Preferencji i związanych z tym dobrodziejstw mogą zaznać przedstawiciele nauk rolniczych (samodzielność żywnościowa najważniejsza), pedagogicznych („takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”) czy historycznych („historia magistra vitae”), a może matematycznych („matematyka królową nauk”).
Jeśli szkolnictwo wyższe i badania naukowe są finansowane ze środków publicznych, to są kontrolowane przez władze publiczne. Nie musi to być kontrola merytoryczna, bo funkcjonariusze władz publicznych niekoniecznie znają się na nauce i kształceniu akademickim – na ogół się nie znają. Dobierają więc sobie specjalistów (to znaczy takich, których za specjalistów uważają), niekiedy utytułowanych i z cenzusem, ale często po prostu odpowiednio umocowanych politycznie, aby taką kontrolę sprawowali. A to oznacza także wypracowywanie i narzucanie metod takiej kontroli.
Preferencje i dyskryminacje
Nawet jeśli władze publiczne nie mają pokusy ingerowania w uprawianie nauki i procesy kształcenia, to mają do dyspozycji narzędzie mogące być wykorzystywanym także i w takim celu: pieniądze (publiczne). Kontrola merytoryczna, czyli treści naukowych rozpraw, teorii i hipotez oraz wykładów dla studentów, nie musi być równoznaczna z cenzurą (choć ta miała początki właśnie na uniwersytecie, a konkretnie paryskim, który postanowił zabezpieczyć swoich scholarów przed ewentualnymi represjami ze strony władz świeckich i duchownych za niewłaściwe poglądy, więc zadysponował przedstawianie ich do oceny przed upublicznieniem – tak narodziła się cenzura prewencyjna). Sterowanie subwencjami, dotacjami i grantami może polegać na preferowaniu pewnych tematów, zagadnień czy dyscyplin, a więc dyskryminowaniu innych. Także w takich przypadkach nie muszą za tym stać jakieś niecne zamiary. Wystarczy pewna koncepcja rozwoju, która pojmuje go jako technologiczną innowacyjność i oznacza kierowanie pieniędzy na laboratoria o określonym profilu (np. pracujące nad sztuczną inteligencją czy robotyką), zaniedbując nauki humanistyczne i społeczne. Albo odwrotnie: za główne cele polityczne uważa osiągnięcie i zachowanie spójności społecznej, czy może umacnianie kultury narodowej, więc kieruje duże środki na finansowanie tych dziedzin. Lub rządzący wezmą sobie do serca powtarzany przez obywateli frazes, że zdrowie jest najważniejsze i postanowią uznać rozwój nauk oraz technik medycznych za priorytet, posyłając za tym odpowiednie środki finansowe, przeniesione np. z badań nad nowymi technologiami militarnymi czy kosmicznymi. A może jakiś wielbiciel Pink Floyd, zachowujący w pamięci ich utwór Astronomy domain, uzna go za wskazówkę dziedziny, która powinna być dominująca w finansowaniu badań. Preferencji i związanych z tym dobrodziejstw mogą zaznać przedstawiciele nauk rolniczych (samodzielność żywnościowa najważniejsza), pedagogicznych („takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”) czy historycznych („historia magistra vitae”), a może matematycznych („matematyka królową nauk”).
Jak wyceniać naukę
Choćby nie stały za polityką naukową żadne tego rodzaju priorytety i preferencje, to i tak nie do uniknięcia, ale i nie do rozwiązania jest problem oceny efektywności badań naukowych oraz kształcenia. Gdyby bowiem nawet przyjęto zasadę, że większe środki przyznawane są tym, którzy lepiej je wykorzystują, to pojawi się kwestia co znaczy „lepiej”. Mierzenie efektywności badań naukowych to zadanie karkołomne. Być może da się to jakoś sparametryzować w tzw. naukach stosowanych, których rezultaty badawcze mogą być potraktowane jako komercjalizowalne produkty, choć i to niepewne. W przypadku nauk podstawowych i całej humanistyki to zupełnie nieosiągalne. Wymowny przykład to brak nagrody Nobla dla Stephena Hawkinga, bezsprzecznie jednego z najwybitniejszych fizyków XX wieku. Ale komitet noblowski honoruje autorów dokonań przetestowanych w praktyce i mających praktyczne zastosowania. Badań czarnych dziur i osobliwości kosmologicznych nie da się zaś empirycznie weryfikować w eksperymentach naukowych, a ich wyników użyć do jakichkolwiek praktycznych celów. Z drugiej strony mamy dwukrotną laureatkę tej nagrody Marię Curie de domo Skłodowską, która otrzymała ją za badania nad promieniotwórczością oraz odkrycie polonu i radu. Ten ostatni stał się w pewnym okresie handlowo-komercyjnym hitem, dodawano go do rozmaitych produktów, łącznie z pastą do zębów. Po pewnym czasie wyszło na jaw, że kobiety pracujące przy nakładaniu „świecącego” radu na cyferblaty zegarków zapadały na raka, bowiem pracowały pędzelkami, które od czasu do czasu śliniły dla utrzymania ich zwartości, zlizując tym samym tę radioaktywną substancję. Dziś wiadomo o rakotwórczych właściwościach radu i innych pierwiastków radioaktywnych, komercyjne upowszechnienie radu przyczyniło się do śmierci wielu osób.
Parametryzowanie wyników badań w całej humanistyce i naukach społecznych jest nie mniej kontrowersyjne, choć z innych powodów, a także mniej lub bardziej iluzoryczne. Ale dysponenci środków publicznych na te badania przeznaczanych chcą koniecznie mieć kryteria, przy pomocy których mogliby te środki rozdzielać i z ich wykorzystania rozliczać. To stąd grantoza, punktoza i inne równie zawiłe, co wątpliwe procedury. Ich głównym efektem jest kształtowanie koniunkturalizmu, demoralizującego środowisko naukowe, w którym na największe profity mogą liczyć najsprawniejsi w przygotowywaniu wniosków grantowych (czyli wypełnianiu rozmaitych formularzy) i publikujący bez opamiętania (a w naukach humanistycznych bywają twórcy równie płodni jak najsprawniejsi grafomani w literaturze).
