Rozmowa Przemysława Owczarka z Eustachym Rylskim podczas Igrzysk Wolności 2018.
[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXX numeru kwartalnika Liberté!, który ukazał się drukiem w lutym 2019 r.]
W 2015 roku Justyna Bargielska przeprowadziła z panem wywiad w pańskim domu. Jego część skupiona była wokół pojęcia dość ważnego dla polskiej tradycji intelektualnej – pesymizmu. Powiedział pan wówczas, że interesuje, frapuje i pociąga pana pesymizm w blasku, w pięknie i urodzie życia. Później powiedział pan, że starość to utrata blasku. Teraz blask stał się tytułem pana najnowszej książki.
Nie pamiętam tego, ale jeżeli tak powiedziałem, to nic się nie zmieniło. Urodziłem się bez wiary w sens naszej ziemskiej wędrówki. Ale jednocześnie zawsze dostrzegałem zdumiewającą urodę otaczającego nas świata, tę siostrę miłosierdzia starającą się znieczulić nasz ból związany z istnieniem. I chyba w polskiej literaturze współczesnej jestem jednym z nielicznych autorów, którzy z takim uporem starają się oddać piękno świata, nawet jeżeli jest ono zupełnie bezużyteczne. Odnosząc to do tytułu mojej powieści, to rzeczywiście trudno się w niej doszukać blasku, poza fragmentami, w których próbuję opisać pejzaże wyludnionego południowego Podlasia w każdej z pór roku, przeciwstawiając je mrokowi lub półmrokowi rzeczywistości.
„Zapytany nie odpowiada od razu. Nie przestaje patrzeć na wyobcowaną twarz Dona, można by rzec, skrytą w półmroku, gdyby nie trupia bladość, która wręcz lśni. Napięte jak cięciwa, myśli Gaponia, nic go nie złamie. Nawet ta samotność. Wyprowadzony z wszelkiej rzeczywistości, nawet tej, którą kontroluje”. To jedna z pierwszych strof powieści i zarazem przesunięcie znaczenia owego blasku, dostrzeżenia w nim czegoś biernego.
Biernego? Dobrze pan to określa. To opis twarzy człowieka, która ma niewiele do roboty w mojej książce, dlatego po kilkudziesięciu stronach anihiluje, stwarzając jednak swoją nieobecnością większy kłopot pozostałym postaciom książki, niż gdyby istniał. Tajemnicza absencja Dona, podpowiedzianego mi w jakimś stopniu przez Jarosława Kaczyńskiego, nie ma w sobie nic dramatycznego lub złowieszczego, ale bywa kłopotliwa. Na przykład dla Fabiana Grabowskiego, zwanego Gaponią, którego bieg zdarzeń, bo w żadnym wypadku jego wola lub ambicja, wysuwa na bohatera tej historii. To gość, którego polubiłem. Może się zdawać, że autor lubi każdego ze swoich bohaterów, ale tak, przynajmniej jeżeli chodzi o mnie, nie jest. Muszę panu powiedzieć, że jestem znudzony swoimi flagowymi bohaterami. Efektowni, męscy, transparentni, przy pozorach dystynkcji, prostaccy. Gaponia jest ich antytezą. Literatura, teatr, film lubią outsiderów, bo to łatwi bohaterowie. I dobrze się sprzedają. Obronią nawet źle opowiedzianą fabułę. Więc pokusa, by z Gaponi uczynić interesującego outsidera, od których roi się w literaturze powszechnej, była trudna do powstrzymania. Bogu dzięki jej nie uległem i bohaterem Blasku stał się człowiek będący ludzką i męską katastrofą, którego nic nie chroni przed ordynarnym życiem. Refleksyjny, mądry, delikatny, defensywny. Groteskowy introwertyk i mizantrop, pozbawiony sił, charakteru, seksapilu, urody, talentu, a więc cech, które jego mądrość, delikatność, refleksyjność uczyniłyby zaletami w oczach innych. Bezbronny adresat kpin i szyderstw. Skazany więc na status ludzkiego śmiecia. W takiej sytuacji lepiej być idiotą. Problem z moim bohaterem polega na tym, że niestety nim nie jest.
