Program zasiłkowy 500+ ma pewien nieoczywisty sens jako eksperyment społeczny. Naprawdę ciekawe, co ludzie – ci biedni i ci bogaci – zrobią, kiedy dzięki pieniądzom za nic poczują się uwolnieni od obaw w kwestii zaspokojenia części podstawowych potrzeb.
Dziś powrót do świata bez tego korupcyjnego w założeniu zasiłku nie jest możliwy. Warto więc nadać rozdawnictwu pieniędzy znaczenie, które pozwoli odzyskać poczucie sensu i w tej nowej rzeczywistości skomunikować Polaków w języku niekorupcyjnym.
Idea rozdawania pieniędzy podatników za nic niesie w swym nurcie, brudnym od fałszywych i kłamliwych intencji, również zasoby ożywczej energii wolności. I choćby władza rzekę śliny wypluła przez lewe ramię, program zasiłkowy 500+ ma wpisane w siebie idee liberalne.
Friedrich Hayek i inni ojcowie współczesnego liberalizmu doskonale widzieli, że nie ma wolności w sytuacji braku możliwości decydowania o kierunku własnych działań. Zacznijmy o programie 500+ myśleć w tym języku.
Gdyby zasiłek uprościć, upowszechnić, oderwać od posiadania dzieci, zastąpić nim i zlikwidować inne transfery socjalne – mielibyśmy bezwarunkowy dochód podstawowy (BDP). Gdybyśmy rozmawiali o perspektywie zastąpienia przynajmniej części transferów społecznych dochodem podstawowym – mielibyśmy dyskusję o godności, wolności, rozwoju, rodzinie, ale prowadzoną w kategoriach niepopulistycznych, kupowania wierności wyborczej, a liberalnych – wolności i godności.
Deprywacja ekonomiczna, konieczność pracy na głodowej pensji – niewoli ludzi. Trzeba spowodować, tłumaczył Hayek, by każdy mógł wypowiedzieć pracę swemu pracodawcy, a zwłaszcza, by podstawowe potrzeby życiowe można było opłacić ze swojego przychodu. Wywodził, że poziom dochodu odpowiadający tym potrzebom nie może być pomniejszony o podatek. Stąd koncepcje kwoty wolnej w podatku od dochodów osobistych (PIT), czy kwoty kosztów uzyskania przychodu odliczanych od podstawy opodatkowania.
Wielu, zwłaszcza lewicowców, uważa wykorzystywanie podatków do uruchomienia aktywności ludzi za brzydką pułapkę. Ich zdaniem, już niedługo zabraknie pracy w rozwiniętych społeczeństwach. Częściowo przez złą globalizację, ale głównie ze względu na postępującą robotyzację i automatyzację pracy. A godności potrzeba każdemu i każdy na swój sposób jest ważny społecznie.
Dlatego zdaniem lewicy nie można uzależniać dochodu podstawowego od uzyskiwania przychodu z pracy czy z jakiegokolwiek innego źródła. Nie można go też cofać ze względu na stan majątkowy lub uzyskiwane przychody. Ot, po prostu trzeba ludziom płacić, by czuli się bezpieczni ekonomicznie i dzięki temu chcieli być użyteczni dla społeczności.
Eksperymenty z dochodem podstawowym wykazały, że po jego wprowadzeniu lekko rosło bezrobocie, ale znacznie poprawiał się stan zdrowia, aktywność i zamożność ludzi. Fińscy autorzy ostatnio głośnego planu założyli, że będą dawać 560 euro grupie bezrobotnych i patrzeć, co z tego wyniknie. Jeśli wyniknie coś dobrego, każdy biedny czy bogaty Fin miałby otrzymywać 800 euro miesięcznie.
Powie ktoś, że Finów na to może stać, a Polaków już nie. Nieprawda. Finów też na takie rozwiązanie nie stać. A kiedy się sprężą, to mogą mieć na granicach sporo chętnych do… zostania Finem. Jakoś sobie to poukładają, ale Polaków nie stać na fiński model z pewnością. I ów ktoś będzie miał rację, choć częściową, tak jak cząstkowy mógłby być model BDP w Polsce.
Nie ma wątpliwości – 23 mld złotych dałoby się wydać rozsądniej niż na „pogłówny” zasiłek dla rodziców. Jeśli już, dałoby się go kierować mądrzej, na potrzebujących. Najlepiej byłoby się z nim wstrzymać jeszcze na dwa, trzy cykle koniunkturalne i kryzysy światowe.
Polaków na pewno stać, przy rozszerzeniu bazy opodatkowania, na podniesienie kwoty kosztu uzyskania przychodu. To też taki element bezwarunkowego dochodu podstawowego. A jeśli myśli się wspólnotowo – stosunkowo dobrze motywuje do pracy. Podniesienie kwoty wolnej od podatku – motywuje gorzej.
Pierwsze od dawna postulują ekonomiści. Drugie – wybierali politycy. Wiadomo, łatwiej zakomunikować swoją „janosikowość”, kiedy zostawia się w kieszeni wolne pieniądze wszystkim (kwota wolna). Kiedy zostawia się w kieszeni trochę więcej grosza tym, co pracują, a nie wszystkim (koszt uzyskania przychodu) – obniża się podatek także tym, którzy otrzymują dochody z renty kapitałowej, np. najmu.
Władza PiS i organizacji wasalnych obiecywała podniesienie kwoty wolnej do 8 tys. zł rocznie. Zamiast tego – podniosła ją nieznacznie tym, którzy zarabiają mniej lub w granicach ustawowej pensji minimalnej. Tym, co zarabiają średnią krajową, już obniżyła (czyli podwyższyła podatek).
