„Szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać różnych rezultatów”. Choć cytat ten zazwyczaj przypisywany jest Albertowi Einsteinowi, moja dziennikarska ciekawość skłoniła mnie do sprawdzenia tej informacji. Okazuje się, że cytat ów był w różnych okresach przypisywany także Markowi Twaine’owi i Benjaminowi Franklinowi – jednak już nie Oskarowi Wilde’owi, który często wyskakuje w podobnych wyszukiwaniach. Ukazuje się także w 1980 roku w pamflecie wydanym przez stowarzyszenie anonimowych alkoholików.
Dziennikarstwo w erze Donalda Trumpa może sprawiać wrażenie czystego szaleństwa. Wariuje nasz świat, a normy, w imię których dotychczas można było położyć kres całej kampanii (czy nawet karierze) politycznej są odrzucane na długo zanim kolejne szaleństwo zamajaczy na horyzoncie. Pomimo tego, dziennikarze starają się odciąć od tego wariactwa i wciąż procedować tak, jak dotychczas – sprawdzają cytaty, weryfikują tropy i ogólnie upewniają się, że ich praca jest tak skrupulatna, jak to tylko możliwe.
Tekst traktujący o fake news, który ukazał się na łamach tego samego magazynu pod koniec 2016 roku, w chwili obecnej może sprawiać wrażenie porządnej reporterskiej roboty. Dlaczego?
Jeśli Donald Trump wywarł w ciągu ostatniego roku jakiś faktyczny wpływ na dziennikarstwo to było to niewątpliwie pozbawienie etykiety „fake news” użyteczności. Trump zabił to określenie w chwili, gdy odmówił przyjęcia pytania od Jima Acosty w trakcie konferencji prasowej, przypinając CNN łatkę „fake news” za doniesienie o istnieniu wywiadowczych „teczek”. W ten właśnie sposób, etykietka ta straciła swoje oryginalne znaczenie.
„Fake news” umarły. I wcale nie przedwcześnie. Zjawisko to pojawiło się po raz pierwszy pod tą nazwą właśnie pod koniec 2016 roku. Zostało wówczas opisane przez Craiga Silvermana z Buzzfeed jako „stuprocentowo fałszywe informacje, publikowane głównie przez strony skupiające się wyłącznie na generowaniu odsłon i posługujące się mistyfikacją w celu zbierania klików”.
Jednak już wkrótce określenie to stało się etykietą pierwszego wyboru, gdy tylko pojawiał się jakikolwiek problem związany z rynkiem informacyjnym. Pierwotnie opisywało ono stosunkowo wąskie spektrum aktywności – począwszy od macedońskich nastolatków wymyślających historyjki z kosmosu na temat Trumpa i Clinton, po kaliformijskich millenialsów, którzy… cóż, robili to samo. Wszystko to odbywało się w imię generowania dochodów z targetowanych reklam.
Jednak termin ten zaczął stopniowo rozszerzać swoje znaczenie i obejmować dosłownie wszystko – począwszy od propagandy i partyjnych informacji pojawiających się w „Russia Today” czy Fox News, przez wypaczone (zarówno przez konserwatystów, jak i liberałów) doniesienia publikowane na stronniczych portalach internetowych, aż po satyrę – mylnie uznawaną za prawdziwe informacje.
Choć fake news jako takie to nowe zjawisko, które w obecnej formie charakteryzuje krótka żywotność (możliwe, że wkrótce Facebook i Google znajdą sposób na podkręcenie własnych algorytmów i w efekcie pozbawią strony tego typu dochodów generowanych przez kliknięcia na reklamy, którymi się karmią), to fikcyjne informacje nie są niczym nowym – ich korzenie sięgają pierwszych pamflecistów. Dlatego też dziennikarze już dawno wypracowali protokoły postępowania niezbędne w celu sprawdzania faktów i weryfikacji informacji za pomocą wielu różnych źródeł w przypadku kontrowersyjnych tematów.
A zatem dla jasności, nazwijmy pewne rzeczy po imieniu:
- propaganda to nie fake news,
- kłamstwa to nie fake news,
- mistyfikacje i przekłamania to nie fake news,
- satyra to nie fake news – nawet jeśli niektórzy traktują doniesienia z „The Onion” czy „Waterford Whispers” jako prawdziwe (zjawisko określane w sieci mianem „prawa Poego”),
- teorie spiskowe to nie fake news; osoby je szerzące mogą stanowić dla nas niezwykłe źródło rozrywki, jednak nie zmienia to faktu, że są w błędzie; możemy też mieć, oczywiście, do czynienia z prawem Poego.