Tytułowy blask pojawia się jako kategoria estetyczna, a także społeczno-polityczna w kontekście rozpadu państwa i chaosu. Mnie to się kojarzy z fizyką kwantową, reakcją łańcuchową, eksplozją, w której wyniku dochodzi do uwolnienia złej energii. Tutaj skazuje ona na promieniowanie cały naród. I wreszcie mamy blask jako kategorię metafizyczną. Gaponia pisze esej dla swojego mistrza-autokraty Dona. Pojawia się w nim obraz blasku ukryty w metaforze pięknych kobiet wychodzących z morza, których skóra błyszczy od wody. To jest ten metafizyczny blask pięknych idei, wizji wielkiej ojczyzny. To jest to, co obiecał obywatelom Don.
Bardzo mi pan schlebia swoimi uwagami, ale tak wyrafinowany to ja nie jestem. Mój zamiar tak ambitny nie był. To raczej próba skontrastowania rzeczywistości ze światem wykreowanym przez Gaponię, w którym jego szef odnajduje piękno, z jakim w życiu się rozminął. Jest natarczywy w swoim oczekiwaniu, a Gaponia mu ulega. To rekompensata, trochę jak z Baśni tysiąca i jednej nocy. Gaponia snuje niekończącą się opowieść, która jego samego nudzi. Zdaję sobie sprawę z ulotności swego pisarskiego obowiązku wobec Dona, nie podejrzewając, że ten rozrośnięty esej o pięknie, przemijaniu, seksie i śmierci znajdzie swoje odbicie w politycznej rzeczywistości państwa, że stanie się czymś więcej niż tylko pisarskim ekscesem. A skoro już o tym, to do głowy mi nie przyszło, że kiedykolwiek zmierzę się z historią polityczną, i uważam, że Blask, przy pozorach sugerujących taką przynależność, nią nie jest. Może szkoda. Przy pierwszym zderzeniu z literacką klientelą by tracił, ale z czasem zyskiwał. Obawiam się, że z Blaskiem może być – ze względu na jego niejednoznaczność – odwrotnie, gdyż jest to trochę książka straconych szans. Rozwarta między polityczną codziennością w nieodległej przyszłości a prywatną historią mego bohatera z całym jego syndromem astenicznym, by posłużyć się Kirą Muratową. Preferujący opowieści intymne, osobiste, introwertyczne mogli poczuć niedosyt, a ci, którzy liczyli na rasową powieść polityczną z czytelnymi odniesieniami do rzeczywistości, bez metafor i cudzysłowów, być może poczuli się rozczarowani. Nie mówiąc już o tych, którzy uważają, że czasy, jakie przeżywamy, nie zasługują na żadną literaturę. Tym samym odnoszę czasami wrażenie, że powieść, przy wszystkich swoich niepodważalnych zaletach literackich, całej urodzie języka, trafiła w czytelniczą pustkę. Ta hybryda, być może, jest pomysłem chybionym. Ale o tym dowiadujemy się dopiero wtedy, gdy książka konfrontuje się z czytelnikami. Mój kolega, znakomity reżyser Janusz Zaorski, mówił mi, że najlepsze pomysły na to, jak powinien być zrobiony film, przychodzą mu do głowy w dniu jego premiery.
Nie zgadzam się. Ta książka jest polityczna, ale w innym sensie. Jeśli sięgniemy do źródłosłowu wyrazu „fikcja”, to znajdziemy tam również tworzenie – tworzenie diagnozy z rzeczywistości w przestrzeni wyobraźni. To wydaje mi się czasami o wiele bardziej twórcze niż rasowa powieść polityczna. Ja ukułem sobie określenie „fikcja równoległa” – równoległa do rzeczywistości, ale posiadająca węzły aluzyjne pozwalające wiele z opisanych wydarzeń odnieść do realnego świata, przyłożyć jako rodzaj lupy po to, żeby się przyjrzeć temu, co się tak naprawdę dzieje wokół nas, a zwłaszcza temu, co się może z nami stać.
Tego samego terminu użył Dariusz Nowacki w swojej recenzji w „Gazecie Wyborczej”, ale jemu akurat to się w tej powieści nie podobało. Jego zdaniem powinienem się zdecydować: albo odejść zupełnie od tego, czym żyjemy współcześnie, albo pisać o tym, co się dzieje tu i teraz. Moim zamiarem było, żeby Blask nie fotografował naszej rzeczywistości, ale jednocześnie ani na moment nie tracił jej z pola widzenia. I akurat to założenie uważam za słuszne.
