W zaostrzającym się od jakiegoś czasu ogólnonarodowym konflikcie nie sposób nie dostrzec istotności wątków związanych z ochroną przyrody. Nie sposób też nie zauważyć, że niektóre działania decydentów w tej sferze wykraczają poza ramy możliwe do usprawiedliwienia jakimikolwiek względami merytorycznymi, co sugeruje całkowitą ich ideologizację. Utrudnia to lub wręcz uniemożliwia jakąkolwiek merytoryczną dyskusję.
Adwersarze z jednej strony zarzucają sobie chęć bezmyślnego niszczenia przyrody, wycinania drzew i zabijania zwierząt dla samej chorej potrzeby dominacji nad światem, z drugiej strony chęć marginalizowania wpływu człowieka na środowisko kosztem zatrzymania rozwoju cywilizacji i ubożenia społeczeństwa. Gdzie leży prawda? Aby odpowiedzieć na to pytanie, warto się zastanowić nad motywami ochrony przyrody.
Zieloni sprzed wieków
W animistycznych kulturach pierwotnych elementy przyrodnicze chronione były przez stawianie ich powyżej lub na równi z ludźmi. Wynikało to zapewne zarówno ze strachu, jak i z poczucia zależności od otaczającej przyrody. W późniejszych czasach zdarzało się ludziom chronić przyrodę z powodów etycznych, pod wpływem empatii w stosunku do żywych organizmów. Motywy takie przypisuje się hinduskiemu królowi Aśoce, który w III stuleciu p.n.e. ograniczył ubój na cele konsumpcyjne, zabronił bezmyślnego zabijania zwierząt i objął ochroną niektóre z nich, np. nietoperze, żółwie i kilka gatunków. Także motywy estetyczne stały u podstaw ochrony pewnych elementów przyrodniczych, tak jak w wypadku chronionych już w średniowieczu koreańskich Gór Diamentowych.
Największe korzyści z perspektywy czasu przyniosła jednak ochrona przyrody motywowana względami praktycznymi. Często dyktowana była ona próbą ratowania zmniejszającej się liczebności populacji gatunków użytkowych, na przykład objętego w Polsce ścisłą ochroną już w XI w. bobra czy pewnych gatunków ryb, dla których pierwsze okresy ochronne wprowadzono w podobnym okresie w Szkocji. Ochronę zasobów przyrodniczych dyktowała też (jak np. w Puszczy Białowieskiej) chęć utrzymania terenów łowieckich przez rody magnackie i królewskie.
Czasy się zmieniały, a motywy pozostały te same. Nadal próbujemy chronić miejsca uważane za piękne, takie jak park Yellowstone czy nasze Tatry. Pełni empatii wzruszamy się, patrząc na pandy, i nawet nie zdajemy sobie sprawy, że są one wykorzystywane jako tzw. gatunek parasolowy (umbrella species), a więc chroniąc je i ich siedliska, ratujemy przed wyginięciem tysiące innych, rzadkich i cennych przyrodniczo gatunków. Szczególnego znaczenia nabierają względy praktyczne, a kolejne lata badań udowadniają, w jak niewielkim stopniu do niedawna zdawaliśmy sobie sprawę z konsekwencji niszczenia środowiska, w którym żyjemy…
Do sinic sporo nam brakuje
Systemy ekologiczne są niebywale złożone i zarówno na poziomie lokalnym, regionalnym, jak i globalnym negatywny wpływ na środowisko konkretnej ingerencji nie jest często widoczny w miejscu, gdzie się dokonała, lecz ujawnia się w miejscach nieraz bardzo odległych.
Przykłady można mnożyć. W najprostszym, wyrzucając śmieci gdzieś w lesie, nie dostrzegamy w swoim otoczeniu negatywnego efektu tego działania. Dostrzeże je inna osoba, traktująca las jako miejsce wypoczynku, zwłaszcza gdy inni powielą nasze zachowania. Nawet wycieczki na grzyby skończą się wtedy brnięciem w śmieciach. Także wycięcie jednego drzewa nie przyniesie, być może, zauważalnej straty. Jak jednak zauważyło ostatnio wielu naszych rodaków, kumulacja wycinki w okolicy negatywnie wpływa na krajobraz, klimat, pogarsza jakość powietrza i zmienia, często niekorzystnie, skład zespołu towarzyszących nam organizmów.
