Demokracja, choć formalnie stanowi rządy ludu, potrzebuje swojej arystokracji. W antycznej Grecji, klerotoi ek procrioton (wybrani spośród wybranych), byli nie tylko produktem, ale i świadectwem zbiorowej mądrości ludu. Elita, będąc arystokracją z wyboru, nie obraża więc demokracji, ale ją uzasadnia, dlatego w autentycznej demokracji nie ma miejsca na pogardę dla elity. Mówiąc o „wyborze” nie mamy tu rzecz jasna na myśli klasycznego głosowania, lecz powszechne uznanie, które przecież jest w pewnym sensie świadomym wyborem. Czy z tego wynika, że obawy konserwatywnych liberałów europejskich i amerykańskich – od Tocqueville’a przez amerykańskich Ojców Założycieli, aż po Webera i Ortegę y Gasseta – że demokracja sprzyjać będzie miernotom i przez powszechne prawo wyborcze doprowadzi do „rządów motłochu” były płonne? Obawy te, jak się okazało, były prawdziwe, chociaż przedwczesne.
Rządy motłochu nie tyle są produktem samej demokracji, co efektem jej schyłku. Demokracja w końcu XX wieku niewiele ma już wspólnego z demokracją XIX-wieczną, ani nawet tą z początku stulecia. W XIX wieku system demokratyczny, wywalczony przez kolejne rewolucje i społeczne wstrząsy, ograniczony do niedużej liczby krajów, był w sumie zdobyczą, wytworem elit. W wieku XX jednak nawet reżim komunistyczny w swej totalitarnej, stalinowskiej fazie uzurpuje już sobie prawo do miana prawdziwej demokracji. Pod koniec tego stulecia zaś przekonanie o definitywnym zwycięstwie demokratycznego systemu politycznego i rynkowej gospodarki jest tak powszechne, że skłania Francisa Fukuyamę do obwieszczenia końca historii, rozumianego rzecz jasna nie jako koniec dziejów w ogóle (jak zdawali się sądzić ci, którzy bestsellera Fukuyamy nie doczytali do końca), ale jako koniec historii w rozumieniu heglowskiego następstwa epok.
Historia demokracji od samych jej początków jest właściwie historią włączania w jej system kolejnych grup społecznych – niewolników, biednych, mniejszości rasowych, kobiet. Demokracja była systemem politycznym rodzącym się w konwulsjach buntów, rewolucji i wojen, ograniczonym do nielicznych krajów; była ekskluzywną zdobyczą, elitarnym owocem walki elit w imieniu mas i dla mas. To elity upominały się o prawa wykluczonych, bywało zresztą, że przy obojętności czy nawet niechęci tych, w których imieniu o te prawa występowano. Obojętność, niechęć, mogły się odnosić do rozszerzania demokratycznych uprawnień na pozbawione tych uprawnień mniejszości, ale nie rozrywało to związku między elitą a masami. Demonstracja wyższości, pogardy wobec mas, nie mieściła się w normie postawy reprezentanta elity, przeciwnie, była czymś, co z elity wykluczało. Z drugiej strony zaś dziełem elit były standardy – wzory postaw i zachowań – będące punktami wartościującego odniesienia dla tzw. prostych ludzi, stanowiące niekwestionowane uzasadnienie społecznego autorytetu ludzi elity.
Dzisiaj w zasadzie nie ma już grup wyłączonych z uczestnictwa w demokracji, grup, o których prawa należy dopiero zabiegać. Zamiast tego mamy do czynienia ze zjawiskiem innym – samowyłączania się z udziału w demokracji różnych grup społecznych, dla których demokracja przestała być wartością. Fakt, że nie ma już dzisiaj grup społecznych ani zbiorowości wyłączonych z demokracji, zmienia dotychczasową relację między elitą a masami. Elita traci poczucie misji, obowiązków wobec „prostego człowieka”, jej miejsce zajmuje odczucie dystansu, manifestacja wyższości – tym bardziej ostentacyjna, im bardziej pusta. Jakby w odwecie „prosty człowiek” nie obdarza już przedstawicieli elity kultem ani nawet szacunkiem. Pojawia się zjawisko do tej pory nieznane – lekceważenie i pogarda wobec elit. I tam właśnie gdzie giną elity, czy ściślej, ginie ich związek z masami, pojawia się motłoch.