A w ogóle autor nie jest od oceniania własnych dzieł. Od tego ma innych. Ale jako człowiek z sześćdziesięcioletnim co najmniej doświadczeniem kontaktu z literaturą, a z własną twórczością blisko czterdziestoletnim, przyznałem sobie prawo do wydawania sądów na temat własnych osiągnięć lub błędów, wychodząc z założenia, że nikt tego nie zrobi lepiej ode mnie. To jakaś odmiana pychy, której nigdy nie ukrywałem. Gdybym więc miał do Blasku zasiąść raz jeszcze, zmieniłbym proporcje na korzyść wątków osobistych, prywatnych, niewydarzonego romansu Gaponi z piękną prostytutką, jego związków z naturą, relacji z matką – zdaniem niektórych najciekawszych w powieści – a ograniczył to, co polityczne, ogólne, że tak powiem, narodowe.
Podkreśla pan, że pańscy mistrzowie literaccy to Hemingway i Iwaszkiewicz. Ja, czytając Blask, odnosiłem raczej wrażenie obcowania z niezwykle precyzyjnymi zdaniami, jak u Flauberta.
Bez megalomanii muszę przyznać, że z precyzji zdań w Blasku jestem zadowolony. Akurat Flauberta nic nie czytałem, chociaż literaturę francuską znam nieźle. Co do moich mistrzów – w Po śniadaniu napisałem, że miałem dwóch królów literackich mojej młodości, Iwaszkiewicza i Hemingwaya. Ten drugi abdykował. Ale ponieważ wszystko płynie, abdykował też Iwaszkiewicz. Cały czas uważam, że jest niezrównany w swych późnych wierszach, a Panny z Wilka i Brzezinę uważam za najlepsze opowiadania w literaturze światowej spośród tej, którą znam. Ale zdarzyły mu się też rzeczy kompletnie chybione i już anachroniczne… i one są niestety w większości. A Hemingway… no cóż, ta historia o starzejącym się matadorze, dla którego już każdy byk jest za dobry, czy noc, w której młody jeszcze mężczyzna umiera pod szczytem Kilimandżaro, wspominając w malignie kobiety swego życia, hotele, podróże, przyjaźnie, awantury, bójki, opowiadania napisane i te, których już nie napisze, te rzeczy wróciły do mnie na starość. Bez dwóch zdań. Może dlatego, że spośród wszystkich swoich umiejętności, najlepiej Hemingwayowi wychodziły opisy śmierci ludzi i zwierząt. A ponieważ śmierć jest atrakcją, która i mnie niedługo czeka, Hemingway na powrót staje mi się nieobojętny. Tak jak w młodości był ważny z powodu swojej nieprawdopodobnej umiejętności wyostrzania apetytu na życie.
W Blasku mamy z kolei problem braku apetytu na życie. To toksyczne promieniowanie, doprowadzające cały naród do choroby popromiennej, rozgrywa się na trzech poziomach. Mamy rozpad relacji międzyludzkich zobrazowany przez postacie matki czy dziewczyny. Mamy rozpad struktur państwa rządzonego z Domu Centralnego przy zbrojnej pomocy Falangi i jej działania rozciągającego się od morza do morza. Mamy wreszcie rozpad biologiczny – dotyczący nas wszystkich oraz tego, co z naturą robi państwo: zwierzęta są wybijane, żyjemy w permanentnym smogu, jeździmy starymi samochodami, a ta stara, poczciwa Europa ma nas gdzieś.
Zatrzymajmy się przy apetycie. On jest, ale nie tam, gdzie fety i frykasy, które w powszechnym rozumieniu mogłyby go zaspokoić. Pod tym względem Gaponia się u mnie zapożyczył. Miewam wilczy apetyt na to, co inni uważają za jakieś resztki po uczcie życia. Zaspokajają go – z biegiem lat w coraz mniejszym, naturalnie, stopniu – kontakty z naturą, światłem, cieniem, przejrzystością i nieprzejrzystością, które mój organizm natychmiast przerabia na zmysłową przyjemność. Z Gaponią jest podobnie, a i dziewczyna zaczyna w tym zasmakowywać. Apetyt mojego bohatera przechodzi w mdłości przy każdej nawet banalnej konfrontacji z bliźnimi, gdyż wychodzi z nich poraniony, upokorzony, wyśmiany.
