Jakieś 15 lat temu, za starych, dobrych czasów, gdy większość intelektualistów z Zachodu wciąż wierzyła, że era totalitaryzmów dawno przeminęła i że to Zachód wyszedł zwycięsko z zimnej wojny, Umberto Eco opublikował niezwykle ostry esej zatytułowany „Od zabawy do karnawału”1. Jego zdaniem jako gatunek zatraciliśmy początkowy balans pomiędzy zabawą a pracą i krok po kroku przekształciliśmy karnawał – niegdyś stanowiący jedynie krótkie interludium od pracy – w stałą cechę charakteryzującą nasze codzienne życie. W rezultacie klasa robotnicza – w przeciwieństwie do oczekiwań Karola Marksa – nie ma już nic do stracenia i może śmiało zrzucić kajdany: jeśli jakieś chwilowe społeczne zamieszanie wywołuje przerwę w dostawie prądu, klasa robotnicza „miałaby do stracenia odcinek Wielkiego Brata, a więc głosuje na polityka, który umożliwia jej oglądanie tego programu i pracuje w dalszym ciągu, aby podarować wartość dodatkową temu, kto dostarcza jej rozrywki”. Eco opisywał niezbyt odległą przyszłość, radosną apokalipsę naszej cywilizacji – chyba że, jak ostrzegał, „może zadba o to Historia, jedna wojna światowa z użyciem zubożonego uranu […] i Karnawał dobiegnie końca”.
Obecnie wszystko wskazuje na to, że epoka, którą przewidział Eco, faktycznie nadeszła – nowa wojna światowa, która dotychczas była prowadzona jako szereg pozornie niezwiązanych „lokalnych konfliktów”, wreszcie na naszych oczach zaczyna przypominać spójną całość i rozwijać się zgodnie z pewnymi predeterminowanymi scenariuszami2 – a jednak wciąż, niepokojąco, karnawał się jeszcze nie skończył. W zamian to, czego jesteśmy świadkami, można najlepiej opisać jako skarnawalizowaną wojnę rozprzestrzeniającą się po całym globie.
Pozwolę sobie zilustrować to zjawisko, posługując się przykładem mojego osobistego paska wiadomości. Kilka dni temu otrzymałam od znajomych z Polski apel z Werchraty, niewielkiej polskiej wsi, gdzie na cmentarzu doszło do aktów wandalizmu (ukraińskie nagrobki z minionego stulecia zostały poprzewracane i zniszczone przez skrajnie prawicową organizację, która sympatyzuje z Moskwą do tego stopnia, że część jej członków obecnie walczy przeciw Ukrainie we wschodnim Donbasie po stronie prorosyjskich oddziałów terrorystycznych). Apel ten był silnie poruszającym dokumentem nawołującym do rozsądku wszystkich warstw i środowisk polskiego społeczeństwa, a jego bardzo emocjonalny wydźwięk skłonił mnie do przestudiowania zasobów internetowych i obejrzenia serii filmików pokazujących czystą, niszczącą nienawiść skierowaną przeciw Ukraińcom, którzy odgrywają w nich rolę wyimaginowanego wroga. Po trzech latach od początku rosyjskiej agresji – doświadczenie niezwykle przydatne, by móc adekwatnie ocenić wojenną propagandę – nie mogłam nie dostrzec uderzającego podobieństwa między językiem polskich grup hip-hopowych (takich jak łódzki Basti) a dyskursem, którym operują użytkownicy niezliczonych wpisów na rosyjskich portalach społecznościowych, gdzie tysiące młodych ludzi z rosyjskich wsi publikuje selfie z kałasznikowami w rękach, dumnie głosząc, że „wybierają się do Noworosji, by polować na chochołów (degradujące określenie Ukraińców)” i tak dalej (wiele takich przypadków kończy się wpisami znajomych i rodziny, którzy lamentują nad śmiercią delikwenta w Donbasie). Jednak w mojej opinii najbardziej znaczący jest fakt, że w porównaniu z rosyjską kulturą nienawiści jej młodszy polski odpowiednik jest zasilany przez zauważalną świeżość i wigor, których rosyjskiej propagandzie wojennej skierowanej na dehumanizację Ukraińców żałośnie brakuje.
Nie chcę przez to powiedzieć, że polscy neonaziści są bardziej kreatywni niż rosyjscy. Są jednak zdecydowanie bardziej szczerzy w komunikowaniu sentymentu, który najwidoczniej nimi kieruje: rodzajem dziecinnej, przestępczej euforii, radości nastolatka, który nagle czuje, że może zaspokoić swoje niecne pragnienia w sferze publicznej. Jest to nic innego jak ten sam karnawał, przed którym Eco przestrzegał Europę na początku stulecia – przemysł niekończącej się rozrywki, która obecnie modeluje w umysłach publiczności nastawionej na rozrywkę (i niedojrzałej emocjonalnie) obraz wojny (i prawdziwej przelewanej krwi!) na grze komputerowej czy telewizyjnym show.