W większej skali dobrym przykładem czasowego i przestrzennego oddzielenia działania na środowisko od jego skutków jest zarządzanie zlewnią rzeki, a więc obszarem, który jest przez nią odwadniany. Naturalna, pokryta mieszanym lasem i terenami podmokłymi zlewnia działa jak ogromna gąbka. Woda deszczowa zatrzymuje się (jest retencjonowana), zwilżając liście, gałęzie, nawilżając spróchniałe pnie, mchy i glebę, tworząc okresowe drobne zbiorniki i kałuże, zasilając wody podziemne. Przez długi czas gąbka ta oddaje wodę, pozwalając rzekom płynąć nieprzerwanie, pomimo braku opadów.
Im bardziej naturalna jest zlewnia, im bardziej naturalne i meandrujące są koryta strumieni i rzek, im więcej jest wokół nich terenów podmokłych, tym ten przepływ jest bardziej wyrównany i mniejsza jest groźba powodzi i suszy. Likwidacja buforujących możliwości zlewni poprzez wycinkę lasów lub ich zamianę na ubogie monokultury, prostowanie, regulacja i odmulanie potoków i rzek, a więc zwiększanie prędkości odprowadzania wody ze zlewni, zwiększa nierównowagę przepływów.
Gmina prowadząca takie prace, często notabene w zupełnie bezsensownych miejscach, jedynie dla ochrony nieużytków i wydania europejskich funduszy, skazuje się na mniej lub bardziej zauważalne osuszenie terenu w miejscu prac i często znaczący wzrost zagrożenia powodzią oraz suszą poniżej. Wpływa więc negatywnie na obszary odległe często o wiele kilometrów, leżące w innej gminie, województwie, a nawet państwie.
Analizując dynamikę opadów rejestrowanych w różnych punktach pomiarowych (dane dostępne na stronie IMGW), trudno dostrzec w ostatnich latach drastyczne zmiany uzasadniające obserwowane zwiększenie amplitudy przepływów w naszych dużych rzekach (silne wezbrania i drastycznie niskie stany wody). Jedyne, co się zmieniło, to trwające od kilku lat masowe, bezprecedensowe, jeśli chodzi o skalę, regulowanie i udrażnianie małych rzek i strumieni przyśpieszające odpływ wody deszczowej ze zlewni i kierowanie jej niżej. Obserwowane ostatnio susze i nagłe wezbrania w dużych rzekach mogą więc być głównie efektem kumulacji wielu nieszkodliwych z pozoru działań.
Analogiczny problem z przestrzennym rozdzieleniem działań w środowisku od ich skutków w nieco większej skali występował w latach 70. i 80. XX w. w wypadku kwaśnych deszczów niszczących skandynawskie jeziora. Docierały do nich związki siarki z fabryk w środkowej i zachodniej części Europy. Rozwiązanie problemu wymagało więc tym razem uzgodnień międzynarodowych. Problem w jeszcze większej skali widoczny jest aktualnie w lasach tropikalnych, które mają ogromny wpływ na obieg wody w atmosferze. Ich wycinanie istotnie zmniejsza intensywność opadów i powoduje susze na obszarach oddalonych często o wiele tysięcy kilometrów.
Efekt kumulacji negatywnych oddziaływań najlepiej widać, gdy się weźmie pod uwagę procesy globalne. Jedna lodówka z freonem nie powodowała widocznej szkody. Freon we wszystkich lodówkach był jednym z czynników grożących nam zagładą na skutek likwidacji warstwy ozonowej chroniącej naszą planetę przed szkodliwym promieniowaniem UV. Z problemem tym udało się uporać w skali globalnej, co jest niewątpliwym sukcesem wspólnoty międzynarodowej.
Obecnie podobny problem występuje w wypadku globalnego ocieplenia. Brak bezpośredniego powiązania pomiędzy spalaniem kopalin w domowym piecu a globalną temperaturą umożliwia proste podważanie takiego związku. A przecież nawet nie trzeba wchodzić na świetną stronę <naukaoklimacie.pl>, by go dostrzec.