Poobcujmy z tą przyrodą. Gaponia i Dziewczyna wyjeżdżają do pensjonatu Wrzos. Ale wokół ta natura jest zniszczona. Słychać tylko ptaki, czasem widać jakiegoś umorusanego bociana. Łosie, zające, króliki zostały wybite. Przychodzi w końcu straszny upał, który niemal wszystko wypala i nawet ta okolica ulega rozpadowi.
My z żoną od marca do połowy czerwca regularnie robimy wypady na południowe Podlasie i kręcimy się tam obsesyjnie. Te pejzaże zawsze rzucają nas na kolana, to jest coś niebywale pięknego. Akurat znamy nieźle Europę, Lazurowe Wybrzeże, Włochy, wyspy greckie, Dalmację, Andaluzję, Pireneje, Dolomity, cały katalog południowego piękna. Ale nie widzieliśmy dotąd pejzaży, które by robiły na nas takie wrażenie jak Podlasie mniej więcej w trójkącie Tonkiele – Siemiatycze – Drohiczyn, szczególnie od wczesnej wiosny do początków lata. Mamy tam wręcz mistyczne odczucia, tym bardziej że są to okolice coraz bardziej bezludne. Wsie z trzema, czterema mieszkańcami. Ale to dodaje im uroku. Szczególnie jeżeli się jest wyłącznie obserwatorem. Bo na pytanie, czy moglibyśmy tam żyć, odpowiedź brzmi: nie. Gaponia sobie tego pytania nie zadaje, bo w przeciwieństwie do nas nie ma wyboru. Nasz wybór będzie też ulegał stopniowemu ograniczeniu w miarę postępów w degradacji natury, jaką reżim nam funduje. To jest irracjonalne zło. W tym względzie życie dogania powieść szybciej, niż zakładałem.
W Blasku pojawia się nawiązanie do Iwana Turgieniewa i Zapisków myśliwego. Mamy zatem Turgieniewa i pana mistrza, Hemingwaya – dwóch myśliwych mających okazję stawać oko w oko ze zwierzętami, których my już właściwie spotykać nie możemy. Fascynują pana ci pisarze. A jednocześnie buduje pan obraz zniszczonej, upadłej natury i wydaje mi się, że w tych opisach jest sporo współczucia. Jak pan godzi te dwa światy?
Sam chciałbym wiedzieć. Turgieniew w Blasku to epizod. Pojawia się tam dwa, trzy razy i znaczy nieporównanie mniej niż Hemingway w mojej poprzedniej powieści Obok Julii. Obaj spędzają życie na polowaniach, ale na tym kończy się podobieństwo między nimi. Hemingway był utalentowanym durniem, których we wszelkich sztukach wyzwolonych nie brakuje. Przykro to powiedzieć, ale są męcząco nadreprezentowani. Turgieniew – przyznawali to zarówno jego współcześni, jak i potomni – był najmądrzejszym rosyjskim pisarzem. Może dlatego był wybitny, lecz nie genialny gdyż geniusz nie obywa się bez szczypty głupoty. Gaponia sam mądry, choć zawstydzająco słaby, rusycysta z wykształcenia, nie mógłby czytać na głos nikogo innego. A co do samych polowań… Hemingway był rzeźnikiem, wystarczy przeczytać Zielone wzgórza Afryki, Turgieniew – myśliwskim koneserem. Strzał to była ostateczność. Tak czy owak, odbierali życie niewinnym zwierzętom dla przyjemności zabijania i to jest barbarzyństwo. Mam nadzieję, że mój bohater jest tego samego zdania. Zatem godzę te dwa światy, współczucie dla demolowanej natury z zainteresowaniem tymi, którzy się do tego przyczyniają, stając wszakże tylko po jednej ze stron.
