Marcin Wojciechowski: Skąd bierze się teraz renesans zainteresowania komiksem? To sentyment czy coś więcej?
Adam Rusek: Myślę, że to coś więcej. O sentymencie możemy mówić w przypadku ludzi w wieku 40-50 lat. Oni wracają do komiksów, które pamiętają z dzieciństwa. Natomiast młodzież czyta zupełnie coś innego, co jest wydawane współcześnie na świecie. Są też polskie komiksy twórców młodszego pokolenia – i to się podoba, ludzie to kupują. Starsi czytelnicy będą wymierali, grono wielbicieli “Żbików” czy “Klossów” będzie się zmniejszało, bo one za bardzo trącą myszką. „Żbik” ma wstawki ideologiczne i jego scenariusze czasami po prostu wzbudzają uśmieszek. Natomiast Kloss jest taki święty i nieznośnie poważny… A w dodatku marnie narysowany.
Rozmawiałem z synem rysownika „Klossa”, Mieczysława Wiśniewskiego. Mówił, że ojciec miał narzucone ogromne tempo.
Szwedzi narzucili tempo nieznane wówczas w Polsce. On musiał miesięcznie narysować 30 stron. Każda strona to przeciętnie cztery obrazki.
Ale przecież okładki w “Klossach” są piękne…
Tak, tylko nie wszystkie są autorstwa Wiśniewskiego. Pierwsze rysował ktoś inny. Kilka pierwszych okładek robili szwedzcy rysownicy i komiksy ukazywały się w Polsce ze szwedzkimi okładkami. Komiksy z serii „Tytus, Romek i A’Tomek” są już bardziej uniwersalne, przeznaczone dla większego grona odbiorców, oczywiście tych dziecięcych. Szczególnie pierwszych kilkanaście ksiąg – one są naprawdę znakomite i urocze. Gdyby ich autor, Henryk Jerzy Chmielewski, od początku żył w kapitalizmie, zrobiłby niesamowitą karierę. Tym bardziej, że oprócz talentu graficznego i poczucia humoru, zmysł komercyjny miał niesamowity: były lizaki z Tytusem, pierniki z Tytusem, i to wtedy, kiedy o marketingu nikomu się jeszcze nie śniło.
Właśnie, gdyby on żył w kapitalizmie i z tą nieprawdopodobną popularnością, jaką „Tytus…” miał w PRL, dostawał jednego dolara od każdego egzemplarza…
Byłby bardzo bogatym człowiekiem. To się sprzedawało w niesamowitych nakładach. Wszystkie „Tytusy” to ok. 10 mln egzemplarzy, do tego te gadżety, przedstawienia teatralne, film rysunkowy. A Chmielewski żył w jakimś małym mieszkanku… Dopiero w latach 90. było go stać na coś większego, po tym jak „Tytusa” zaczęło wydawać Wydawnictwo Prószyński i normalnie za to płacić. I też nie trwało to długo. Prószyński wydał XVIII księgę, później nastąpiła przerwa i „Papcio Chmiel” (pseudonim artystyczny Chmielewskiego – przyp.red.) zaczął przerysowywać swoje pierwsze księgi, ponieważ doszedł do wniosku, że trzeba je uaktualnić. To jest artysta, który nie pozostawia dzieła w pierwotnym kształcie, nieustannie je poprawia, czasami zresztą również na niekorzyść.
Postać Tytusa zupełnie inaczej wyglądała w I księdze, inaczej w VII i inaczej w XV.
Papcio się doskonalił. On uważa, że cały czas się doskonali i nie bardzo chce się do tych pierwszych ksiąg przyznawać. Uważa, że są źle zrobione.
Kiedyś Chmielewski opowiadał, że był uczniem prof. Tomaszewskiego i pierwsze księgi robił pod jego wpływem. Tomaszewski radził mu: rysuj tak, żeby było jak najmniej narysowane. Mówił mu, żeby tak narysować jeża, żeby było jak najmniej kresek, ale żeby jeszcze było wiadomo, że to jeż. I Chmielewski rysował mu te jeże na ćwiczeniach, a profesor je odrzucał, odrzucał i w końcu, kiedy zostało raptem 5 kresek, powiedział: może być. I w jednej z pierwszych ksiąg „Tytusa” jest scena, w której pod kołem samochodu leży kamień, który nagle wychodzi i okazuje się, że to jeż.
Ale Tomaszewski uczył jak się robi plakaty, w których skrót jest bardzo ważny, ale w komiksie – już niekoniecznie. Wracając do finansów; ogromna popularność komiksów z Kleksem nie przełożyła się na pieniądze również dla Szarloty Pawel. Po latach 80. nie otrzymywała już nowych propozycji, przez wiele lat brakowało też wznowień jej prac. W pewnym momencie było tak źle, że nie miała nawet środków na leczenie. Zresztą mało który ze starszych autorów załapał się na nowe czasy. Podobnie Tadeusz Baranowski, autor „Orient Mena” i „Profesorka Nerwosolka”. Zniknął. Lata dziewięćdziesiąte upłynęły pod znakiem tłumaczeń amerykańskich komiksów. Po roku 2000 polski komiks się odrodził, ale miał już nowych, młodszych autorów.