Młodzi Rosjanie z prowincji – zdeterminowani, by „polować na chochołów” w Donbasie – traktują to jako przygodę rodem z Hollywood, jako ekscytującą szansę na odmianę swojego życia, by wspiąć się po drabinie społecznej z poziomu bezwartościowych śmieci do poziomu zwycięzców, niczym w rosyjskiej wersji teleturnieju „Va banque” albo „Milionerzy”. Młodzi polscy raperzy wylewający na Ukraińców pomyje własnych hymnów nienawiści i określających ich jako „złą krew” odnaleźli wśród horrorów drugiej wojny światowej źródło własnej wypaczonej agresji i teraz nurzają się w niej z tą samą zaraźliwą energią, z jaką czynią to ultrasi w starciach ulicznych – igrając z potencjalnie niszczącymi zasobami emocjonalnymi, jednocześnie pozostając w ramach swoistego show i nie przekraczając granicy oddzielającej ich od rzeczywistości (na razie). Jednakże w obu tych wypadkach to właśnie karnawał dyktuje swoim aktorom zasady gry.
Rosja Putina to pierwszy kraj, który celowo uczynił karnawał podstawą swojej polityki wewnętrznej i zagranicznej – a właściwie całej postsowieckiej architektury politycznej. To pierwszy kraj, który dekadę po upadku Związku Radzieckiego powołał w pełni uformowaną postmodernistyczną dyktaturę napędzaną przez telewizję – tzw. „demokrację kierowaną”, mieszankę Łubianki i Hollywoodu czy też – posługując się bardziej literacką terminologią – huxleyowską lub orwellowską wersję totalitaryzmu. W systemie tego typu całość życia publicznego (w stanie wojny bądź pokoju) zostaje przekształcona w reality show, które jest narzucane przez media masowej publiczności i pozostawia niewiele miejsca na refleksję nad tym, co jest prawdą, a co kłamstwem – już same te pojęcia stają się nieadekwatne, gdyż liczy się nie dychotomia prawda–fałsz, ale to, czy dane wydarzenie jest intrygujące, czy wręcz przeciwnie. Z uwagi na to, że zjawisko to nie zostało jeszcze odpowiednio sklasyfikowane oraz nazwane przez nauki społeczne, pozwolę sobie określić je tymczasowo mianem „mediokracji”.
Do symbolicznego międzynarodowego debiutu mediokracji (która w owym czasie wciąż jeszcze nie była zauważana) doszło według mnie w pewną wrześniową noc 2000 r., kiedy to Larry King gościł w swoim programie emitowanym w CNN Władimira Putina. Działo się to wkrótce po tragicznej katastrofie podwodnej łodzi atomowej Kursk. Wydarzenie to wstrząsnęło światem, bo rosyjski rząd pokazał wtedy swoją niechęć do przeprowadzenia operacji ratunkowej, wskutek czego wszyscy, którzy przeżyli wybuch, nie doczekawszy pomocy, zginęli, a kluczowe media światowe relacjonowały całą sprawę na bieżąco. (To był początek stulecia, w którym widząc wypadek, zamiast rzucić się na ratunek, robi się zdjęcia). Sam Larry King stwierdził później, że był to „przełomowy moment dla telewizji”: rosyjski prezydent, zapytany przez prowadzącego, co się stało z łodzią podwodną, odpowiedział z charakterystycznym wszechwiedzącym krzywym uśmieszkiem w stylu KGB: „Zatonął”, tym samym wprowadzając do międzynarodowej polityki styl komediowych stand-upów (początek mody na „trollowanie” wszystkiego), od tamtej pory jakże często wykorzystywany przez wielu – od Julii Tymoszenko na Ukrainie, po Donalda Trumpa w Stanach Zjednoczonych.
Później, w roku 2011, Larry King zapewnił „Russia Today”, że od początku zapałał sympatią do Władimira Putina (podobnie zresztą jak George W. Bush) – podziwiając jego odpowiedź, gdyż była „intrygująca” (sic!). Jednak prócz umiłowania technik rodem z show-biznesu zdarzyło się w tym historycznym odcinku coś, co uderzyło mnie jako swoistego rodzaju podobieństwo pomiędzy tym niegdysiejszym pułkownikiem sowieckiej tajnej policji a samym prezenterem telewizyjnym jednej z wiodących grup mediowych – a mianowicie ich całkowity brak empatii i rażący brak szacunku, a może wręcz pogarda, dla ofiar. Żaden z nich w tym „przełomowym momencie dla telewizji” się nie zawstydził ani nie próbował nawet sztucznie przybrać maski przyzwoitości i udawać, że go to obchodzi i że w jakiś sposób jest poruszony tą tragiczną śmiercią młodych ludzi, którzy mogli przecież zostać ocaleni. I to właśnie ten brak wstydu i niepohamowana błazeńska arogancja przedstawiona jako zaleta wprowadzają nową jakość do karnawału historii współczesnej.
