W dobie globalizacji na świecie wybucha coraz więcej i coraz krwawszych konfliktów lokalnych i regionalnych. Ukraiński intelektualista Wasyl Czerepanyn stwierdził wręcz, że żyjemy w epoce wielowojnia. Różne są próby wyjaśnienia przyczyn tych procesów i przeciwdziałania im. Psychologowie ewolucyjni i socjobiolodzy sugerują, że człowiek jest z natury istotą homofilną, co nie oznacza bynajmniej upodobania do innych przedstawicieli własnego gatunku, lecz do ludzi podobnych sobie, do homogeniczności własnej wspólnoty. Lubi żyć wśród takich jak on, źle reaguje na odmienność, boi się obcych, nastraja się wrogo do przybyszy z zewnątrz.
Tłumaczą to atawizmem z wczesnych, prehistorycznych stadiów ewolucji gatunku homo sapiens, z okresu koczowniczego trybu życia w niewielkich hordach łowiecko-zbierackich, gdy każdy napotkany osobnik spoza niej był konkurentem w eksploatacji danego terytorium, a grupa obcych mogła grozić zawłaszczeniem zebranych i złowionych zasobów grupy własnej. Postawy takie utrwaliły się i nawet wzmocniły po przejściu ludzi na osiadły tryb życia, gdy terytorializm stał się jeszcze silniejszy. Świat stawał się w ich wyobrażeniach podzielony na orbis interior i orbis exterior. Każdy obcy wkraczający w obręb zajętej i oswojonej przestrzeni stawał się wrogiem budzącym lęk i reakcję obronną. A najlepszą obroną jest atak, w tym uprzedzający. To nastawienie pozostało ludziom do dziś, generując wzajemną wrogość na pobliskich czy zwłaszcza spornych terytoriach.
Inny atawizm, mający objaśniać międzyludzką wrogość, to agresja wewnątrzgatunkowa, wnikliwie zanalizowana i opisana przez noblistę Konrada Lorenza. O ile wiele gatunków, w tym drapieżnych (tzw. komensalizm, czyli np. pożywianie się przez hieny czy sępy resztkami pożywienia lwów, bez wchodzenia z nimi w konflikt), potrafi żyć w symbiozie, o tyle osobniki tego samego gatunku rywalizują ze sobą w ramach walki o byt, zgodnie z prawem przetrwania najlepiej przystosowanych – o terytorium, pokarm, samice, dominację w stadzie. Człowiek też jest istotą stadną, społeczną, a w przypadku ludzi dochodzi jeszcze rywalizacja o prestiż, sławę, szacunek.
Pewnym wariantem tej skłonności jest wywodzące się również ze świata zwierząt pseudogatunkotwórstwo (pseudo speciation). Polega na wyeksponowywaniu i wyolbrzymianiu niewielkich różnic oraz opieraniu na nich rywalizacji i agresji. U zwierząt zjawisko wynika z rywalizacji o tę samą niszę ekologiczną, bo osobniki i grupy charakteryzujące się podobnymi cechami żywią się podobnym pokarmem, wymagają podobnej przestrzeni i zasobów do egzystencji, a więc stanowią naturalnych konkurentów w ich pozyskiwaniu i przejmowaniu. Dwa stada czy dwie watahy odpędzają się wzajemnie od żerowiska, okazując sobie wrogość, sugerującą wręcz przynależność do obcych gatunków – stąd nazwa. Podobnie wśród ludzi.
W ich przypadku dochodzi jednak czynnik społeczno-kulturowy, jakim jest poczucie tożsamości, samoidentyfikacji. Ta zaś polega na różnicy, odróżnieniu: jestem kim jestem, bo nie jestem taki jak ty. Tożsamość zbiorowa zaś: jesteśmy kim jesteśmy, bo nie jesteśmy tacy jak wy. Im silniejsza potrzeba tożsamości, tym intensywniejsze wyolbrzymianie różnic ją fundujących. Zygmunt Freud nazwał to zjawisko narcyzmem małych różnic. Im one mniejsze, tym usilniej manifestowane, aż do otwartej wrogości i agresji. Paradoksalnie zatem, najbardziej do siebie podobni stają się sobie najbardziej wrodzy.
