Przyczynkiem do dyskusji był tekst WE the CROWD „Cenzura nie pomoże Twitterowi”.
Marc
in Wojciechowski | Członek redakcji „Liberté!”, absolwent Instytutu Stosunków Międzynarodowych, amerykanistyki i latynoamerykanistyki na UW.
Na podstawie Ustawy Shermana z 1890 roku państwo amerykańskie może zażądać podziału przedsiębiorstwa, które zdobyło pozycję monopolistyczną na rynku. Brzmi to jak absurd szczególnie w USA – kraju najbardziej kapitalistycznym z kapitalistycznych. Państwo ogranicza wolność gospodarczą, a nawet święte prawo własności? W gospodarce rynkowej? W demokracji? Wydawałoby się, że to czysty komunizm, a nie kapitalizm, ani demokracja. A jednak.
W drugiej połowie XIX wieku wiele przedsiębiorstw rozrosło się tak potężnie, że zaczęło osiągać dominującą rolę w swoich branżach. Zaczynały dyktować ceny, szantażować odbiorców, którzy nie chcieli zrezygnować z dystrybuowania konkurencyjnej marki, przejmować (legalnymi i nielegalnymi sposobami) konkurencyjne przedsiębiorstwa po to, by móc podnosić ceny w nieskrępowany sposób. Gospodarka kapitalistyczna powoli zamierała, bo zamierała jej podstawowa zasada: wolna konkurencja. To właśnie wtedy Amerykanie odkryli, że pozostawienie wolnej konkurencji w stanie całkowicie wolnym z czasem prowadzi do jej zaniku, a nałożenie jej ograniczeń paradoksalnie chroni ją.
Tak się składa, że nikt nigdy nie ograniczał prawa wypowiedzi tym, którzy nawołują do wolności wypowiedzi. Banowanie kont, albo ich zamykanie dotyka w praktyce tylko tych, którzy atakują podstawowe zasady wolności wypowiedzi. Hejtują, zastraszają i grożą swoim przeciwnikom. Bo jaki jest ich cel? Po prostu wyrażenie swojej opinii? O, nie. Ich wypowiedzi są zawsze nastawione przeciwko komuś. Za cel mają zastraszenie go, aby nie miał odwagi wyrażać swoich poglądów, aby wolał siedzieć cicho w obawie, że przyjdą po niego („wiem, gdzie mieszkasz”), lub zmieszają go z błotem, tak że żyć mu się odechce, albo przynajmniej dwa razy się zastanowi zanim napisze to, co myśli – czyli wprowadzi autocenzurę. Nawet jeśli hejterzy nie mają takich intencji (w co nie wierzę), to w ujęciu funkcjonalnym właśnie taki jest skutek internetowego hejtu, antysemityzmu, szowinizmu itd.
Jest absurdem rozważanie zasadności ograniczeń wypowiedzi w oderwaniu od realiów, od tego komu i za co te ograniczenia są narzucane. Ucieczka w ogólniki i teoretyzowanie prowadzi do odwrócenia kota ogonem: do ochrony tych, którzy chcą ograniczenia wolności wypowiedzi i do faktycznej realizacji ich skrywanych intencji, czyli do wymuszenia autocenzury wśród użytkowników promujących i realizujących w praktyce wolność i wolnościowe poglądy.
Sankcje za naruszenie zasad wolności wypowiedzi są oczywiście konieczne. Samo sporządzenie kodeksu dobrych praktyk, albo regulaminu wypowiedzi bez sankcji za ich naruszenie sprawiłoby, że te przepisy stałyby się martwe. Tak jak martwy byłby kodeks karny gdyby nie funkcjonowanie sądów karnych i tak, jak świstkiem papieru byłaby konstytucja gdyby nie działanie Trybunału Konstytucyjnego.
Wolność wypowiedzi niczym nie ograniczona jest jak wąż zjadający własny ogon. Wprowadzenie standardów wolności wypowiedzi i sankcji za ich łamanie chroni wolność wypowiedzi, a nie ją narusza.
Marcin Celiński | Publicysta „Liberté!” , przedsiębiorca, przewodniczący Forum Liberalnego.
Każda cenzura jest złem. Żadna konstrukcja „rady mędrców” – w najlepszym nawet z możliwych składzie nie usprawiedliwia arbitralności i opresywności cenzurowania treści.Niemniej pomimo społecznościowej nomenklatury, mamy na portalach do czynienia z dostawcą usługi i konsumentem, a nie społecznością i jej obywatelem. To nie jest przestrzeń publiczna tylko prywatna maszynka do zarabiania pieniędzy, udająca taką przestrzeń. Mamy zatem konflikt wartości – wolności słowa i własności. W mediach analogowych rozstrzygnięty – dziś prawie każdy określa się medium tożsamościowym, co usprawiedliwia jednostronność treści. Czy w sieci właściciel może regulować pożądany i niepożądany kontent użytkowników? W przypadku forów internetowych sądy niejednokrotnie orzekały, że tak, a nawet jest za te treści współodpowiedzialny.Być może dla mediów społecznościowych potrzebne są nowe definicje prawne i zupełnie nowe spojrzenie – obecnie nie widać powodu, żeby tyko z racji wielkości i zasięgu „uspołeczniać” prywatny biznes, który powinien mieć w sprawie form i sposobów własnej działalności prawo decyzji.
dr Krzysztof Iszkowski | socjolog, ekonomista, członek zespołu redakcyjnego „Liberté!”