W oczekiwaniu na demagoga
W tekście „Bunt motłochu”, analizując rzeczywistość społeczną Polski, utożsamiałem motłoch z elektoratem „Samoobrony” (J. Chłopecki, 2003). Sądzę jednak, że dzisiaj [tekst powstał w 2007 r. – przyp. red.] pojęcie to odnieść można do zdecydowanej większości elektoratu Prawa i Sprawiedliwości. Pojęcie motłochu jako społecznego zaplecza tej partii zdaje się wyjaśniać niezwykły paradoks utrzymywania się siły tego ugrupowania, które w innych warunkach społecznych powinno zniknąć z politycznej sceny.
Pojęcie motłochu wprowadziła do nauk społecznych Hannah Arendt. Właśnie motłoch był społeczną bazą faszyzmu i chyba właśnie dlatego niektórzy intelektualiści skłonni są – nie do końca chyba sprawiedliwie – nazywać rządy braci Kaczyńskich „miękkim faszyzmem”. Motłoch, zdaniem Arendt, był zbiorowością, w której społeczną i polityczną przystań znalazły „wyrzutki wszystkich klas” (H. Arendt, 1993). Motłoch nie identyfikuje się ze społeczeństwem, nie czuje się jego częścią. Oddzielony od społeczeństwa i pozbawiony reprezentacji politycznej, motłoch nastawia się przede wszystkim na działania pozaparlamentarne. W tym miejscu konieczne jest wyjaśnienie. Otóż Arend używa pojęcia „motłoch” w znaczeniu opisowo-diagnostycznym, a nie wartościującym. Podobny sens miało określenie „typ zboczeńca” użyte przez Znanieckiego w jego pracy „Ludzie teraźniejsi a cywilizacja przyszłości”. Znaniecki do tego typu zaliczył m. in. Piłsudskiego, co oczywiście wywołało protesty.
Jeśli ów motłoch był grupą – jak twierdziła Arendt – to znaczy, że musiała istnieć jakaś więź, która jego członków spajała – w przeciwnym wypadku mielibyśmy do czynienia z luźną zbiorowością. Ale co mogło łączyć te „wyrzutki wszystkich klas”? Tym spoiwem nie było ani poczucie wspólnych wartości, ani nawet świadomość wspólnego interesu; nic, co byłoby racjonalne, a więc podlegałoby dyskusji, uzgodnieniom, kompromisom. Spoiwem tym była mieszanka negatywnych emocji, frustracji, ksenofobii, irracjonalnych wyobrażeń, niskich instynktów i poczucia bezradności. A nade wszystko – nienawiści, ponieważ nienawiść i strach są najsilniejszymi z emocji. I obie te emocje spajają motłoch w grupę zdolną do zbiorowych wystąpień. Motłoch zbiera się pod czarnymi sztandarami emocji negatywnych, a emocje, w szczególności negatywne, z natury swej są „nieuzgadnialne”.
Motłoch to ludzie o niskim poziomie wykształcenia, zamieszkujący raczej prowincję niż aglomeracje. Z danych statystycznych, na które powołuje się Seymour M. Lipset, wynika, że niemiecki i austriacki nazizm, francuski poujadyzm i lepenizm oraz amerykański maccartyzm największe poparcie – poza wsią – miały wśród nisko wykształconych, drobnych przedsiębiorców w niewielkich, prowincjonalnych społecznościach. „Akceptacja norm demokracji – pisze Lipset – wymaga wysokiego poziomu wyrobienia i pewności siebie. Im dana osoba jest mniej wyrobiona i stabilna, tym bardziej prawdopodobne, że będzie się opowiadała za uproszczoną wizją polityki, że nie będzie rozumiała przesłanek leżących u podstaw tolerancji dla tych, z którymi się nie zgadza, oraz że będzie miała trudności w zrozumieniu lub tolerowaniu stopniowych zmian politycznych”(S. M. Lipset 1995: 121). Do wymienianych przez Lipseta „twardych” i „miękkich” faszyzmów, dopisać można – z pewnymi wszakże zastrzeżeniami – polski „kaczyzm”.
Motłoch musi mieć wroga, aby mieć kogo nienawidzić, motłoch odrzuca także wszystkie oficjalne, zinstytucjonalizowane, uznane autorytety, oczyszczając przedpole dla pojawienia się demagoga.