Wielu obserwatorów było zszokowanych gwałtownością konfliktów, jakie wybuchły w byłej Jugosławii po jej rozpadzie, bo ledwo byli w stanie odróżnić zwalczające się strony, zamieszkujące odwiecznie wspólne terytorium i wykazujące wiele zbliżonych cech. Podobnie w przypadku Tutsi i Hutu czy mieszkańców Irlandii Północnej. Nie bez powodu panuje opinia, że wojny domowe są najbardziej zajadłe i krwawe. Jeden z Rosjan, uciekających z putinowskiej Rosji do Izraela, zwierzył się w telewizyjnym reportażu, że długo nie umiał odróżnić Żyda od Araba. Oni zaś doskonale potrafią się wzajemnie rozpoznać i zidentyfikować oraz zaciekle zwalczać.
Ludzie są twórcami kultury, rozumianej jako przeciwieństwo natury, uniezależnienie od niej, zatem neutralizującej i modyfikującej naturalne atawizmy czy skłonności. Powinni więc powściągać agresję, przezwyciężać wrogość, tłumić lęk przed obcymi. Kultura jednak wytwarza dodatkowe impulsy i motywacje do podtrzymywania, a nawet wzmacniania homofilii i ksenofobii. Obok rasy czy cech fizycznych, wprowadza różnice i identyfikacje kulturowe: językowe, wyznaniowe, kulinarne (tabu pokarmowe), stroju (burki!), organizacji czasu (dni świąteczne, rocznice, miesięcznice) i wiele, wiele innych. Kultura generuje mnóstwo dodatkowych kryteriów rozróżniania i poróżniania. We współczesnym, globalizującym się świecie obserwujemy więc narastające procesy segmentacji, separacji, izolacji i odgradzania się od siebie murami, a gdy to nie przynosi rezultatu, dochodzi do zastosowania i eskalowania siły i przemocy. Potwierdza się trafność analiz i spełnia ponura prognoza Benjamina Barbera z jego książki „Dżihad kontra McŚwiat”. Im intensywniejsza globalizacja, tym liczniejsze i gwałtowniejsze konflikty lokalne, regionalne, etniczne, wyznaniowe. Zamiast ogólnoludzkiej wspólnoty, wyłaniają się coraz liczniejsze i zantagonizowane grupy, dające uczestnikom poczucie identyfikacji, a wobec innych generujące wrogość.
W Europie, a ściślej Unii Europejskiej, udało się wyeliminować jeden z głównych powodów rywalizacji i wrogości, mianowicie przebieg granic, który stanowił przez stulecia zarzewie wojen. W Unii Europejskiej granice przestały de facto istnieć, a na pewno mieć znaczenie. Nie udało się jednak przezwyciężyć terytorializmu, który nadal generuje wrogość do obcych. Zwłaszcza w homogenicznych wspólnotach wiejskich, prowincjonalnych, lokalnych, zamkniętych.
Poza Unią Europejską, także tuż za jej wschodnią rubieżą, wybuchają i trwają krwawe konflikty graniczne (głównym źródłem tego najbliższego jest przynależność państwowa Krymu, kształt granic Rosji). Jak obrazowo ujął Konstanty Gebert motywacje stron walczących o przebieg granic i kontrolę nad spornym terytorium, „wolimy abyście wy byli mniejszością u nas, niż my u was”.
W świecie mnożących się konfliktów etnicznych, wyznaniowych, językowych i ogólnie wyrastających z kulturowego podłoża, pojawia się niekiedy tęsknota do wielkich i silnych imperiów, które potrafiły je neutralizować, narzucając swoją „dobrotliwą hegemonię”. Popularny historyk Niall Ferguson niebezpodstawnie argumentuje, że pod władzą imperialnych mocarstw małe, lecz zażarte antagonizmy były tłumione, wygaszane.
