Jak w każdej tragedii, los musi zostać dopełniony. No i jest oczywiście uosobienie tego losu, czyli Prezes, przez lata prawdziwy deus ex machina, który tak przywykł do tej roli, że wciąż w niej pozostaje, mimo że gra już w innej sztuce. Scenariusz jest już modernistyczny. Bohaterowie wygłaszają swoje podniosłe kwestie, choć i oni sami i wszyscy dokoła wiedzą, że nie mają one już mocy sprawczej, a są jedynie elementem konwencji.
W minionych słusznie czasach Stefan Kisielewski opisywał fenomen zmiany władzy w PRL-u. Odsunięci od stołków byli prominenci pojawili się w warszawskich kawiarniach z przesłaniem „Co oni teraz wyprawiają. Jak tak można. Doprowadzą wszystko do ruiny”. Minione czasy są minione, ale nawyki pozostały. Prawicowe pisma są pełne kasandrycznych przepowiedni, co do przyszłości Polski oraz narzekań na despotyzm nowej władzy w Sejmie i Senacie. Za wzór stawiane są niesłusznie minione czasy pełnej demokracji i wierności każdej literze i duchowi Konstytucji. Żeby odwrócenie ról było pełne, zdarzają się już głosy, że należy zorganizować demonstracje uliczne w obronie demokratycznych procedur. Nie ma jeszcze odwołań do zagranicy (ulica i zagranica), ale są już pomruki, że Amerykanie nie zniosą takiego otwartego ulegania Unii Europejskiej, czyli czytaj: Niemcom.
Problemem dla prawicy jest jednak to, że nowa władza nie do końca jest nowa. Na tle greckiego chóru narzekań i zapowiedzi fatalnego zwrotu losu, rozstawiane są dekoracje (przynajmniej w momencie, w którym to piszę) do tragifarsy pt. „Premier Morawiecki formuje nowy rząd”. Obiecuje się zupełnie nowy czy znacznie zmieniony skład, ale też nowe idee, które tym rządem będą kierować. Niejasne obietnice zdobycia większości powoli zanikają, ale jest determinacja, żeby doprowadzić sprawę do wotum (braku) zaufania. Jak w każdej tragedii, los musi zostać dopełniony. No i jest oczywiście uosobienie tego losu, czyli Prezes, przez lata prawdziwy deus ex machina, który tak przywykł do tej roli, że wciąż w niej pozostaje, mimo że gra już w innej sztuce. Scenariusz jest już modernistyczny. Bohaterowie wygłaszają swoje podniosłe kwestie, choć i oni sami i wszyscy dokoła wiedzą, że nie mają one już mocy sprawczej, a są jedynie elementem konwencji.
Modernizm, a może wręcz postmodernizm sytuacji politycznej w Polsce wyraża się też w ekscesywnym użyciu sceny obrotowej. Idzie to tak daleko, że trudno się zorientować, kto właściwie rządzi, a kto jest w opozycji. Opozycja, która wygrała zdecydowanie wybory, przejęła Sejm i Senat, ale nie rządzi, bo trwa wciąż zmiana dekoracji, której przedłużenie zafundował nam Prezydent Andrzej Duda. Eksperyment teatralny posunął się tak dalece, że odbywają się dwa, a właściwie trzy równoległe przedstawienia: wybór składu władz Sejmu i Senatu, rząd Morawieckiego i rząd Tuska. W tle występują chóry, ale zgodnie z (post)modernistycznymi zasadami rozdzielają się one na sprzeczne głosy; oprócz narzekań prawicy słychać polifonię opozycji, a czasem przebijają się solowe występy prezydenta.
Choć polityka w pewnym sensie jest jednak teatrem, to nie jest nim do końca. W chwilach przełomu okazuje się, że zawodzą sztuczki pijarowe i trzeba się skonfrontować z realnością. Oczywiście realność domagać się będzie nowych inscenizacji. Teraz właśnie mamy do czynienia z taką sytuacją i co więcej, poprzez ten moment zawieszenia, przedłużonej zmiany dekoracji, widzieć możemy cały proces, obserwować go jak pod szkłem powiększającym. Trudno odpowiedzieć jednoznacznie na pytanie, co uruchomiło tę całą karuzelę zmian, ale możemy przyjąć, że ich oczywistym początkiem jest przegrana PiS-u. Odsyła nas to jednak do pytania o przyczyny tej porażki, o to, co chcieli wyborcy wyrazić w zdecydowanym głosowaniu przeciw PiS-owi, mimo rozkręconej maszyny propagandowej tej partii.
