Po raz pierwszy zaczęło do mnie docierać, że w Anglii zaszła jakaś ważna zmiana, gdy kilka miesięcy temu udałam się do salonu fryzjerskiego. Uwielbiam mojego fryzjera. Na przestrzeni lat dowiedziałam się niemalże wszystkiego o jego rodzinie i przyjaciołach, poznałam jego zdanie na temat celebrytów, klientów i współpracowników. Tym razem było jednak inaczej. „A więc…” – szepnął konspiracyjnym głosem – „co myślisz o tym całym referendum europejskim?”.
Polityka powróciła do Wielkiej Brytanii. Jadąc autobusem czy idąc na kawę, ludzie w każdym zakątku kraju mówią o przełomowej decyzji Brytyjczyków dotyczącej odrzucenia UE. Decyzji zarówno bolesnej, jak i ożywczej. Między mną a moimi przyjaciółmi i rodziną, którzy nie zgadzali się z moją decyzją o głosowaniu za wystąpieniem zaczęło dochodzić do kłótni. Byłam oskarżana o ignorancję, ksenofobię i ograniczoność umysłową. Mówiono mi, że nawet jeśli nie jestem rasistką, moje poczynania niejako legitymizują rasistowskie poglądy innych ludzi.
Głosowałam za wystąpieniem, gdyż jestem zwolenniczką demokracji. Demokracja jest dla mnie czymś więcej niż zaledwie procedurą. Chodzi w niej o coś więcej niż tylko o postawienie krzyżyka na karcie do głosowania raz na pięć lat, wybierając pomiędzy wyszkolonymi menadżerami, którzy prawie niczym się między sobą nie różnią pod względem platformy politycznej, a co dopiero zasad. Demokracja to rozmowy – w salonach i kawiarniach, to ludzie zaangażowani w dokonywanie prawdziwych wyborów dotyczących odmiennych wizji naszej wspólnej przyszłości.
UE pełni funkcję dystansującą ludzi od polityki. Dostarcza decydentom mechanizmów, za którymi mogą się ukryć. Pozwala politykom unikać odpowiedzialności w oczach społeczeństwa. Najlepsze w kampanii przed referendum było to, że powaliła na łopatki biurokrację i pozwoliła zadać ostro pytanie: kto rządzi Wielką Brytanią? Brytyjczycy mieli zdecydować o niezależności swojego kraju i 52% zagłosowało „za”, deklarując jednocześnie, że owej niezależności pragną więcej. Tyle.
Znaczna większość politycznego establishmentu, liderzy biznesu, ekonomiści, naukowcy, laureaci nagrody Nobla, członkowie akademii – nawet sam David Beckham – nakłaniali Brytyjczyków do nie wykraczania przed szereg i zagłosowania za pozostaniem w UE. Rezultat (odrzucenie ich życzenia) okazał się dla wielu ogromną niespodzianką, dla innych zaś całkowitym szokiem. Wśród tych ostatnich znaleźli się zwolennicy i twórcy kampanii „Vote Leave”, czyli „Głosuj za Wystąpieniem”.
Ci którzy głosowali za pozostaniem w UE spędzili ostatnie dni po ogłoszeniu wyniku referendum obwieszczając światu za pośrednictwem prasy i telewizji swoje przerażenie i niezrozumienie. Twierdzą, że ludzie głosujący za wystąpieniem są albo uprzedzeni, albo głupi, albo zwyczajnie podatni na wszechobecną propagandę kampanii za wystąpieniem. Ponad trzy miliony ludzi podpisały petycję o przeprowadzeniu ponownego referendum (a w przyszłości będą zapewne też wnioskować o zorganizowanie także trzeciego i czwartego, jeśli wynik drugiego znów nie będzie po ich myśli). Niektórzy pomaszerowali pod budynek Parlamentu, inni zasiedli przed komputerami i usilnie starali się znaleźć sposób by podważyć wynik referendum – demokratyczną decyzję większości społeczeństwa. Ludzie ci wydają się nie rozumieć, że to właśnie ten sentyment – drwiąca pogarda dla mas, odrzucanie idei, że demokracja przysługuje każdemu w równej mierze – doprowadził do podjęcia decyzji o wystąpieniu z UE.
Referendum nie podzieliło Wielkiej Brytanii. Ono po prostu uwydatniło już istniejące podziały. Słyszeliśmy wiele wstrętnej retoryki na temat tego, jak młodzi zostali ograbieni z przyszłości przez starszych, którzy sami nie będą musili długo znosić konsekwencji swojej decyzji. Tymczasem jedynie 36% Brytyjczyków w wieku 18-24 lat poszło do urn. Jeśli UE faktycznie tyle dla nich znaczy, być może powinni byli znaleźć drogę do lokali wyborczych. Prawdziwy podział zaczyna powstawać nie pomiędzy północą a południem, czy młodzieżą a starszymi Brytyjczykami, a pomiędzy tymi, którzy ufają ludziom (wszystkim ludziom, nawet tym, z którymi się nie zgadzają a i tak są skłonni występować w obronie demokracji), a między tymi, którzy wolą lekceważyć lub traktować z politowaniem elektorat i nawoływać do odrzucenia demokracji.
Niestety w przededniu referendum, zarówno storna opowiadająca się za wystąpieniem, jak i pozostaniem w Unii prowadziły kampanie negatywne, mające na celu straszenie ludzi niepewną teraźniejszością, sąsiadami lub przyszłością. Niewielu było w stanie stworzyć pozytywną wizję Wielkiej Brytanii w przypadku pozostania lub wystąpienia z UE. Dziś, to negatywne nastawienie jest widoczne w politycznej próżni po tym, jak premier David Cameron w pośpiechu podał się do dymisji, a opozycyjna partia laburzystów implodowała. Nikt nie odważył się entuzjastycznie wystąpić przed szereg, przejąć dowództwo i wziąć na siebie odpowiedzialność za wyprowadzenie Wielkiej Brytanii z UE. Już samo to jest wystarczająco upokarzające dla brytyjskiej klasy politycznej.
Dla brytyjskich demokratów priorytetem winno być obecnie podtrzymanie decyzji społeczeństwa. Rząd brytyjski powinien od razu powołać się na Artykuł 50 Traktatu z Lizbony i rozpocząć proces opuszczania UE tak szybko, jak to tylko możliwe. Miejmy nadzieję, iż będzie to wiatr w żagle demokratów na całym kontynencie, którzy także pragną się wyzwolić z kajdanów UE.
Przełożyła Olga Łabendowicz