W powszechnym przekonaniu demagog jest aktorem, którego główną rolą jest gra na emocjach, a sceną, na której swą rolę odgrywa, jest spektakl wiecu. Demagog występuje jednak w różnych wcieleniach. Hitler był wirtuozem gry na masowych, wiecowych emocjach tłumów, Stalin prezentował zgoła inny rodzaj demagogii. Można chyba zaryzykować twierdzenie, że to są wł
aśnie biegunowo odmienne typy demagogicznego przywództwa – typ wiecowy i gabinetowy. Jedno jest im wszakże wspólne – czynienie świata prostym i jasnym dla ludzi niezdolnych do zrozumienia zjawisk skomplikowanych, wykraczających poza prostotę bezpośredniego związku przyczynowo-skutkowego lub niezdolnych do uznania, że związek ten może być bardzo złożony, albo po prostu stochastyczny, podlegający przypadkowym, niewyjaśnialnym przyczynom zewnętrznym. I ta rola demagoga – rola „objaśniacza złożoności świata” – jest zasadnicza, dzięki niej demagog może stanąć na czele mas, doprowadzić do sytuacji, w której masy pójdą za nim. Demagog daje motłochowi poczucie sensu i bezpieczeństwa, czyni świat zrozumiałym i oswojonym. On jest tym, który wie.
Z tego co wcześniej napisałem może wynikać, że skłonny jestem rządy Kaczyńskich (w tym kontekście rozróżnianie braci bliźniaków pozbawione jest sensu) utożsamiać z władzą dyktatorską czy wręcz faszystowską. Oczywiście twierdzenia takie trudno byłoby uzasadnić. Żaden z Kaczyńskich nie jest skrojony na wymiar dyktatora, natomiast jest faktem, że ich społecznemu i politycznemu zapleczu bliżej jest do dyktatury niż do demokracji.
W republice weimarskiej społecznym materiałem wybuchowym była powszechna frustracja, wynikająca z poczucia pauperyzacji i marginalizacji dużej części społeczeństwa oraz przekonanie o historycznej, dziejowej krzywdzie narodu. Z syndromem podobnych odczuć mieliśmy do czynienia w połowie pierwszej dekady XXI wieku w Polsce – przy czym odczucia owej frustracji, marginalizacji, odrzucenia i bezradności występowały praktycznie we wszystkich grupach społecznych. Do tego dołączył się deficyt poczucia narodowej satysfakcji wynikający ze zniszczenia wartości realnych i symbolicznych, które mogły dawać – i z początku dawały – poczucie satysfakcji. W niepamięć odszedł mit Sierpnia i „Solidarności”; historyczną wartość Okrągłego Stołu zniszczyli rozmaitego autoramentu polityczni i psychiczni zboczeńcy; rola Polski w zburzeniu berlińskiego muru i zlikwidowaniu pojałtańskiego podziału Europy przez nikogo w Europie nie została doceniona, czemu dziwić się trudno, bośmy jej sami docenić nie umieli; czas III Rzeczpospolitej, a więc okres największych polskich sukcesów, Kaczyńscy i ich polityczne zaplecze zaczęli przedstawiać jako czas polskiej smuty, w której dominowały afery, rozkradanie narodowego majątku i wyprzedaż narodowych interesów; na dodatek wschodni sąsiad otrząsnął się względnie szybko z katastrofy rozpadu imperium. W rezultacie te składniki historycznego losu, które miały dawać satysfakcję, szybko stały się źródłem rozczarowania i frustracji. Kaczyńscy dokonali takiego zabiegu na świadomości historycznej części polskiego społeczeństwa wobec III Rzeczpospolitej, jakiego dokonali komuniści w PRL-u wobec okresu II Rzeczpospolitej; dokonali świadomie i celowo, tak samo jak świadomie i celowo fałszowali historię komuniści. Chodziło o wywołanie gniewu ludu, gniewu motłochu. I to się udało.
Dopiero na tym społecznym tle analizować i oceniać można kwestię przywództwa.
Kwaśniewski, Wałęsa i Kaczyńscy
W warunkach demokracji wybór przywództwa jest procesem społecznym. Warto byłoby przyjrzeć się kto i przez kogo był wybierany od momentu, w którym możliwość wyboru stała się istotą systemu politycznego, ale chyba najbardziej interesujące były wybory w połowie lat dziewięćdziesiątych. W 1995 roku w czasie drugiej tury wyborów prezydenta wydrukowałem na łamach „Gazety Wyborczej” tekst analizujący postacie obu kandydatów – Kwaśniewskiego i Wałęsy. Oto fragmenty tekstu sprzed dwunastu lat.