Fakt zależności globalnej temperatury od ilości gazów cieplarnianych w atmosferze nie jest przez nikogo kwestionowany. Podobnie jak fakt uruchamiania przez nas ogromnych ilości dwutlenku węgla zdeponowanych od tysięcy lub milionów lat w różnych kopalinach. Powiązanie tych dwóch faktów stało się jednak z jakiegoś powodu elementem ideologii i polityki, choć – jak słusznie zauważył w swojej encyklice „Laudato si” papież Franciszek – „istnieje bardzo solidny konsensus naukowy wskazujący, że mamy do czynienia z niepokojącym ociepleniem systemu klimatycznego” i „liczne badania naukowe wskazują, że większość globalnego ocieplenia ostatnich kilkudziesięciu lat zawdzięczamy wysokiemu stężeniu gazów cieplarnianych […] emitowanych głównie z powodu działalności człowieka”. Nic dodać, nic ująć.
To, że większość naszych ingerencji w naturalne środowisko przynosi negatywny skutek dla funkcjonowania społeczności lokalnych, nie podlega już w tej chwili dyskusji. Często jesteśmy w stanie dość dokładnie określić te skutki, z wielu zapewne jeszcze nie zdajemy sobie sprawy. Czy oznacza to, że powinniśmy zaprzestać ingerencji w naturę? Oczywiście, że nie. Każdy gatunek zamieszkujący Ziemię zmienia środowisko, w którym żyje.
Nie jest prawdą, jak twierdzą niektórzy, że nasz wpływ jest bezprecedensowo duży. Daleko nam na szczęście do rekordzistów. Przynajmniej na razie. Dla przykładu przodkowie współczesnych sinic, którzy pojawili się około 3,5 mld lat temu, wprowadzili do atmosfery zabójczy dla żyjących ówcześnie organizmów tlen, zabijając praktycznie całe życie na Ziemi. Wielkie ekstynkcje gatunków pojawiały się później w dziejach naszej planety kilkukrotnie. Rozwój naszej cywilizacji wymaga eksploatacji zasobów i przekształcania środowiska, w którym żyjemy. Każde nasze działanie powinna jednak poprzedzać rzetelna analiza zysków i strat, będąca podstawą racjonalnych decyzji o ich podjęciu.
Zyski z przyrody
Aby decyzje takie ułatwić, stworzono koncepcję tzw. usług ekosystemowych (ecosystem services), pozwalających wycenić profity, jakie możemy uzyskać z różnych składowych danego ekosystemu w zależności od stopnia i sposobu jego przekształcenia. I tak, gdy mowa o rzekach, możemy obliczyć wartość dostarczonej lub zmagazynowanej wody, kwoty możliwe do uzyskania od wędkarzy i rybaków za połów ryb, pracę rzeki jako naturalnej, efektywnej oczyszczalni ścieków, zyski z turystyki wodnej itd. Zmiana sposobu zagospodarowania (regulacja bądź renaturyzacja) zmieni potencjalne zyski z poszczególnych źródeł.
Przykładowo wybudowanie zapory z elektrownią wodną da nam zyski z produkcji prądu, pozwoli pobierać wodę przy minimalnym przepływie rzeki, lecz zmniejszy zyski za pozwolenia wędkarskie w całym dorzeczu i zlikwiduje populację ryb wędrownych (tzw. przepławki umożliwiające forsowanie zapory przez ryby nie uratują sytuacji) i odetnie zyski ze związanego z przepływem rzecznym procesu samooczyszczania. Pojawią się liczne koszty związane z koniecznością usuwania ze zbiornika zatrzymywanych przez niego osadów rzecznych i ochrony przed zatorami lodowymi. Ponieważ zbiorniki zaporowe nie są z założenia wielofunkcyjne (ich podstawowa funkcja determinuje reżim zrzutu wody, a ten różni się zasadniczo zależnie od ich funkcji) w zależności od priorytetu uzyskamy wzrost lub spadek zagrożenia powodzią, wzrost lub spadek zysków z turystyki, wzrost lub spadek zysków z transportu itd.
