Byłem w kropce, kiedy redaktor „Liberté!” zwrócił się do mnie z propozycją napisania tekstu o tym, jakiego liberalizmu mógłbym bronić. Problem polega na tym, że siły polityczne dziś otwarcie definiujące się jako liberalne bardzo daleko odeszły od tego, czym liberalizm był historycznie. I nie chodzi tu nawet o konkretne poglądy, tylko o samą głęboką filozofię uprawiania polityki. O odpowiedź na pytanie, co liberał w ogóle w polityce robi.
Otóż, jak sama nazwa wskazuje, liberał broni wolności jednostki. A przynajmniej powinien. W największym skrócie możemy powiedzieć, że kolejne pokolenia europejskich i amerykańskich liberałów bronią jej przed największymi zagrożeniami. Najpierw absolutyzmem, potem przed zachłyśniętymi moderną rewolucjonistami i żądnymi zemsty reakcjonistami, potem wreszcie przed państwowym autorytaryzmem oraz totalitaryzmem (zarówno w faszystowskim, jak i komunistycznym wydaniu).
Pytanie, czy ta zwięzła historia liberalizmu wyczerpuje paletę zagrożeń dla wolności?
Często słuchając dzisiejszych liberałów, takich choćby jak Fareed Zakaria, Guy Sorman czy też, poniekąd, Francis Fukuyama, mam wrażenie, że liberalizm definiując swojego wroga utknął gdzieś w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Nadal żyje powojennym etosem i widzi największe zagrożenie dla wolności w państwie narodowym. Co gorsza, na tym fundamencie zbudował ideologię, czego wcześniej przecież nie robił.
Liberałowie jakby za bardzo wzięli sobie do serca przytyki Carla Schmitta, który zarzucał im, że nie tworzą programu pozytywnego, tylko negatywnie oceniają pewne zjawiska jako groźne lub niegroźne dla swobód indywidualnych. W efekcie nie mają żadnej wizji społeczeństwa (polis) i nie mogą być traktowani jako wyraziciele postawy politycznej.
To prawda. Był jednak czas, kiedy fakt, że liberalizm nie jest ideologią, tylko pewną postawą nakazującą umiarkowanie w stosunku do faktycznie wyznawanej ideologii, był uważany za jego zaletę.
Liberalizm był więc przyprawą do poglądów politycznych, a nie poglądem jako takim. Tocqueville był na przykład liberałem narodowym i demokratycznym, a więc francuskim patriotą i demokratą, któremu liberalizm wyznaczał granice przywiązania do tych postaw. Na podobnej zasadzie można mówić o progresywnym liberalizmie u Milla, arystokratycznym liberalizmie u Custine’a, konserwatywnym liberalizmie u Burke’a, socliberalizmie u Webera czy chrześcijańskim liberalizmie u Tischnera.
Dziś jednak liberalizm zerwał się niejako z postronka i chce sam być sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Dlatego wielu teoretyków i badaczy (w tym autor tych słów) nowy liberalizm nazywa globalizmem. Jest to bowiem już ideologia, w której państwa narodowe i polityka jako spór na argumenty przestają być potrzebne, światem rządzi wolny rynek i technokratyczny management. Każda jednostka ma być doskonale elastyczna, doskonale mobilna i w pełni się samorealizująca. Ograniczać mogą ją tylko i aż zasoby finansowe oraz niepolegające żadnej zewnętrznej ocenie preferencje estetyczne.
Wiele już napisano o tym, dlaczego taka wizja jest groźna. Nawet co bardziej światli liberałowie jak Jan Zielonka dostrzegli, że politycznie musiałaby ona prowadzić do czegoś w rodzaju nowego średniowiecza. Inni jak Francis Fukuyama stwierdzili, że prawdopodobnie wiązałaby się ona z koniecznością manipulacji ludzkimi genami, by do takich postulatów dostosować naturę ludzką na jej najgłębszym poziomie. Obaj badacze nie podchodzą do tych wizji z przesadnym entuzjazmem. Widzą tu jednak, po heglowsku, dziejową konieczność.
Tym samym liberalizm stał się niestety ideologią i zaczął jak typowa ideologia zastanawiać się, jak też „sformatować” tych niesfornych ludzi. Ja takiego liberalizmu bronić nie chcę i nie potrafię, bo czuję się dobrze w mojej skórze i mojej społeczności, bez globalistycznych ulepszeń. Wolność w swej podstawie jest zaś właśnie kategorią estetyczną. To z niej bierze się nasz zachwyt nad organizmami dziko żyjącymi i brak takiej estetycznej aprobaty dla tworów sztucznych, wyhodowanych kwiatów i udomowionych zwierząt.
Państwo, nawet mocno dysfunkcyjne, nie jest już dziś dla ludzkiej swobody takim zagrożeniem jakim było sto, a nawet jeszcze pięćdziesiąt lat temu. Liberalizm, jakiego jestem w stanie bronić, to liberalizm, który przede wszystkim odcina się od ortodoksyjnego globalizmu i trafnie rozpoznaje hierarchię zagrożeń dla wolności.
Kto bowiem dziś zamienia ludzi w przywiązanych do hipoteki chłopów pańszczyźnianych, którzy mogą nawet – tracąc swe domostwo – nadal być winni swemu panu czynsz? Czyni to państwo poprzez progresywne podatki, czy może banki poprzez łapanie łatwowiernych niewolników „na kredyt”?
Kto dziś bardziej narusza moją prywatność? Zbierający podstawowe socjometryczne dane urzędnicy ze spisu powszechnego, czy też firmy takie jak Google, które dysponują detaliczną wiedzą o moich zainteresowaniach, preferencjach i sekretach?
Kto bardziej mną manipuluje? Państwo poprzez jakieś wątlutkie akcje informacyjne i publiczne media? Czy może bardziej czynią to firmy takie jak Cambridge Analitica, które potrafią stworzyć idealnie dopasowane do wszystkich moich preferencji agitki polityczne?
Czekam z wielkim utęsknieniem na powrót prawdziwych, nieideologicznych liberałów, którzy mi to wszystko w duchu wolnościowym wyjaśnią.
Michał Kuź – doktor nauk politycznych, pracownik Uczelni Łazarskiego, komentator życia politycznego, autor tekstów publicystycznych i naukowych z zakresu filozofii polityki oraz politologii porównawczej
Od redakcji: Cykl pt. „Jakiego liberalizmu jestem w stanie bronić” powstał z okazji 9. urodzin „Liberté”. Do zabrania głosu zachęcamy nie tylko zdeklarowanych liberałów.