Kwaśniewski jest doskonały. Opalony, inteligentny, błyskotliwy, wykształcony, zna języki i wspaniale rapuje. Mówi płynnie i ze swadą. Jest aż wyzywająco nowoczesny. Ale trzeba się dobrze wsłuchać w to, co mówi, aby dostrzec wyraźną przewagę formy nad treścią i zdać sobie sprawę, że to, co Kwaśniewski mówi, może się podobać, ale nie zastanawia. Nie niepokoi, ale i nie porywa. Jest aż nazbyt gładkie i okrągłe. Kwaśniewski jest profesjonalny, ale zimny, wyrachowany, może nawet cyniczny. To nie są określenia wartościujące. Kwaśniewski jest rzeczywiście znakomitym menagerem polityki, zawodowcem, profesjonalistą w zachodnim, a ściślej w amerykańskim stylu. Ale nie wydaje się osobowością, bardziej przypomina model wycięty z żurnala. Człowiek z plastiku. W telewizji mógłby z powodzeniem reklamować gilette sensor, albo – jeszcze lepiej – nowy typ komórkowego telefonu. Amerykański styl jego kampanii nie jest chyba przypadkowy. Kwaśniewski przypomina polskiego Clintona. Gdyby został wybrany, byłby prezydentem miękkim, bezkonfliktowym i podległym na wpływy – nie tylko własnej formacji.
Z Wałęsą sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana. Wałęsa nie ucieka przed konfliktami. Jeśli ich nie ma, sam je tworzy. Polityka bez konfliktów zapewne jawi mu się jako nietwórcza i niekonstruktywna, taka, w której nie ma dla niego miejsca. Stan względnej harmonii i spokojnego ładu nie zostawia mu miejsca na ulubioną rolę „rozgrywającego”. Ale dlaczego?
Świat ładu w polityce zawsze ma wymiar problemowy. Dla Wałęsy zaś polityka rozgrywa się w wymiarze personalnym – kto, z kim, przeciw komu. Personalne pojmowanie świata polityki charakterystyczne jest dla ludzi o niskim poziomie wykształcenia ogólnego. Im niższe wykształcenie, tym silniejsza tendencja do personalizacji wszystkich – negatywnych i pozytywnych – zjawisk występujących w życiu społecznym i politycznym. Zło zawinione jest przez ludzi, którzy z jakichś, sobie znanych, najczęściej skrytych powodów, nie chcą go naprawić, choć z samego faktu, że mają władzę wynika, że możliwości takie leżą w zasięgu ich ręki.
Przywódca, który nie zmienia rzeczywistości z gorszej na odczuwalnie lepszą może być rozgrzeszony tylko w jeden, jedyny sposób. On pewnie chce dobrze, tylko inni mu przeszkadzają. Dla galicyjskiego chłopa cesarz był dobry, źli byli urzędnicy, którzy oszukiwali cesarza. Gdyby cesarz wiedział o niesprawiedliwościach, które dotykają chłopa, sytuacja uległaby zmianie.
Wałęsa ma doskonałe wyczucie tego rysu plebejskiej mentalności i z mistrzostwem obraca go na swoją korzyść. Ale Wałęsa nie tylko eksploatuje ten rys plebejskiej mentalności. Jego samego cechuje ta właśnie mentalność, z drobną poprawką, że nie musi on wierzyć w dobrego cesarza, którym sam się czuje .
Wielu ludzi, przede wszystkim z kręgów inteligencji, szokowała w Polsce kariera: z robotnika prezydentem. Niektórzy wręcz uważali, że brak wykształcenia i obycia Wałęsy obniża autorytet Polski w świecie. Ale w społeczeństwach bardziej niż nasze demokratycznych, niezwykłość biografii Wałęsy działała na jego i naszą korzyść. Kandydat na prezydenta USA może być intelektualistą (którym był w istocie Carter), ale nie może tego eksponować i lepiej gdy przedstawia się (wzorem tegoż Cartera), jako plantator orzeszków ziemnych. Wtedy jego kariera uosabia wartości (i złudzenia) demokracji, sprawia, że w takim sukcesie „jednego z nas” potwierdzona zostaje realność demokratycznej obietnicy, że każdy pucybut ma szansę wejść na szczyt. Ale oczywiście – i w gruncie rzeczy wszyscy to wiedzą – wygrywający kandydat nie może być „jednym z nas”, człowiekiem prostym, niewykształconym. Sam nie może być specjalistą od wszystkiego, ale musi mieć doradców o możliwie najwyższym poziomie kompetencji, także intelektualnych. Sam nie będąc ekspertem, musi umieć rozmawiać z ekspertami i musi ich rozumieć.
I tu pojawia się następny problem. Powszechne jest odczucie, że w otoczeniu urzędującego prezydenta brak ludzi – doradców – o wysokich kwalifikacjach intelektualnych i fac
howych. Ludzie, którzy byli doradcami Wałęsy w Stoczni Gdańskiej, aby się przy nim ostać, musieliby umieć trzymać się w cieniu, tak, aby nawet wrażenie nie powstało, że mogą zagrozić jego pozycji, czy choćby popularności. Czy wyraża się w tym jedynie próżność Wałęsy, na którą zwracało uwagę wielu jego byłych, najbliższych współpracowników? Sądzę, że nie tylko.