Jedną z analizowanych od niedawna usług ekosystemowych jest nasz dobrostan (well-being). Coraz więcej badań pokazuje, że doświadczanie przez nas kontaktu z naturalnym, zróżnicowanym w czasie i przestrzeni środowiskiem wpływa na nasze samopoczucie i zdrowie, co w ujęciu ekonomicznym może się przełożyć na koszty ubezpieczeń i ochrony zdrowia. Zachowanie naturalnych krajobrazów wiąże się z koniecznością ochrony unikatowych obszarów, w niewielkim stopniu zmienionych przez człowieka, takich jak Puszcza Białowieska. Jak to robić najlepiej?
Jak chronić
Generalnie obowiązują dwa różne podejścia do ochrony obszarów cennych przyrodniczo. Pierwsze zakłada, że ekosystemy poddane wielowiekowej presji człowieka nie mogą funkcjonować w sposób naturalny i muszą być okresowo lub ciągle utrzymywane przez człowieka w „pożądanym” stanie. Bez wątpienia jest to prawda w wypadku systemów na tyle zdegradowanych, że nie zachodzą w nich naturalne procesy warunkujące ich funkcjonowanie. Potrzeba często wielu lat i środków, aby te procesy przywrócić i umożliwić ekosystemom samodzielne funkcjonowanie. Na przykład ze względu na zaburzone przez działalność człowieka stosunki wodne zdecydowana większość polskich mokradeł zarośnie szybko lasem, jeżeli nie będzie systematycznie koszona. Wyjątkiem są torfowiska w Dolinie Rospudy – stąd niegdyś tak gorąca temperatura sporu o ich zachowanie.
Czynna ochrona jest konieczna również w ekosystemach, których nie da się wyłączyć spod istotnego wpływu człowieka. Wówczas taki wpływ trzeba stale kompensować. Jest to wreszcie prawda, jeśli chodzi o zespoły mające swoje źródło w działalności człowieka, będące poniekąd tworem kulturowym. Znakomitym przykładem jest tzw. dąbrowa świetlista, las powstały w wyniku wypasu bydła i uzależniony od tego wypasu. W razie zaprzestania wypasu traci on swój unikatowy charakter.
Jednak większość lasów w Polsce to lasy gospodarcze. Trudno więc mówić o metodach ochrony, warto jednak, ze względu na ich potencjalne liczne usługi ekosystemowe oraz dla zwiększenia ich odporności na choroby i inne zaburzenia, aby były to lasy wielogatunkowe i wielowiekowe.
Od jakiegoś czasu międzynarodowe środowisko naukowe jest zgodne, że do ochrony czynnej nie powinno dochodzić w środowiskach, którymi sterują naturalne procesy. Mówi się, że ochronie podlegają procesy, a nie stany. Powodem jest uświadomienie sobie, że obowiązująca jeszcze kilkadziesiąt lat temu koncepcja klimaksu, a więc stanu uzależnionego od warunków abiotycznych (w tym klimatycznych), do którego „dąży” ekosystem, jest całkowicie błędna. Ekosystem lądowy naszej strefy klimatycznej jest mozaiką obszarów znajdujących się na różnym stadium sukcesji, po kolejnych zaburzeniach niszczących jego fragmenty. Wszystko się w nim zmienia i nie istnieje żaden stan ostateczny.
Co ważne, po każdym zaburzeniu fragmenty ekosystemu odradzają się w inny sposób. System jest na tyle skomplikowany, że nawet przy założeniu, że procesy w nim zachodzące są w pełni deterministyczne, co nie jest do końca pewne, to nie da się za pomocą dostępnych narzędzi informatycznych przewidzieć jego stanu w kolejnych etapach. Aby procesy zachodziły naturalnie, nie można w istotny sposób ingerować w system, dokładając do niego składniki (gatunki lub elementy abiotyczne) lub je usuwając.