Jak zwykle w polityce nie ma to pytanie jasnej odpowiedzi, nałożyły się na tę porażkę zarówno elementy programowe, jak też błędy taktyczne. Zaczynając od tych ostatnich, można chyba powiedzieć, że ważnym czynnikiem była niezdolność tej partii do w miarę sprawnego administrowania krajem. W jakimś sensie był to odwrócony obraz wyborów z 2015 roku. Wtedy PO przegrała, bo przez lata wierzyła, że wystarczy samo sprawne działanie maszyny państwowej. Stworzyła nawet z tego rodzaj ideologii, wyrażonej lapidarnie w słynnych słowach Tuska o „ciepłej wodzie w kranie” jako ostatecznym kryterium oceny rządu.
PiS wygrał w 2015 roku, dzięki niezwykle sprzyjającemu splotowi okoliczności – jak zawsze w polityce, szczęście jest niezwykle istotnym i na ogół niedoszacowanym czynnikiem, ale też dzięki temu, że był w stanie bezwzględnie wykorzystać błędy konkurencji i przedstawić program, który mógł się wydawać atrakcyjny dla wielu grup społecznych, nie tylko tych, które tradycyjnie tej partii sprzyjały. Konserwatyzm społeczny połączony z obietnicą transferów socjalnych i cofnięcia niepopularnej decyzji o podniesieniu wieku emerytalnego spowodowało efekt, który można by nazwać obrotowymi drzwiami, przez których segmenty przechodziły coraz to nowe transze wyborców.
Myślę, że jednak już wtedy można było wychwycić problemy, które wcześniej czy później musiały się pojawić. Ideologia odtworzenia wspólnoty narodowej po latach jej komunistycznej i liberalnej korupcji, przenikała wszystkie działania tej partii. Idea, że państwo, używając właściwych mu narzędzi, jest w stanie odbudować wspólnotę, jak sądzę, jest skazana na niepowodzenie od samego początku z dwóch zasadniczych względów. Po pierwsze, państwo może być emanacją wspólnoty, co zresztą niesie za sobą dobrze znane niebezpieczeństwa. Nie działa to jednak w drugą stronę – niemożliwe jest powołanie dekretami i poprzez administrację wspólnoty. Próba taka musi się skończyć skrajnym etatyzmem, który prowadzi do kontroli coraz większych obszarów życia społecznego. Transfery socjalne, które odegrały pewną rolę w zmniejszeniu obszarów drastycznej biedy, zostały jednak pomyślane tak, by wiązać duże grupy bezpośrednio z rządem, a co więcej, prowadzone pod hasłem solidarności społecznej prowadziły do znanego paradoksu, że dostawali je wszyscy bez uwzględnienia progu dochodów. Z taką ogólną postawą ideologiczną wiążą się wszystkie wiadome niedogodności: ideologiczne rekomendacje stają się ważniejsze niż kompetencje, nadmierna kontrola rodzi coraz więcej problemów, które trzeba rozwiązywać, a to z kolei sprawia, że powstają wciąż nowe wąskie gardła administracji i tak koło się zamyka.
Po drugie, trudno było ożywić klasyczną ideologię narodową czy wręcz narodowo-religijną w zmieniającym się gwałtownie świecie. Oczywiście, polityka i ideologia PiS wpasowują się częściowo w tendencje, żeby powrócić do narodowej perspektywy, ale raczej nie występują one w tak totalnej formie (oczywistym wyjątkiem są tu Węgry). Kontrrewolucja kulturalna miałaby dotyczyć wszystkich sfer rzeczywistości społecznej i oczywiście znajdować swoje odbicie w sztuce. Konsekwencją takiego totalizmu ideologicznego było zjawisko dobrze opisane kiedyś przez Pierre’a Bourdieu, czyli podział na dogmatyków, którzy trzymają się ideologii i heretyków, którzy, w imię zdobycia większych wpływów wśród wyborców, gotowi są rozluźnić ideologiczny gorset. Wydaje się, że w PiS zwyciężyła zdecydowanie ta pierwsza tendencja, co nieuchronnie prowadziło do alienacji coraz to większych grup potencjalnych sojuszników, a co może i ważniejsze, zniechęcała do głosowania na PiS nowych wyborców. Tendencja ta została dość dokładnie pokazana w wielu analizach socjologicznych i politologicznych przesunięć elektoratu tej partii. Oczywiście PiS utrzymał swój żelazny zasób wyborczy, ale nie był on na tyle duży, żeby powstrzymać jego klęskę.