W imperium rzymskim długo panował pax Romana. W imperium osmańskim największe grupy etniczne i wyznaniowe żyły w systemie odrębnych regulacji prawno-instytucjonalnych i obyczajowych, zwanych millet, konflikty między nimi były rzadkością, choć w samym stołecznym Konstantynopolu tworzyły one skomplikowaną mieszaninę, w której etniczni Turcy stanowili mniejszość (u schyłku imperium w 1917 r. Greków było w mieście niemal tyle samo co ich). Według opinii niektórych historyków i politologów osmańska Turcja była prekursorką multikulturalizmu, a nawet… Unii Europejskiej. U schyłku imperium otomańskiego Turcy dokonali natomiast rzezi Ormian, a po jego upadku przeprowadzili wraz z Grekami masowe czystki etniczne. Gdy zabrakło osmańskiej zwierzchności, powypędzali się wzajemnie z terenów zamieszkiwanych przez nich od niepamiętnych czasów (osadnictwo greckie w Azji Mniejszej trwało grubo ponad 2500 lat, do dziś są tam opustoszałe miejscowości).
W wielonarodowej monarchii habsburskiej międzyetniczne antagonizmy nie przybierały gwałtownych form, zwłaszcza od jej dualizacji i przyznania prowincjom – w tym Galicji – szerokiej autonomii. Nie brakuje opinii, że i to imperium wyprzedziło późniejszą Unię Europejską. Ferguson życzliwie ocenia też imperium brytyjskie, które zapewniało pokojową koegzystencję różnych grup i wspólnot na subkontynencie indyjskim, gdzie po odejściu Brytyjczyków wybuchły gwałtowne i krwawe konflikty między hinduistami i muzułmanami, a konflikt graniczny o Kaszmir nadal trwa, przechodząc od czasu do czasu w fazę zbrojną.
Polacy mają do wielonarodowych imperiów stosunek krytyczny, bo uważają się za ich ofiary. Imperium carskie nie tylko ich rusyfikowało, ale było też zamordystycznym samodzierżawiem, „więzieniem narodów”. Prusacy, choć zbudowali praworządne państwo, lecz Polaków dyskryminowali i germanizowali. Nawet autonomiczna Galicja bywa uważana za prowincję zaborczego, a więc opresyjnego mocarstwa.
Faktem jest wszakże, iż konflikty polsko-ukraińskie przybrały natychmiast zbrojną formę po rozpadzie C.K. monarchii, a niewiele lat później przekształciły się w krwawe rzezie. Powstania śląskie, czyli kolejne stadia granicznego konfliktu polsko-niemieckiego, wybuchły zaraz po upadku wilhelmińskiego cesarstwa, a do dzisiaj przez niektórych mieszkańców tych ziem uważane są za niszczycielską dla regionu wojnę domową. Antagonizmy polsko-czeski i polsko-litewski też przybrały ostrą postać po upadku imperiów, w skład których obie narodowości wchodziły. Antysemityzm wybuchł w odrodzonej Polsce, gdy tylko zaborcze imperia zniknęły.
Tak czy owak, do imperiów w Europie powrotu jednak nie ma. Ale jest ambitny projekt położenia kresu antagonizmom, konfliktom i wojnom. To Unia Europejska, która nie tylko zlikwidowała granice, ale także dzięki swobodzie przemieszczania i osiedlania neutralizuje separatyzmy, egoizmy i izolacjonizmy. Zapobieżenie antagonizmom, wojnom i konfliktom oraz zapewnienie pokojowej koegzystencji różnych narodów i grup etnicznych na kontynencie było głównym celem inicjatorów i animatorów europejskiej integracji, który udało się osiągnąć. Brytyjczycy, tęskniący za własnym imperium i pod wpływem owej nostalgii porzucający Unię Europejską, już tego żałują. Słusznie, jednym ze skutków ich decyzji może być eskalacja konfliktu w Irlandii Północnej i na jej granicy z Republiką Irlandii.