Zarówno dziennikarze, jak i obywatele muszą być w stanie wyłapywać te elementy i poprawnie identyfikować ich prawdziwą naturę zamiast po prostu szufladkować je hurtowo jako „fake news”. Słowa wciąż się liczą – nawet w epoce, w której orwellowska Nowomowa zostaje zaadaptowana jako rządowa strategia USA. Precyzyjne posługiwanie się słowami pomaga zarówno reporterom, jak i czytelnikom nawigować pomiędzy poszczególnymi znaczeniami w drodze do dotarcia do prawdziwego sensu.
Dziennikarze powinni „zaszaleć”, robiąc to samo, co robili od zawsze: sprawdzając fakty, weryfikując cytaty, rozmawiając z naocznymi świadkami, kwestionując oficjalne sprawozdania i narracje. W skrócie: ich domeną wciąż musi być dokładna, rzetelna praca polegająca na gromadzeniu faktów oraz tworzeniu wiernych relacji będących odbiciem otaczającego nas świata.
Oczywiście, koniec końców, wyborcy wciąż mogą zdecydować się na wybranie Trumpa lub Le Pen, czy też jakiegoś innego politycznego horrorclowna, jednak nie jest zadaniem dziennikarzy myśleć za opinię publiczną, a jedynie przedstawiać fakty w taki sposób, by wyborcy mogli podejmować świadome decyzje.
Tymczasem, ożywione reakcje prasy amerykańskiej na prezydencję Donalda Trumpa winny stać się przyczynkiem do refleksji po naszej stronie Atlantyku, w Irlandii. Spróbujmy sobie wyobrazić sytuację, gdy czwarta władza w naszym kraju w podobny sposób zaczyna koncentrować się na każdym temacie. Dosłownie, każdym. Wyobraźmy sobie, na przykład, iż wątpliwe oświadczenie ministra w rutynowym komunikacie prasowym na temat oszustwa w funduszach pomocy społecznej zostaje zrelacjonowane jako nonsens, którym w zasadzie jest, gdyż „oszustwo” zostaje opisane małym druczkiem jako „oszustwo i błędy ministerialne”, gdzie owe błędy administracyjne stanowią lwią część procederu, podczas gdy „oszczędności z oszustw” są statystyczną iluzją – kwotą zaoszczędzoną, ponieważ pracownicy ministerialni wywiązali się ze swoich obowiązków i zweryfikowali wszystkie wnioski o uzyskanie wsparcia z funduszu pomocy społecznej, zamiast wypisywać czeki w ciemno.
Albo też zwróćmy uwagę jak amerykańska prasa odliczała dni, które upłynęły od słynnej konferencji prasowej Donalda Trumpa do momentu, gdy postanowił odnieść się do kwestii wspomnianego reportera CNN – dokładnie w chwili, gdy był otoczony przez opłacone cheerleaderki. Teraz zadajmy sobie pytanie: ile czasu minęło odkąd Enda Kenny wystąpił przed prasą na konferencji z prawdziwego zdarzenia, a ile razy odkąd został premierem Irlandii 6 lat temu.
Wyobraźmy sobie jak by to było gdyby irlandzka publiczna stacja telewizyjna RTÉ (albo na przykład TV3) sfilmowała całą konferencję prasową, a następnie rozłożyła na czynniki pierwsze każdą poszczególną odpowiedź, zamiast puszczać w serwisie informacyjnym zaledwie 10 sekund obrazu bez dźwięku opatrzonego komentarzem dziennikarza parafrazującego główne kwestie z wystąpienia jakiegoś ministra. Pomyślmy tylko, ile mogłoby czytelnikowi, słuchaczowi czy widzowi powiedzieć informacja, iż ewidentnie spontaniczne „nagabywanie” przez dziennikarzy po tym, jak minister opuścił spotkanie, było w rzeczywistości zaplanowane z kilkugodzinnym wyprzedzeniem za pośrednictwem e-maila wysłanego do wszystkich newsroomów w naszej stolicy, w którym to podano dokładne informacje na temat tego, gdzie dokładnie minister będzie się znajdował, o której godzinie oraz na jakie tematy przyjmie zapytania. RTÉ jest w posiadaniu całej stacji informacyjnej, dlaczego więc nie wykorzystać jej do czegoś więcej niż tylko nadawania powtórek programu „Prime Time” zajmującego się właśnie bieżącymi sprawami? Dlaczego nie umieścić tych samych materiałów filmowych z konferencji prasowych i podejrzanego „nagabywania” online, na stronach internetowych RTÉ albo TV3?