Porozmawiajmy o Gaponi. Mam wrażenie, że w książce objawia się pewna stara struktura, znana od czasów eposu o Gilgameszu, która jednak też ulega rozpadowi: mamy wielkiego bohatera, któremu towarzyszy zawsze jakiś proteusz, kosmaty, niewydarzony, trochę kaleki, o cechach trickstera. Ale z mitologii wiemy, że to tricksterom zawdzięczamy świat, bo przez swoje głupie, zbyt wrażliwe, wychodzące poza normę postępowanie dokonują rzeczy wielkich. Gaponia też jawi mi się jako postać bardzo proteuszowa. Wiemy od początku, że to niezdara, ale ta jego niedojrzałość polityczna, nadmierna wrażliwość, obawa, ukochanie piękna powodują, że dokonuje on przemiany w świecie, bo książka kończy się nadzieją.
Jak na Gaponię, dokonuje on gigantycznego czynu, bo zmienia państwo. Inna rzecz, że nie ma za bardzo wyboru, jeśli chce przetrwać. Państwo jest rozchwiane. Obywatele zdezorientowani po dekadzie wyniszczającej, niewydarzonej dyktatury. liberte_xxx_bitwa_o_historie.indd 196 15/02/2019 14:03 197 Wrażenie uczestnictwa w tym, przepraszam za określenie, lupanarze, jest powszechne. Oczekiwanie, że tu ktoś posprząta, niesie się od granic do granic, więc osamotniony w swym działaniu Gaponia, dotychczas w nierozwiązywalnym sporze z jakimkolwiek czynem, odnosi sukces. I płaci za niego cenę najwyższą, bo ostateczną. Ale kraj zyskuje. Ta książka kończy się czymś, co można by uznać za bardzo umiarkowany optymizm. W tak mrocznej powieści inne zakończenie byłoby błędem nawet formalnym.
Mnie się wydaje, że jednak ten optymizm nie jest zabiegiem formalnym, lecz odruchem serca. Jak to się ma do pańskiego pesymizmu, do tego przeświadczenia, że doszliśmy już do ściany?
Gdybym miał status prawdziwego pisarza albo status, jaki osiągnął Henryk Sienkiewicz, to megalomańsko mógłbym powiedzieć, że samo zakończenie Blasku zostało napisane ku pokrzepieniu serc. Książka jest absolutnie w zgodzie z moją naturą, z moją duszą, z moimi najskrytszymi myślami, natomiast zakończenie – z nadzieją – a więc czymś niesprawdzalnym i często iluzorycznym. A poza tym pesymizm w trwodze, udrękach, nieredukowalnym smutku brzmi słabo, męcząco, nudno. To jest czarne na czarnym. Dobrze, nawet ze względów kompozycyjnych, znaleźć dla niego jakiś kontrapunkt. Jednocześnie bardzo mi miło, że po raz pierwszy przy okazji swoich prób literackich muszę się tłumaczyć nie z pesymizmu, lecz z umiarkowanego optymizmu.
Polska jest w rozkroku, pan też mówi, że jest w tej powieści w rozkroku. Ja widzę jeszcze jeden rozkrok – w postaci Dona. To lśnienie, trupia bladość, status zjawy przywodzą na myśl tropy romantyczne. Wskakiwanie w grób, ekshumacje, nekromancja, wampiryzm, o którym tyle pisała Maria Janion, istnienie Dona po tej i tamtej stronie, bo po tej nie do końca może funkcjonować –to jest w Polsce obszar, z którym wciąż nie możemy się uporać. Trauma, nieprzepracowane żałoby, zemsta na żywych bez wybaczenia. Wydawało się, że skończyliśmy z romantyzmem w wersji zombie, z obściskiwaniem się z trupami, a jednak wciąż to robimy.
Autorom bardzo często zdarza się napisać rzeczy, które w odbiorze czytelników znaczą coś zupełnie innego. Czytelnicy uzmysławiają im coś, co mogło być podświadomą, ukrytą intencją. Na tym polega tajemnica pisania. Nie miałem intencji nawiązania do romantyzmu, ale cieszę się, że dzięki obserwacjom takim jak pańska ta powieść staje się niejednoznaczna
Eustachy Rylski – prozaik, dramaturg i scenarzysta. Zadebiutował w 1984 r. dyptykiem powieściowym „Stankiewicz. Powrót”. Autor powieści „Człowiek w cieniu”, „Warunek”, „Na Grobli”, „Obok Julii”, a także tomów
opowiadań „Tylko chłód”, „Wyspa”, „Szara lotka” i esejów „Po śniadaniu”. Laureat kilku prestiżowych
nagród literackich. Tłumaczony na wiele języków.