Nie oznacza to niemożności jakiejkolwiek ingerencji w takie ekosystemy. Nie wyklucza to ich ekstensywnej, tradycyjnej eksploatacji przez lokalną społeczność i przemyślanego, ograniczonego ruchu turystycznego. Piękny przykład znaczenia ochrony biernej prezentuje wspominana już encyklika „Laudato si”, w której czytamy, że święty Franciszek z Asyżu „proponuje nam uznanie przyrody za wspaniałą księgę, w której Bóg do nas mówi i przekazuje nam coś ze swego piękna i dobroci”. W konsekwencji święty ten nakazywał, „aby w klasztorze zawsze zostawiano część ogrodu nieuprawianą, aby rosły w niej dzikie zioła, tak aby ci, którzy je podziwiają, mogli wznieść myśl do Boga, twórcy tak wielkiego piękna”.
Eko do szkół
Jednym z głównych problemów ochrony przyrody w Polsce jest włączenie jej jako ważnej sfery w spór ideologiczny, uniemożliwiając merytoryczną dyskusję. Paradoksalnie problemem jest też bogactwo polskiej przyrody. W odróżnieniu od silnie zurbanizowanych i uprzemysłowionych zamożnych krajów rozwiniętych, gdzie naturalnych krajobrazów już prawie nie ma, nie dostrzegamy wartości tego, co uważamy za naturalny element naszej rzeczywistości. Znaczenie ma też zapewne niższa niż w bogatych krajach stopa życiowa. Brak zaspokojonych potrzeb podstawowych może wszak ograniczyć świadomość potrzeb wyższych, takich jak np. warunkujące well-being doświadczanie „dzikiej” przyrody.
Dodatkowo dyskusję nad sensownością i sposobami ochrony przyrody utrudnia całkowita izolacja części kadry akademickiej, głównie uczelni technicznych i rolniczych, od współczesnej literatury dotyczącej procesów zachodzących w środowisku. Wynika to z trwającego dziesięciolecia braku wymogu publikowania badań w międzynarodowych czasopismach, co z jednej strony pozwalałoby utrzymać na tych uczelniach standardy badań, z drugiej strony wymuszałoby śledzenie najnowszych osiągnięć światowej nauki. W wielu miejscach postęp ogranicza się więc do wymuszanego przez rynek pracy aktualizowania technicznych metod stosowanych podczas zabiegów „porządkujących” siedliska, a wiedza o procesach przyrodniczych czerpana jest z podręczników sprzed kilkudziesięciu lat. Wywołuje to często przykry szok u absolwentów niektórych uczelni, gdy na konferencjach naukowych wysłuchują kolejnych prezentacji sprzecznych z wiedzą, jaką wynieśli ze studiów.
Niestety takie obrazki nie należą do rzadkości. Sytuację próbują naprawić niektórzy naukowcy, tworząc w internecie recenzowane platformy informacyjne takie jak portal <naukadlaprzyrody.pl>. Ich ambicją jest analiza aktualnych problemów ochrony przyrody na podstawie najnowszej wiedzy naukowej, a zarazem za pomocą stylu zrozumiałego dla przeciętnego Kowalskiego.
Generalnie problemu stosunku do przyrody nie da się kompleksowo załatwić inaczej niż poprzez radykalne zmiany w systemie edukacji. Nie chodzi bynajmniej o wymóg zdobywania w tym systemie kompletnej, szczegółowej i aktualnej wiedzy o świecie. Wiedza ta postępuje zbyt dynamicznie, aby było to możliwe i miało sens. Ważna jest jednak wiedza o sposobie funkcjonowania nauk ścisłych, stanowiąca gwarancję zaufania do ich odkryć, oraz, co chyba najważniejsze w świecie dryfującym w rzece informacji, wiedza o sposobie weryfikacji ich wiarygodności. Jeżeli tak się nie stanie, to prawda utonie w powodzi „postprawd” również w sporach o ochronę przyrody. Z katastrofalnym skutkiem dla nas zarówno w ujęciu osobistym oraz społecznym, jak i gospodarczym.
Andrzej Mikulski – doktor nauk biologicznych, pracuje na Wydziale Biologii Uniwersytetu Warszawskiego, współzałożyciel ruchu Nauka dla Przyrody
Od redakcji: tekst ukazał się pierwotnie w XXVII numerze Liberté!. Cały numer do kupienia w e-sklepie.
Foto: Specious Reasons/flickr.com, CC BY-NC 2.0.