Wałęsa dysponuje bogatą, soczystą i obrazową stylistyką – ale ograniczonym słownictwem. W jego języku uderza ubóstwo słów odnoszących się do sfery pojęć opisujących złożone mechanizmy i ogólne problemy. Porusza się zręcznie i sprawnie na obszarze konkretów, gubi się wkraczając w regiony wymagające zdolności abstrakcyjnego myślenia. Z tego prawdopodobnie wynika część kłopotów Wałęsy z doradcami. Obie strony mają problemy ze wzajemnym zrozumieniem się. Nadają na innych falach, poruszając się w innych obszarach rzeczywistości. Nie jest to jedyne źródło kłopotów Wałęsy z doradcami.
Mentalność plebejską cechuje specyficzne rozumienie lojalności: utożsamiające lojalność z podporządkowaniem. Tradycyjny, ludowy model rodziny oparty jest na hierarchicznych więziach podporządkowania, spajanych zasadą posłuszeństwa. Nie ma w nim miejsca na partnerstwo, które dopuszcza możliwość różnicy zdań. Syn nie powinien mieć zdania innego niż ojciec. Dotyczy to oczywiście nie tylko stosunków wewnątrz rodziny, ale wszystkich relacji między ludźmi. W modelu tym jest miejsce na wierną służbę w cieniu patrona, nie ma natomiast miejsca na lojalne, efektywne doradztwo. Intelektualiści w większości (bo są wyjątki) źle znoszą wymóg bezdyskusyjnej lojalności, plebejski patron zaś każdą próbę dyskursu odbiera jako arogancję lub zdradę.
Kwaśniewski prezentuje sobą model sprawnego funkcjonariusza politycznego, lidera partii, bez której nic nie znaczy. Nowoczesny i młody (czy raczej młodzieżowy) Kwaśniewski nie jest autorytetem, którego się słucha, może być najwyżej idolem, którego się naśladuje, a nawet podziwia. Ludzie młodzi głosują na niego nie dlatego (a przynajmniej nie tylko dlatego), że PRL, PZPR, komunizm i cała przeszłość realnego socjalizmu jest dla nich historią, której osobiście nie doświadczyli, ale chyba przede wszystkim dlatego, że jest to pokolenie nieufne wobec przywódców i niechętne autorytetom. Młode pokolenie Polaków, bardziej zamerykanizowane (wpływ kultury masowej) niż zeuropeizowane, podatne jest na wpływ idoli, których można naśladować i liderów, z którymi można się utożsamiać.
Wałęsa, w przeciwieństwie do Kwaśniewskiego, jest osobowością. Wałęsy nie można naśladować. W swoich zaskakujących zaletach oraz niepokojących i żenujących wadach jest niepowtarzalny. W przeciwieństwie do plastycznego Kwaśniewskiego jest chyba także niereformowalny. Jest przywódcą, kreuje się na zbawcę, „ojca narodu”. Trafia do przekonania tym, którzy chcą ufać i wierzyć, że istnieje ktoś, kto cugle historycznych losów trzyma w swoich rękach i którzy odczuwają potrzebę kultu.
Wyborcy młodsi i starsi, lepiej wykształceni i gorzej, mieszkańcy zachodnich regionów Polski i wschodnich – taki rozkład wyborczych preferencji dowodzi, że w Polsce dokonują się przewartościowania głębsze, których nie można sprowadzać do podziału między PRL-em a III Rzeczpospolitą, między postkomuną a postsolidarnością, między byłym aparatczykiem a niegdysiejszą legendą. Te stare podziały będą odchodziły w przeszłość obumierając wraz z ludźmi, na których biografiach odcisnęły swe piętno i którzy uwolnić się od nich nie potrafią. Ten nowy podział – pokoleniowy i cywilizacyjny – daje o sobie znać już dzisiaj. Jutro będzie podziałem dominującym. (J. Chłopecki, 1995)
W 1995 roku większość wybrała idola – zgodnie zresztą z regułami społeczeństwa masowego, którym stawaliśmy się w przyspieszonym tempie. Sprawdziło się przewidywanie, że Kwaśniewski będzie prezydentem miękkim, bezkonfliktowym i podatnym na wpływy. Nie był ani mężem stanu, ani przywódcą – był znakomitym gospodarzem salonu. Wałęsa przy wszystkich swoich małościach i śmiesznościach miał ambicje przywódcze. Był zresztą rzeczywistym, wybitnym przywódcą wielkiego ruchu społecznego, do salonu zupełnie się nie nadawał, w salonie wyglądał śmiesznie i anachronicznie.