W przeciwieństwo do elit rządzących w minionych epokach, łącznie z reżimami totalitarnymi, współcześni organizatorzy karnawału nie muszą udawać godności, by wygrać wybory. W skarnawalizowanym świecie uczciwość nie jest już w ogóle potrzebna. Jedyny wymóg stanowi zdanie się na poparcie zdziecinniałej publiczności głodnej rozrywki i potrzeba, by bez względu na to, co się dzieje, pozostać „intrygującym”.
To właśnie w moim mniemaniu wyjaśnia fenomen sukcesu Donalda Trumpa. Wynik wyborów w USA nie zaskoczył mnie aż tak jak moich amerykańskich znajomych. Tym, co podziwiają u Trumpa zagorzali zwolennicy, bez względu na jego liczne pogwałcenia zwykłej ludzkiej przyzwoitości – oprócz migania się od płacenia podatków i „łapania kobiet za cipki” – jest sam fakt tych transgresji – w momencie wygłaszania kontrowersyjnych wypowiedzi ówczesny kandydat na prezydenta prezentował w pewnym sensie typową dla karnawału wolność, by „srać publicznie” („Ty, patrz – chichoczący widzowie wymierzają sobie kuksańce – ale cham!” – a później idą do urn głosować na tego chama, używając karty do głosowania jako substytutu aplauzu za dobre show). Na Ukrainie wpadliśmy w tę samą pułapkę z Julią Tymoszenko, która stała się doskonałym przykładem populistycznego dyktatora – jawnie wcielając się w rolę „seksownej suki” zaprojektowanej, by być podziwianą za swoją bezwstydność przez masy niczym gwiazda porno.
Gdy Wiktor Janukowycz – który pokonał ją w wyborach – przybrał jesienią 2013 r. podobną błazeńską postawę, rżnąc głupa, że nie zrozumiał postulatów Euromajdanu i że nie były one warte poświęcenia im uwagi, ukraińskie społeczeństwo obywatelskie zareagowało tzw. rewolucją godności (sic!), dając tym samym klasie politycznej do zrozumienia, że pewne kwestie powinny być traktowane śmiertelnie poważnie i są wręcz warte oddania za nie życia. Zatem, w pewnym sensie, Majdan był przejawem wyraźnie antypopulistycznego masowego protestu. Masy nie wyraziły zgody na wzięcie udziału w prostej grze, której scenariusz ułożył Kreml (czy też jego tzw. „technologowie polityczni”, jakim to przydomkiem są określani od lat 90). Nie wyraziły zgody na manipulacje emocjonalne i tym samym uwolnili się spod wpływu karnawału.
To, czy ta lekcja w najbliższej przyszłości nauczy czegoś naszą cywilizację, nie jest jasne. Lepiej, żeby tak było. Ponieważ w całej tej „skarnawalizowanej wojnie” gra toczy się przede wszystkim o to, czy w erze zglobalizowanych technologii informacyjnych jest jeszcze możliwe zbudowanie społeczeństwa całkowicie podatnego na manipulację i wykreowanie przez media psychologicznie angażującej fikcyjnej rzeczywistości, której publiczność nie będzie mogła zweryfikować, nie mówiąc już o ucieczce przed nią – niespełnionego marzenia wszystkich dotychczasowych dyktatur. Pytanie brzmi zatem: „Czy potędze karnawału – który już ujawnił swoją ciemną i nikczemną stronę – naprawdę nie da się oprzeć?”. I czy rzeczywiście nie da się jej okiełznać w sposób inny niż kosztem masowego cierpienia i ofiar w ludziach?
To jest właśnie ogromne wyzwanie nie tylko dla całej ludzkości, lecz także dla każdego narodu z osobna. Ponieważ każdy naród ma swoje „słabe punkty”, które mogą zostać „technologicznie” wykorzystane do rozbudzenia uśpionej agresji na masową skalę, doprowadzenia do wrzenia i nakierowania społeczeństwa na pożądany tor przeciw sztucznie wytypowanemu wrogowi. Nikt nie jest odporny. A raczej ta pożądana odporność nie została jeszcze przez publiczność uświadomiona. Być może nadszedł czas, by się nad tym zastanowić.
Z angielskiego przełożyła Olga Łabendowicz
1 U. Eco, Od zabawy do karnawału, [w:] Rakiem: gorąca wojna i populizm mediów, przeł. J. Ugniewska, K. Żaboklicki, A. Wasilewska, Warszawa 2007, s. 89–94.
2 Jak zauważył niedawno Thomas L. Friedman na łamach „The New York Times”, polityka Rosji w Syrii „popycha coraz większą liczbę uchodźców do Europy. To sprzyja ostrym reakcjom antyimigranckim w Europie i prowadzi do namnażania się prawicowych, nacjonalistycznych partii oraz tworzy pęknięcia na powierzchni UE” [Let’s Get Putin’s Attention, „New York Times”, 5 października 2016 r., <http://www.nytimes.com/2016/10/05/opinion/lets-get-putins-attention.html?_r=0>); tłumaczenie własne.