Strajki Kobiet były niewątpliwie punktem przełomowym w całej rozgrywce wyborczej. Najważniejszy był oczywiście ich bezpośredni powód, decyzja zdominowanego i manipulowanego przez PiS Trybunału Konstytucyjnego, która, będąc radykalnie niesprawiedliwą i nieusprawiedliwioną, pozbawiała kobiety należnych im praw. Decyzja ta jednak, jak i cała postawa władz w tym okresie, ujawniła w całej pełni ideologicznie antymodernistyczny charakter tej partii gotowej dla tych abstrakcji narazić na cierpienia kobiety. Mimo więc, że w kategoriach krótkoterminowych zakończyły się one porażką, to skutkowały znaczącą, przynajmniej w kategoriach wyborczych, zmianą nastrojów społecznych. Utworzony został, używając języka Ernesto Laclaua, łańcuch ekwiwalencji, w którym walka o prawa kobiet została połączona z obroną przynależności do Unii Europejskiej, walką o rządy prawa czy obroną wolności ekspresji artystycznej.
Ten łańcuch żądań przejęty został przez opozycję demokratyczną z wyraźnie hegemoniczną rolą w niej KO. Niewątpliwie wiodącą rolę w stworzeniu takiej konfiguracji politycznej odegrał Donald Tusk, który wrócił do polskiej polityki po długim okresie pobytu w Brukseli. Powroty w polityce są zawsze trudne i muszę przyznać, że sam byłem sceptyczny wobec jego szans, tym bardziej, że miał on i zresztą wciąż ma, spory elektorat negatywny. Okazało się jednak, że na planie intelektualnym był on w stanie spiąć różne żądania i wystąpić jako reprezentant całej prawie opozycji. Dokonało się to poprzez poszerzanie pola politycznego, jakie tradycyjnie zajmowało PO, czyli sporo kwestii od lewicy światopoglądowej, ale też roszczeń socjalnych, a w końcowym okresie kampanii wyborczej pojawiły się też odniesienia do narodu. Tusk podkreślił, że nowoczesny naród jako wspólnota jest skontrastowany z konserwatywną ideologią narodową PiS. Co więcej, Tusk potrafił umiejętnie zagrać na emocjach wyborców, odwołując się do wszystkich nieprawości rządów PiS, które traciło coraz bardziej parasol ochronny, jaki przez wiele lat zdawał się tę partię chronić przed skutkami licznych afer ujawnianych przez środki masowego przekazu.
Uderzenia w PiS przyśpieszyły erozję tej partii, która pozostawiła wolne pole dla ugrupowania Trzecia Droga, której udało się przekonać do siebie tę część wyborców, dla których KO było zbyt liberalna czy lewicowa. W tym rozstawieniu sceny politycznej, najtrudniej było odnaleźć się Nowej Lewicy, której wynik z tego względu można uznać za sukces, niezależnie od tego, jak względny by on był.
Przedstawiona powyżej genealogia obecnej sytuacji politycznej pozwala przewidzieć problemy, które będą nas czekać w najbliższej przyszłości. Dla koalicji, która wygrała wybory, to oczywiście kwestie dogadania się w sprawach spornych. Można być optymistą co do wyniku tych dyskusji, choć na pewno łatwe nie będą. Ważne jest jednak, że po ośmiu latach monologu czy kilku monologów, wracamy znów do dialogu, do wzajemnego rozumienia i budowania kruchego kompromisu, który jednak daje siłę systemowi demokratycznemu. Problem jednak polega na tym, że demokratycznie debatująca koalicja stać będzie w obliczu formacji, która raczej niechętnie odwołuje się do dialogu. To, jak to starcie zostanie rozegrane, może być decydujące nie tylko dla wyników kolejnych wyborów, ale na dłuższą metę dla kształtu czy wręcz przetrwania demokracji w naszym kraju.
Na koniec wróćmy do otwierającej ten tekst metafory dramatu, czy raczej performance’u awangardowego. Dwa zespoły na jednej scenie, z których każdy ma przypisane i już zarysowane role. Co więcej, każdy z nich gra swój tekst. Reguły są jednak takie, że po interludium, rozgrywanym przy otwartej kurtynie w trakcie zmiany dekoracji, jeden z nich powinien zejść z głównej sceny. Nie chce tego jednak zrobić, aktorzy upierają się, że mają jeszcze tyle kwestii do wypowiedzenia, tyle niedokończonych monologów… „dajcie nam jeszcze trochę czasu”, proszą, „a zobaczycie wspaniały spektakl, choćby przez chwilę”. W tym momencie trzeba zatrzymać metaforę. Polityka jest teatrem, ale nie do końca… na szczęście.