Jarosław Kaczyński (Lecha możemy tu pominąć – jest on bardzo istotnym, ale tylko dodatkiem do swego brata – prezesa, któremu składał meldunek po wygraniu wyborów) jest zapewne jeszcze lepszym socjotechnikiem niż Kwaśniewski, a równocześnie ma znakomite wyczucie nastrojów motłochu. Wałęsa dorównać im tu nie może, jeśli uświadomimy sobie różnicę między ludem a motłochem. Kaczyńscy (dotyczy to ich obu) nie są bowiem ani inteligenccy, jak Kwaśniewski, ani ludowi, plebejscy, jak Wałęsa. Kaczyńscy są drobnomieszczańscy, ćwierćinteligenccy w znaczeniu: „już nie lud, jeszcze nie inteligencja”. O ile Wałęsa, jak stwierdziliśmy wyżej, do salonu zupełnie się nie nadawał, tym bardziej do salonu nie pasowali Kaczyńscy.
Metafora salonu pojawiła się niedawno. W zasadzie dopiero po wygraniu wyborów przez Kaczyńskich i ich partię. Ukuli ją ci, których do tego salonu nie wpuszczano. Czytając takiego Ziemkiewicza (R. A. Ziemkiewicz, 2006) nie ma się wątpliwości, że zaciekła i w gruncie rzeczy śmieszna obsesja antymichnikowa ma swoje źródło w boleśnie urażonej ambicji tego, niezbyt zresztą wysokich lotów, publicysty, którego nie wpuszczano na salony. Kaczyńscy zresztą także nie mieli doń wstępu, ich miejsce było w przedpokoju – nie tylko z racji dystansu zasług, który dzielił ich od ludzi takich jak Wałęsa, Geremek, Mazowiecki, Kuroń, Hall, Frasyniuk i inni z opozycyjnej czołówki, ale także z racji pewnego specyficznego dystansu kulturowego.
Powróćmy jednak do sprawy salonu, bowiem wbrew pozorom jest ona ważna. Metafora salonu jest trafna. III Rzeczpospolita rzeczywiście powołała do życia salon z wszystkimi jego regułami – snobizmem, blichtrem, rytuałem wpuszczania i wykluczania, zasadami zachowania odnoszącymi się także do głoszonych poglądów. W salonie bywało towarzystwo – pojęcie, które zrobiło karierę dopiero w dniach rozliczania tzw. afery Rywina. Biletami wstępu do salonu, a więc legitymacją poświadczającą przynależność do towarzystwa bywały pieniądze, medialnie wykreowana popularność, prestiż wysokiego stanowiska, arystokratyczne nazwisko. Byle kto nie mógł wejść do salonu.
Salonowi zarzuca się światopoglądowy dyktat, narzucanie obowiązujących poglądów, monopol stylu. To prawda. Ale dzisiejsi krytycy salonu zapominają albo nie wiedzą, że tak było zawsze i że jest to swego rodzaju społeczną normą. Każda epoka kreowała, wytwarzała dominującą kulturę, na którą składały się wartości, których nie wolno było lekceważyć (odrzucanie ich było czynem rewolucyjnym), normy zachowań, których należało przestrzegać (wykraczanie przeciwko nim było prowokacją), kryteria etyczno-estetyczne, których obowiązywalność nie podlegała dyskusji (ich kwestionowanie było aktem awangardowym, wykroczeniem lub przestępstwem).
W epoce przedrewolucyjnej (przed rewolucją burżuazyjną) mieliśmy do czynienia z sojuszem arystokracji z katedrą (Kościołem); w demokracji sojusz arystokracji z Kościołem zastąpił sojusz elity z uniwersytetem – tu właśnie podlegały ustaleniu granice owego monopolu. Świątynią społeczeństwa masowego jest natomiast sojusz salonu z mediami – on zakreśla obszar tego, co może być akceptowane. W społeczeństwie masowym tracą na znaczeniu elity, ich miejsce zajmują dobre towarzystwa; przestają się liczyć autorytety, ich rolę przejmują idole.
Wałęsa jednak był autorytetem, choćby z racji swojej legendy. Kwaśniews
ki był tylko i najwyżej idolem i dlatego wygrał w 1995 roku. Wątpliwe czy wygrałby w roku 2005, ale na pewno w tym roku nie miałby żadnych szans na wygraną Wałęsa. Obaj należą do przeszłości. Na scenie pojawili się Kaczyńscy.