Agresja w mediach społecznościowych jest smutną lekcją o naturze ludzkiej, potwierdzającą Hobbesowską intuicję, że pozbawieni dyscyplinującego nadzoru Lewiatana ludzie stają się dla siebie nawzajem wilkami. Twitter, powołując Radę Zaufania i Bezpieczeństwa stara się takiego Lewiatana stworzyć, wycofując się z obietnicy nieskrępowanej i powszechnie dostępnej dyskusji, jaką niosła 20 lat temu Sieć, a w ostatniej dekadzie funkcjonujące dzięki niej media społecznościowe. To przykre, bo mniej biurokratyczne i bliższe filozofii medium społecznościowego rozwiązania nie zostały nawet przetestowane. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego przed sięgnięciem po klasyczne biurokratyczne narzędzie komisji specjalnej, Twitter nie spróbował ułatwić kontrowania ataków samym użytkownikom swojego serwisu: wystarczyło przecież dodać funkcję „dislike”, równie łatwą w użyciu (jedno kliknięcie z głównego menu), co „like” i „retweet”. Sprzeciw tysięcy zwykłych ludzi na obraźliwe, głupie lub nieprawdziwe treści byłby szybszą, skuteczniejszą i mniej wątpliwą moralnie metodą powstrzymywania mowy nienawiści niż blokady nakładane przez właścicieli serwisu – zupełnie arbitralnie, lub z przyzwoleniem Rady, której skład i tak przecież od tych samych właścicieli zależy. Metoda aprobujących i dezaprobujących znaczników działa np. na forum komentarzy wyborczej.pl – nie zapobiega hejtowi, ale pokazuje, że nie jest on postawą większości. Krok w tym kierunku uczynił również Facebook mnożąc dostępne emotikony (żaden z nich nie ma jednak jednoznacznego przesłania „nie podoba mi się to” – nawet „Wrr” bywa stosowane jako wyraz poparcia dla autora krytycznego postu).
Niespójne, jak dotąd, próby cenzurowania wypowiedzi w mediach społecznościowych dają także inny powód do zmartwień. Tak samo jak wszystkie usługi sieciowe (np. koleje, telefony, wodociągi, dostawy prądu i gazu), serwisy w rodzaju Facebooka i Twittera są naturalnymi monopolami. Istnienie tego rodzaju prywatnych przedsiębiorstw zawsze stanowiło intelektualne wyzwanie dla liberałów: szacunek dla własności prywatnej tworzył opory przed mieszaniem się w moralnie naganne praktyki monopolistów, ale zasada ochrony jednostkowej wolności (której zagrażać może przecież nie tylko państwo, lecz także inna jednostka lub posiadana przez nią firma) kazało domagać się publicznej kontroli. Ta ostatnia mogła przyjąć formę nacjonalizacji monopoli lub legislacji wymuszającej, choćby sztucznie, konkurencję i wyznaczającej standardy obsługi. W pierwszej połowie XX wieku górę brało pierwsze rozwiązanie (stąd wzięły się państwowe koleje i operatorzy telekomunikacyjni), w ostatnim półwieczu drugie.
Wobec globalnego zasięgu mediów społecznościowych oraz coraz silniejszych obaw o przyszłość liberalnej demokracji pierwsza z powyższych metod nie wydaje się rozsądna. Druga byłaby o niebo lepsza od chwiejnych wewnętrznych regulaminów, ale w dzisiejszym świecie trudno jest wskazać ciało, które w oczywisty sposób mogłoby odpowiednie prawa, regulujące zasady wolności słowa w cyfrowym świecie, uchwalić. Możliwymi kandydatami wydają się ONZ (co byłoby precedensem, bo jej dotychczasowe rezolucje odnosiły się do państw, a nie firm i ich klientów) oraz Parlament Europejski (w którym to przypadku regulacje byłyby wiążące jedynie na terenie UE, a poza nią jedynie indykatywne). Ponieważ główne serwisy społecznościowe są firmami amerykańskimi, sprawą mógłby się zająć także Kongres USA, wywołując fascynującą debatę wokół znaczenia Pierwszej Poprawki do Konstytucji. W każdym przypadku, polityczne uregulowanie zasad wypowiedzi w Sieci prędzej czy później nastąpi. Stan obecny – zakładanych i zdejmowanych banów, niespójnie rozpatrywanych donosów i arbitralnie powołanych komisji – jest stanem przejściowym, analogicznym do czasów przed uchwaleniem kodeksów drogowych i instalacją sygnalizacji świetlnej, kiedy ulice były już jednak pełne samochodów.
