygnacja z religii nie była opcją, jeśli rodzice przyjmowali kolędę w domu co roku). Potrzebuje rządów, aby móc swoim nakazom moralnym nadawać status prawa i obwarowywać je sankcjami (tu jako przykład Hitchens pokazuje przykład Matki Teresy, która w latach 90. przyleciała z Kalkuty do Irlandii, aby namawiać ludzi do głosu na „nie” w referendum dotyczącym wprowadzenia rozwodów do konstytucji). Potrzebuje często terroru i przemocy, aby głosić szczęście i miłość tam, gdzie nie dotrze innymi drogami (tu Hitchens sięgnął po sztandarowe już przykłady krucjat i prześladowań Żydów).
Hitchens zarzuca religii niemało: przemoc, brak tolerancji i logiki. Formułuje wiele tez i pytań wypływających z analizy tekstów religijnych, historycznych i wreszcie – z własnego doświadczenia. Lektura książki zmusza do zatrzymania się i refleksji. Zaprasza do polemiki – jeśli nie z autorem, to chociaż z własnymi przekonaniami.