Kaczyńscy prezentują model przywództwa charakterystyczny dla epoki motłochu. Wypłynęli na fali sprowokowanego przez siebie gniewu motłochu. Motłoch nie tworzy salonu, tworzy dwór. Pod tym względem analiza środowiska dziennikarskiego jest szczególnie interesująca. Dziennikarze społecznie sytuują się na granicy – między arystokracją a służbą, między elitą a dworakami. Nie jest więc sprawą przypadku, że właśnie część środowiska dziennikarskiego, ci, dla których drzwi salonu III Rzeczpospolitej pozostały zamknięte, stworzyła dwór zaciągając się na służbę do Kaczyńskich.
Salon z natury swojej jest pluralistyczny – pod warunkiem zachowania pewnych formalnych, estetyczno-towarzyskich zasad, tolerowane są w nim różne orientacje, ceniona niezależność, oryginalność, odmienność. Dworzanina obowiązuje posłuszeństwo, lojalność i zależność. Na dworze nie ma miejsca na samodzielność myślenia, miejsce zaś reguł zachowania, normowanych niezależnym, bezosobowym poczuciem przyzwoitości i estetyki, zajmuje czujność w odczytywaniu zamiarów i ambicji władcy.
Psychopatologia nienawiści
Rola i znaczenie gniewu w polityce jest przez socjologię i politologię niedoceniana. Co prawda zwraca na nią uwagę teoria „kozła ofiarnego”, ale kładzie ona nacisk na integrującą funkcję kulturowych „mordów rytualnych”. Kwestia gniewu jest szersza. Gniew oczywiście integruje, ale także (a może nawet przede wszystkim) aktywizuje grupy, które mu ulegają. Społecznym spoiwem motłochu jest gniew wywołany poczuciem krzywdy, niesprawiedliwości i zrodzoną zeń żądzą odwetu. Z naturalnym mistrzostwem posługuje się tym instrumentem Jarosław Kaczyński.
Zwrócili na to uwagę niektórzy uczestnicy i obserwatorzy życia politycznego. Psycholog, Edward Nęcka zauważył w czasach rządów PiS-u, że „politycy sprawujący obecnie dwa najważniejsze urzędy w Polsce prezentują postawy paranoidalne” (E. Nęcka). Co prawda profesor psychologii zastrzega się od razu, że nie chodzi o chorobę psychiczną lecz o cechę osobowości, ale nie ma to większego znaczenia – istotne jest, że właśnie narzędzia psychologicznej analizy wydają się tu być szczególnie przydatne. Dokładnie w tym samym czasie, na innych łamach, Władysław Bartoszewski na pytanie dziennikarza – co dzieje się w Polsce, że nawet w miejscu takim jak Kapituła Orderu Orła Białego współpraca (w domyśle: z prezydentem i jego otoczeniem) nie jest możliwa, odpowiada: „Nie wiem. Mogę panią tylko skierować do eurodeputowanego PO pana Bogdana Klicha, który ma jako jedyny kwalifikacje, żeby na ten temat się wypowiedzieć, bo do chwili objęcia swojego urzędu był praktykującym lekarzem psychiatrą w Krakowie”.
Naiwnością grzeszyłaby wiara, że scena polityki wolna jest od spisków, a świat społeczny od układów. Układy, kliki, mafie, gabinetowe przetargi, polityczne zmowy, spiski – tak, to wszystko istnieje. Tak, jak istnieje szara gospodarka, tak mamy także do czynienia z szarą strefą życia społecznego, a więc i polityki. Ale równocześnie patrzenie na świat społeczny przez pryzmat układów i spisków jest jednym z najistotniejszych i opisanych w literaturze przejawów politycznej paranoi. „W poglądach paranoika na historię godne odnotowania jest nie to, że wierzy on w istnienie i znaczenie spisków – w końcu zdarzają się i mogą mieć znaczenie – ale że uznaje spisek za siłę napędową historii oraz podstawową zasadę organizującą świat wszelkiej polityki” – piszą autorzy książki, która nie bez przyczyny dopiero w osiem lat po jej przetłumaczeniu i wydaniu w Polsce stała się bestsellerem (R. S. Robins, J. M. Post; 53).
