Krzysztof Michalski był postacią niezwykłą, w rzadki bowiem sposób łączył w sobie cechy zazwyczaj odległe. Pierwszą była zdolność prowadzenia analiz filozoficznych na najwyższym poziomie, analiz dotyczących problemów szczególnie trudnych. Studiował przede wszystkim filozofię niemiecką, a zwłaszcza fenomenologię, trzem wybitnym przedstawicielom niemieckiej filozofii – Heideggerowi, Husserlowi i Nietzschemu – poświęcił osobne książki. Nie będąc filozofem, nie mam kompetencji do merytorycznej oceny owego dorobku, jeden komentarz jednak zaryzykuję, wywodząc go z lektur esejów Krzysztofa. Otóż nie wydaje mi się on filozofem technicznym, lecz autorem, który filozofię przeżywał w sposób nie tylko intelektualny, ale i emocjonalny i dla którego pojęcie „pytań egzystencjalnych” nie było kliszą czy frazesem, lecz kwestią wagi życiowej. A do tego potrafił pisać jasno i sugestywnie.
Myślę, że dla zrozumienia jego podejścia do filozofii i szerzej, do splotu wartości, metod pracy intelektualnej i działalności praktycznej istotne jest odwołanie do początków jego drogi życiowej. Chodził do żoliborskiego liceum im. Lelewela, dobrej szkoły, w której nauczycielką historii była osoba wybitna, Anna Radziwiłł. Jako filozof kształtował się w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w środowisku „warszawskiej szkoły historii idei”, do której zalicza się zwykle – obok Leszka Kołakowskiego, którego Michalski uważał za swego mistrza i z którym był zaprzyjaźniony – Bronisława Baczkę, Krzysztofa Pomiana, Jerzego Szackiego czy Andrzeja Walickiego. Zważywszy charakter czasów, ówczesny rozkwit polskiej humanistyki wydaje się czymś zdumiewającym. Życie codzienne było szare i monotonne, władze skłonne do represji (prawda, że umiarkowanych, ale za niestosowne teksty można jednak było wylądować w więzieniu), podróże na Zachód możliwe, ale niełatwe, literatura naukowa trudna do zdobycia. W tych warunkach jednak znajdowali się humaniści, tworzący dzieła wybitne, zresztą nie tylko w kręgu historyków idei i filozofów, ale i na przykład w środowisku Instytutu Badań Literackich; sesje naukowe tam organizowane przyciągały dziesiątki uczestników.
W połowie lat sześćdziesiątych, gdy zaczynaliśmy studiować ogólny klimat był już dużo mniej przyjemny, niż w czasach popaździernikowego optymizmu, a jednak życie intelektualne, jakie toczyło się w salach seminaryjnych Uniwersytetu Warszawskiego, w Pałacu Staszica i w pobliskich kawiarniach (a także księgarniach, gdzie polowaliśmy na nowości) było fascynujące. Wtedy też krystalizowały się przyjaźnie i kontakty, które temu warszawskiemu środowisku nadały spoistość, jaka przetrwała nie tylko Marzec i falę emigracji, ale i dalsze zwroty polskiej historii. Ja sam znałem Krzysztofa właściwie przelotnie, trochę ze słyszenia, mieliśmy bowiem wielu wspólnych znajomych z Żoliborza i ze studiów. Ileś razy spotkaliśmy się w sytuacji nieco absurdalnej – w tramwaju w drodze na zajęcia w studium wojskowym UW. Ubrani w szynele starego kroju, toczyliśmy we dwójkę jakieś uczone dysputy. Spotkałem go też kiedyś na jednym z „bankietów” wydawanych w szeroko pojętym środowisku „komandosów” – można było na takim bankiecie posłuchać, jak Janusz Szpotański deklamuje któryś ze swych utworów. Gdy odnowiłem kontakty z Krzysztofem po dwudziestu latach, miałem wrażenie, że rozumiemy się w pół słowa.