W czasach gdy kwestionuje się nawet tak zobiektywizowane parametry, jak mierzący materialną efektywność gospodarki produkt krajowy brutto, wiara w możliwość jakiejś obiektywnej miary efektywności badań naukowych zakrawa na naiwność. W niektórych dziedzinach przypomina to próby wyceny twórczości artystycznej (choć ta bywa wystawiana na aukcjach i prezentowana na biletowanych koncertach).
Kryteria i buchalteria
Podobnie jest z oceną efektów kształcenia i rozdziałem środków na jego finansowanie. W pewnym okresie zastosowano pozornie sensowną i łatwą do wdrożenia zasadę „pieniądze idą za studentem”. Oznaczało to, inaczej mówiąc, że im więcej przyjmie się studentów, tym więcej dostanie się pieniędzy. Doprowadziło to do łatwo przewidywalnych patologii, gdy uczelnie przyjmowały każdego kto się zgłosił, a zajęcia odbywały się w kilkusetosobowych grupach, w wynajętych salach kinowych czy sportowych. Ale każda próba zastąpienia tej zasady inną prowadzi do komplikacji i nadużyć. Jak bowiem przeliczyć jakość (kształcenia) na ilość (pieniędzy)?
Próby administracyjnego kreowania rozmaitych „naukowych ośrodków wiodących” czy „uczelni flagowych” też zapewne zakończą się fiaskiem, bo opierają się na rozmaitych biurokratyczno-formalistycznych kryteriach. Prowadzone w tej formule procedury parametryzacyjno-ewaluacyjne pociągają konieczność rozbudowywania sprawozdawczości, która oznacza mnożenie dokumentów. Podobnie jak w wielu innych dziedzinach finansowanych ze środków publicznych, produkowanie dokumentów staje się głównym zadaniem naukowców i nauczycieli akademickich. A stert papierów nie da się przeliczyć na efekty.
Niekiedy nasuwa się przypuszczenie, że pozostawienie działalności naukowej i kształcenia akademickiego bez żadnej kontroli przyniosłoby wprawdzie nadużycia i straty, ale o wartości mniejszej niż bezpośrednie i pośrednie koszty procedur kontrolnych i sprawozdawczych. Tym bardziej, że naprawdę wielu naukowców i nauczycieli akademickich pracuje z motywacji pozamaterialnych, więc nie porzuciliby swoich zajęć, ani nie obniżyliby ich poziomu gdyby nie byli kontrolowani. Ale i to nie takie proste, bo jednak trzeba rozstrzygnąć ile pieniędzy dostaną poszczególne placówki i instytuty. Płace są znormalizowane i zrównane (stabelaryzowane) dla całego kraju. Ale pozostałe środki już wystandaryzowane być nie mogą, bo nauki eksperymentalne i badania laboratoryjne wymagają innych nakładów niż teoretyczne i dyskursywne (znane i złośliwe powiedzonko: matematyk potrzebuje jedynie kartki papieru, ołówka i kosza na śmieci, filozof nie potrzebuje nawet tego ostatniego).
Bez wyjścia
Nie ma z tej sytuacji łatwego wyjścia. Najprostsze wydaje się uniezależnienie od finansowania ze środków publicznych i tym samym uwolnienie od kontroli ze strony dysponujących nimi władz publicznych. Renomowane uczelnie mogłyby pobierać opłaty za wpis i za studiowanie, finansując z tych wpływów zatrudnienie najzdolniejszych i najpracowitszych naukowców i nauczycieli oraz wyposażenie ich laboratoriów i warsztatów pracy, co mogłoby przynieść znaczące osiągnięcia, podnosząc renomę takich placówek, które mogłyby zatem liczyć na napływ wielu chętnych do studiowania, od których można byłoby pobierać wysokie czesne, pozwalające na jeszcze lepsze finansowanie badań… itd. Tak to się mniej więcej kręci w najbardziej renomowanych uczelniach świata, będących przeważnie prywatnymi, samofinansującymi się instytucjami amerykańskimi (10 najlepszych uczelni świata wg aktualnej listy szanghajskiej pobiera opłaty za studia, poza amerykańskimi to Cambridge i Oxford). Mniej więcej jedynie, bowiem po wykryciu przez dziennikarzy, że jeden z uniwersytetów Ivy League stosuje pozamerytoryczne kryteria przyjęć na studia, jego rektor wyznał rozbrajająco: gdybyśmy przyjmowali tylko najzdolniejszych, to mielibyśmy samych Chińczyków. Czyli przyznał, że stosują jakiś numerus clausus. Nie są jedyni. Na ogół to specjalne pule miejsc, kryteria przyjęć lub zniżki opłat dla dzieci byłych absolwentów. Trochę to pachnie tworzeniem zamkniętej kasty. Ale prywatne uniwersytety mogą stosować własną politykę rekrutowania kadr i studentów.
W Polsce jednak płatne studia funkcjonują na uczelniach słabszych, bo najlepsze to publiczne, które opłat za studiowanie pobierać nie mogą. Wprawdzie niektóre z tych prywatnych dorobiły się studiów prawniczych i medycznych, czyli najbardziej obleganych i prestiżowych, ale to wciąż pojedyncze przypadki w systemie zdominowanym przez publiczne szkolnictwo wyższe, finansowane ze środków publicznych i kontrolowane przez władze publiczne. I to się prędko nie zmieni.