Na Zachodzie najczęściej jedna osoba pracowała nad scenariuszem, a druga nad grafiką. A u nas: Chmielewski sam wymyślał scenariusze, mimo że był po ASP. Szarlota Pawel również jest graficzką, a też sama pisała sobie scenariusze. Wróblewski – podobnie, chociaż on skończył tylko liceum plastyczne…
Wróblewski chyba nie skończył nawet tego liceum, tylko od razu poszedł w zawodowstwo. Nie miał czasu na szkołę, ponieważ otrzymywał bardzo dużo zamówień z gazet wojskowych oraz „Dziennika Wieczornego”. Codziennie ukazywał się w nim pasek komiksowy, to było poważne i absorbujące zajęcie. Powiedzmy sobie szczerze: scenariusze były słabszą stroną tych komiksów. A przecież dobrych scenarzystów w Polsce nie brakowało.
Dlaczego nie doszło do takiego mariażu, np. ze światem filmu?
Po pierwsze, gdy autor robił i scenariusz i rysunki, to więcej na tym zarabiał. Po drugie, było to wygodniejsze, dawało większą niezależność, nie trzeba było się z nikim dogadywać. A po trzecie – wcale nie było tak łatwo o scenarzystę. Filmowcy nie byli tym zainteresowani, bo mieli poczucie bycia wielkimi artystami. Nikt z nich nie robiłby komiksów, gdyż one były w ogólnej pogardzie. Jeśli się broniły, to jako rzecz dla dzieci, ewentualnie dla umysłowo mało sprawnych… Nie traktowano ich poważnie.
Czy to wynikało z postrzegania komiksów jako powiewu amerykańskości? Z propagandy mówiącej, że Amerykanin to półgłówek, który żuje gumę i nie umie czytać?
Jak powiada Krzysztof Varga, my jesteśmy narodem tekstu, a nie narodem obrazu. Jeśli przed wojną w Polsce tworzono historyjki obrazkowe, to miały one tekst na dole, pod rysunkami, tak jak „Koziołek Matołek”. Nie pojawiały się polskie historie z dymkami. Były jakieś próby, ale bardzo ułomne i szybko zarzucane. Komiks został szybko okrzyknięty jako coś zachodniego i godnego pogardy. Przyszedł stalinizm i zaczęła się twórczość propagandowa.
Komiksy propagandowe?
Tak, bardzo dużo. Może nie tyle komiksy, co historyjki z podpisami pod rysunkiem, ukazywały się głównie w gazetach. Istniała chociażby słynna historyjka pt. „Wicek i Wacek,” która najpierw ukazywała się w gazetach. Tam dialogi były umieszczone pod rysunkiem. A później przyszły lata 60-te o 70-te, gdy nastąpił boom. W tym bardzo duży udział miały służby, na przykład w przypadku „Kapitana Żbika”, tworzonego śmiertelnie na serio. Z dzisiejszego punktu widzenia komiksy z tych czasów wydają się niemal fantastyczne, bo mamy dystans do tamtej epoki i możemy z uśmiechem mówić jak to faktycznie wyglądało. Ich scenariusze były fatalne, ale reżimowi zależało, żeby pokazać MO w dobrym, bohaterskim świetle: techniki operacyjne milicji, oddziały ZOMO, psy tropiące. A do tego jakaś babcia, patrząc na zomowców w hełmach, z tarczami, mówi: „O rety! Kosmici!”
Tylko poszczególne sceny mają w „Żbikach” jakąś dynamikę, napięcie. Jako całość jest to po prostu słabe.
Na pewno, a mimo to wielbicieli „Żbika” jest cały czas bardzo dużo. Teraz już chyba tylko przez sentyment i uroczą obciachowość. Wszyscy wiedzą czym była milicja, a tu Kapitan Żbik siedzi w eleganckim szlafroku i czyta dobrą książkę… Mnie to już wtedy odrzucało, ale młodzież generalnie to łykała. Takich ingerencji z góry, choć nieco delikatniejszych, było więcej. Christa, autor „Kajka i Kokosza,” wymyślił Zbójcerzy, którzy najpierw mieli być Krzyżakami, ale redakcja zaprotestowała, bo jednak NRD to przyjaciele i dobre stosunki wymagały, żeby nie byli to Niemcy. Jeszcze gorzej miał Papcio Chmiel, dlatego że jemu na początku wymyślano tematy. Pierwsze księgi „Tytusa” zostały zamówione przez wydawnictwo razem z konkretnymi historiami narzuconymi przez władze, więc gdy Chmielewski kończył, redaktorzy poprawiali mu te scenariusze, zmieniali, odrzucali. Przy drugiej księdze, o przepisach ruchu drogowego, siedział nad Chmielewskim jakiś oficer MO i sprawdzał, czy komiks jest zgodny z tym, czego oczekiwała Komenda Główna. Inny przykład to III księga, o podboju kosmosu – to przecież oczywiste. Albo V, czyli podróż dookoła świata, której Chmielewski się zresztą strasznie wstydzi, a w niej Fidel Castro, obóz pionierski w ZSRR i bicie Murzynów w Ameryce. W księdze wojskowej dorysowali mu sprzęt wojskowy i awanturowali się, że małpa nie może stać na warcie. Na szczęście dzieci tego w ogóle nie rozumiały.
Czy współcześni młodzi rysownicy, autorzy komiksów, przyznają się do polskich korzeni i fascynacji? Tytusowych, klossowych, kleksowych?
Na pewno na tym wyrośli, znają je, jednak zupełnie ich nie naśladują ani nie kontynuują. Dla nich te komiksy są po prostu kapitalnym świadectwem dawno minionej epoki. Myślę, że bardziej fascynowali się tym, co działo się na Zachodzie. Ale nie ma w tym niczego zaskakującego, bo podobnie robili wcześniej starsi twórcy po II wojnie światowej – zero kontynuacji. Zamiast tego odcięcie się i praca nad czymś zupełnie nowym, swoim. To dobrze, na tym przecież polega rozwój. Dzięki temu polski komiks jest ciągle żywy.