Drugą cechę Krzysztofa Michalskiego, którą mam na myśli, niełatwo nazwać. Miał mianowicie umiejętność, a może dar przyciągania uwagi rozmówców i słuchaczy. Należał do ludzi, którzy oddziałują na innych nie tylko myślą, ale i osobowością. Mówi się zwykle w takich wypadkach o uroku osobistym, albo o charyzmie, ale w gruncie rzeczy ani nie jest to dobry opis, ani wyjaśnienie, zresztą zawahałbym się przed użyciem ich właśnie w stosunku do Krzysztofa. Choć potrafił i lubił błyskotliwie żartować, wydawał mi się zawsze człowiekiem bardzo serio, pełnym intensywnego skupienia. Miał przy tym niewątpliwie w sobie to „coś”, co trudno rozłożyć na czynniki pierwsze i co jest trudne do opisania, a co sprawiało, że ludzie chcieli go słuchać, że pamiętali, co mówił, i że dawali się przekonać. Sukcesy miał tu ogromne, wśród ludzi chętnych do kontaktów z nim byli wszak lord Dahrendorf, Timothy Garton Ash, Bernard Lewis, George Soros, Karel Schwarzenberg, Joschka Fischer, Charles Taylor, Kurt Biedenkopf, jego bliski przyjaciel Józef Tischner i wielu innych. Nie wspominając o Karolu Wojtyle – Michalski był wszak współtwórcą odbywających się z udziałem papieża spotkań intelektualistów w Castel Gandolfo.
Trzecią cechą był talent w budowaniu instytucji, dzięki czemu powstało dzieło jego życia, utworzony 1982 r. wiedeński Instytut Nauk o Człowieku. Instytut zaprasza „gości” (fellows) na półroczne pobyty, podczas których mogą realizować swe projekty – wiele osób wykorzystuje ten czas, wolny od zwykłych zajęć, na pisanie. Zawsze część z nich to ludzie bardzo młodzi, u progu kariery – mało jest miejsc, które byłyby równie otwarte dla osób niemogących uwiarygodnić się wcześniejszym dorobkiem. IWM zaprasza ludzi z szerokiego spektrum dyscyplin, od nauk społecznych po humanistykę, co sprawia, że będąc tam, można nawiązać cenne kontakty ponad dyscyplinarnymi podziałami. Organizuje też debaty wokół problemów aktualnych, z udziałem wybitnych przedstawicieli życia publicznego. Wiele z nich znajduje odbicie w wydawanych periodycznie publikacjach – Transit i IWMpost. Wiedeń Michalski wybrał na lokalizację Instytutu nieprzypadkowo. Austria, jako kraj neutralny, była dobrym miejscem na spotkania ludzi ze Wschodu i Zachodu. Znaczenie Instytutu trudno zmierzyć, ale i trudno przecenić. Wiele książek by nie powstało, gdyby nie stwarzane tam warunki do pracy. Wiele idei nie rozwinęłoby się, gdyby nie było tego forum spotkań i wymiany myśli.
Institute for Advanced Studies w Princeton, model dla innych instytucji tego rodzaju, powstał w latach trzydziestych dzięki szczodrości biznesmana i filantropa Louisa Bambergera i jego siostry, którzy ofiarowali na ten cel 5 mln. dolarów. Krzysztof Michalski potrafił zbudować IWM, choć zjawiając się na Zachodzie był właściwie człowiekiem znikąd i bez grosza. Dzięki jego zaproszeniu byłem w latach dziewięćdziesiątych przez pół roku jednym z gości IWM. Spytałem Krzysztofa, jak mu się udało powołać taką instytucję do życia. Odpowiedział żartem, że gdy w latach siedemdziesiątych był asystentem w Instytucie Filozofii UW, otrzymał polecenie prowadzenia zajęć na którymś ze słabszych wydziałów uniwersytetu. „Nie lubię, gdy mi ktoś mówi, co mam robić. Więc przyjechałem do Wiednia i założyłem IWM”. Dodał, że od początku miał przed oczyma obraz Instytutu w najdrobniejszych szczegółach, łącznie ze sposobem urządzenia jadalni i serwowania posiłków – rzecz nie bez znaczenia, bowiem świetne obiady sprawiają, że goście Instytutu mają chęć i okazję, by się spotykać i rozmawiać. Bardziej serio – trwanie Instytutu wymaga ciągłych starań o pieniądze, IWM nie ma tego, co w USA nazywa się endowment i musi wielomilionowy budżet tworzyć z roku na rok. Michalski opowiadał mi wtedy, że znaczną część czasu, jaki spędza w Wiedniu, poświęca na przekonywanie austriackich polityków o sensowności utrzymywania IWM. Kiedy indziej, w kontekście kłopotów związanych z tworzeniem jednej z instytucji pozarządowych w Polsce, zauważył – a wiedział, co mówi – że instytucje rodzą się bólach.
Ostatni raz widziałem Krzysztofa przez chwilę kilka lat temu, podczas krótkiego pobytu w Wiedniu. Nie wiedziałem, że chorował i wiadomość o jego śmierci 10 lutego całkiem mnie zaskoczyła. Niełatwo pogodzić się z myślą, że więcej okazji do rozmów już nie będzie.