Wyznawcami spiskowej teorii historii są w zasadzie trzy grupy ludzi. Niektórzy po prostu wierzą, że świat jest areną walki sił dobra i zła. Bywają wśród nich nawet ludzie bardzo inteligentni, ale chorzy. Żyją w poczuciu stałego zagrożenia. Lada sprzeciw odbierają jako atak, każda krytyka jest dla nich napaścią, są przekonani, że inni ich nienawidzą i knują przeciwko nim. W ich manichejskim obrazie świata nie ma półcieni. My jesteśmy po stronie dobra, wszyscy, którzy nie są z nami, są po stronie zła. Między złem a dobrem nie może być kompromisu. My jesteśmy tu, a oni tam gdzie stało ZOMO.
Spiskowa teoria historii bywa często ostatnią deską ratunku dla ludzi mających kłopoty z uporządkowaniem obrazu rzeczywistości. Im niższe wykształcenie, tym silniejsza tendencja do personalizacji wszystkich – negatywnych i pozytywnych – zjawisk występujących w życiu społecznym i politycznym. W myśleniu tym nie ma bezosobowych, obiektywnych mechanizmów sprawczych; za to co złe odpowiadają zawsze jacyś konkretni ludzie, którzy winni są naszych nieszczęść. Stałymi bohaterami tej teorii są żydzi i masoni – trzeci człon triumwiratu sił nieczystych bywa historycznie zmienny. Czasami bywali nim imperialiści, innym razem komuniści lub postkomuniści. Ostatnio doszli do nich liberałowie – rzecz jasna na czele z Balcerowiczem, który demonem zła był od chwili, gdy zrodziła się dysproporcja między ilością towarów na półkach naszych sklepów a ilością banknotów w naszych portfelach. Z jakichś powodów dla uszu spragnionych wiedzy o spiskach nazwy złożone mają szczególny powab – stąd żydokomuna, żydomasoneria, media polskojęzyczne, katolewica czy ostatnio łżeelity.
Postrzeganie świata w kategoriach spisku bywa więc skłonnością osobowości, czasami wręcz wynikiem choroby. Są jednak politycy, którzy regułę „kozła ofiarnego” wykorzystują dla własnych, politycznych celów. Oni wiedzą, że świat przedstawiony w konwencji spisku ma dla sporej części społeczeństwa nieodparty urok prawdy objawionej. Ciemny lud to kupi, jakby powiedział osławiony Jacek Kurski. „Paranoik nie dopuszcza by jego uwagę rozpraszały pozornie niewinne fakty – twierdzi, że wie, co się za nimi kryje. […] Nie przyjmuje do wiadomości najbardziej niezbitych dowodów podważających jego przekonania, uważa je za oszukaństwo umyślnie spreparowane po to, by uśpić jego czujność” (R. S. Robins, J. M. Post; 18). Jeśli nie znajdą się dowody winy X-a, będzie to dowodem, że jest winien, ponieważ dowody zostały zniszczone. Przykładów tego typu rozumowania Kaczyńscy dostarczają dość często – przy czym jest mniej istotne, czy argumentacja ta wynika z ich przekonania, czy jest psychotechnicznym zabiegiem świadomie dostosowanym do mentalności motłochu i podzielanego przezeń obrazu świata. Jeśli fakty nie zgadzają się z naszymi przekonaniami – tym gorzej dla faktów.
„W skrajnym wydaniu – piszą cytowani wcześniej autorzy – paranoiczny styl uprawiania polityki przynosi więcej szkody niż jakikolwiek inny. Paranoicy nie mają przeciwników, rywali czy oponentów, tylko wrogów, tych zaś nie wystarczy zwyczajnie pokonać, a już na pewno nie można się z nimi wdawać w kompromisy czy ich pozyskiwać. Wrogów się niszczy.” (R. S. Robins, J. M. Post; 15).
Niestety, psychopatologia nienawiści trafia dziś w Polsce na społecznie żyzną glebę.
Literatura cytowana:
Arendt H. 1993, Korzenie totalitaryzmu, Warszawa.
Bartoszewski W., Moja rola była fikcją, „Dziennik” z 12-13 maja 2007
Chłopecki J. 2003, Bunt motłochu [w:] Czas na sanację, Rzeszów.
Chłopecki J. 1995, „Gazeta Wyborcza” z 25 listopada 1995 r.
Lipset S.M. 1995, Homo politicus. Społeczne podstawy polityki, Warszawa.
Nęcka E., Inteligencka tęsknota za inteligentnym politykiem, „Polityka” z 12 maja 2007
Robins R. S., Post J. M.; 1999, Paranoja polityczna. Psychopatologia nienawiści. Warszawa
Ziemkiewicz, R.A.,2006, Michnikowszczyzna. Zapis choroby. Poznań.
Wykorzystane zdjęcie jest autorstwa: braubach ., zdjęcie jest na licencji CC