Internetowe strony informacyjne nie muszą ograniczać się tylko do relacji tekstowych, czy też publikowania paczek audio lub video. Podobnie jak linki do surowych nagrań, o których już wspomnieliśmy, tak samo i sprawozdania oraz inne materiały źródłowe mogą także być publikowane online lub zawierać odnośniki do innych miejsc w sieci. Uzyskaliście ciekawy wynik w zapytaniach o Wolność Dostępu do Informacji? Nie zamieszczajcie wyłącznie jednego odosobnionego dokumentu, który waszym zdaniem ma wartość informacyjną, a właśnie cały raport. Ktoś wśród waszych odbiorców może dostrzec coś, co uszło waszej uwadze lub rzucić światło na techniczny drobiazg, który dotychczas wydawał się nieistotny.
A gdy jakiś „rzecznik rządu” mówi coś oficjalnie, nazwij rzecznika po imieniu. Nie ulegaj pozornej anonimowości. Odpowiedzialność za słowo nie jest zbędnym wymysłem. To wiele drobnych rzeczy, które kumulują się jedna na drugiej, fakt na fakcie, opisując rzeczywistość coraz bardziej precyzyjnie, kawałek po kawałku.
Fake news, komunikaty partyjne, propaganda, mistyfikacje i powolna tortura clickbaitowych nagłówków – wszystko to zaszkodziło jakości i wizerunkowi koncernów informacyjnych. Marki straciły na wartości w rezultacie nieustannego dążenia do pozyskiwania dochodów z reklamy, które niezależnie od tego wciąż maleją. W tym kontekście warto zauważyć na przykład, że gazety, które walczyły o rzetelne i wszechstronne relacjonowanie kampanii wyborczej Stowarzyszenia Obrońców Ulsteru w Irlandii zostały za swoją pracę nagrodzone – odnotowały wzrost dochodów z subskrypcji. Czytelnicy zdają sobie bowiem sprawę, że porządne dziennikarstwo kosztuje, a marka która potrafi zapewnić rzetelne informacje może zbierać owoce w postaci lojalności klientów – nie tylko w formie publiczności, która chętnie czyta wytwarzany content, ale także skłonnej zapłacić za dostęp do owego rzetelnego źródła. I choć ogólnie odpłatne czytelnictwo może odnotować spadek w obliczu rzeczywistości, w której darmowe treści są dostępne za przeciągnięciem ekranu, to jednak wciąż istnieje popyta na wiarygodne i rzetelne informacje. Posługując się analogią to przemysłu muzycznego: jeśli gorące tematy i clickbaitowe nagłówki są jak darmowe muzyczne aplikacje streamingowe, to informacje sfinansowane z subskrypcji są jak powrót do winyli.
Subskrypcje i inne niezależne modele finansowania są przejawem zaufania i rzetelności do danego medium. Częściowo z tego powodu stacja radiowa NPR jest liderem na amerykańskim rynku podcastów i dlaczego czytelnicy wciąż są skłonni płacić za dostęp do treści publikowanych przez „Financial Times” i „Washington Post”.
Lekcja ta powinna zostać przyswojona i wprowadzona w życie także w Irlandii. To by jednak oznaczało, że redaktorzy z radością wejdą w rolę strażników jakości danej marki oraz będą troszczyć się o zaufanie, które wytworzyło się z czasem wokół niej w efekcie dokładnej weryfikacji wszystkich publikowanych treści by tym samym sprawić, że owe zaufanie nie zostanie utracone. Podczas gdy zbudowanie reputacji może potrwać całe życie, wystarczy tylko moment by ją zniszczyć.
Wraz ze spadkiem zaufania do mediów irlandzkich do 29% (o 10% mniej niż w roku ubiegłym), co stanowi najniższy poziom wśród 27 przeanalizowanych krajów (wg Edelman Trust Barometer), reputacja przestała już być luksusem. To kapitał, którym trzeba się zająć w przypadku spadku zainteresowania reklamodawców. Jednocześnie, zaufanie czytelników – a dochody z subskrypcji są właśnie odzwierciedleniem owego zaufania – staje się krytycznym elementem w walce o przetrwanie informacji.
Artykuł pierwotnie ukazał się na: https://villagemagazine.ie/index.php/2017/02/avoid-the-misnomer-fake-news/
Z angielskiego przełożyła Olga Łabendowicz