Wiadomo, władza chce być pamiętana jako dbająca o najuboższych i tępiąca elity, które dzięki swej zaradności, pracowitości czy zdolnościom uzyskują dochody ponadprzeciętne. Ten antykapitalistyczny rys jest podkreślany w programie zasiłkowym 500+. Zwłaszcza wtedy, kiedy władza tłumaczy, że pieniądze na rozdawnictwo weźmie z podatku od złych właścicieli sklepów wielkopowierzchniowych czy instytucji finansowych, a ostatnio – od tych, którzy dla własnej fanaberii jeżdżą samochodami lub samolotami i spalają paliwa.
Idee wolności ekonomicznej i BDP nie przedostały się do języka politycznego. Populiści wolą traktowanie redystrybucji jako waluty, za którą kupują poparcie społeczne. Obecna władza ten aspekt działania programu rozdawniczego oczywiście przemilcza. Próbowała tłumaczyć się wiarą w ekonomię dobrobytu, czyli zbawcze pobudzanie koniunktury poprzez pieniądze publiczne i prywatne pchane w indywidualną konsumpcję. Nigdzie ta teoria się nie sprawdziła w praktyce, a jak bywa szkodliwa – widać po Grecji.
Konkurenci do władzy brną zaś w konstrukcje racjonalizujące wydatki budżetowe na pomoc socjalną. Pojawiają się np. ciekawe próby racjonalizacji systemu zasilania w pieniądze rodzin wychowujących dzieci. Takie, jak 3 tys. złotych na każde dziecko w rodzinach aktywnych na rynku pracy sformułowany w partii .Nowoczesna. Albo rozszerzenie systemu zasiłkowego z rodzin wielodzietnych na te, które z różnych przyczyn mają na razie lub na stałe tylko jedno dziecko. Wreszcie – to program Platformy Obywatelskiej – rozdawania niewypracowanych pieniędzy, ale emerytom.
Pomysły te wynikają z racjonalnych przesłanek. Po pierwsze, szukają w obywatelach pokładów odpowiedzialności za swój udział w społeczeństwie. Po drugie, chcą dać mocny impuls ułatwiający parom decyzję o wejściu w etap szczęścia rodzinnego z pierwszym, a potem być może z następnymi dziećmi. Po trzecie, chcą ulżyć emerytom, choć bardziej ulżą ich wnukom, którzy najwięcej korzystają na stosunkowo wysokim poziomie dochodów emeryckich – transfery z grupy starszych do młodych przekroczyły już 5 mld złotych rocznie.
Oba partyjne projekty są mądre o tyle, że mają pożytkować pieniądze obecnych i przyszłych podatników na społeczny skutek. Jednak grzeszą nie dostrzegając głębokiego sensu otrzymywania pieniędzy za nic. Nie za posiadanie dziecka, nie za aktywność na rynku pracy.
Tymczasem rewolucja świadomości polega na tym, że obywatele oczekują od swojego państwa szacunku wyrażonego pieniędzmi za sam fakt bycia uczestnikiem wspólnoty. Nie za wykonywanie pewnych zadań potrzebnych społeczności, jak praca czy reprodukcja społeczeństwa. Po prostu za nic. Ale ze względu na coś.
Autorzy programu 500+ słusznie obraziliby się, gdyby ich posądzać o intencje rozdawania pieniędzy za nic. Władza partii PiS i jej akolici zadłużają Polaków na ważny społecznie cel.
Początkowo owym celem miał być impuls demograficzny. Posługując się agresywnymi argumentami przeciwko rodzinom mającym jedno dziecko – rządzący kupowali u innych rodzin drugie i następne dzieci. Koszt takiego dziecka został policzony na ok. 2 mln zł. Tyle mogłoby kosztować, gdyby rzeczywiście pod wpływem programu zasiłkowego Polacy chcieli mieć więcej dzieci niż planowali lub mieliby bez tego programu.
Bezsens takiego kupowania dzieci mógł trafić do rozumu władzy, bo przeformułowała swój cel – pieniądze rozdawane są po to, by minimalizować ubóstwo rodzin, a najskuteczniej tych, które reprodukują społeczeństwo według planu boskiego nie podlegającego ludzkiej kontroli.
Zatem władza również nie wie, co wyniknie z jej po omacku wykonanego ruchu ku dobrobytowi, konsumpcji czy ograniczenia boskiego planu urodzeń? Skąd zresztą miałaby wiedzieć, skoro, jak słusznie tłumaczy dr hab. Joanna Tyrowicz, nie ma możliwości dokładnego zbadania wpływu najnowszego zasiłku na rynek pracy czy aktywność zawodową. Nawet na rynek dóbr i usług.
Nie ma grupy porównawczej. Wcześniej przyznane przez rząd rodzinom wielodzietnym i rodzicom formy pomocy, wieloletni wzrost płac – są równie ważnym powodem zmian na rynkach. Narastający od dwóch lat trend zawodowej bierności kobiet czy upowszechniający się model finansowania zakupu używanych aut pożyczką ratalną w wysokości nie większej niż 500 złotych – to tylko objawy pojawienia się nadwyżkowego dochodu w gospodarstwach domowych. Pojawił się on jednak już wcześniej.
Jeśli nawet procesy rynkowe są wzmacniane rozdawnictwem pieniędzy, to nie da się wiedzieć, jak bardzo rozdawnictwem spod szyldu 500+.
Dlaczego nie ma to znaczenia? Choćby dlatego, że zmiany są nie do cofnięcia. Błędem było skupianie się w ocenie skutków programu zasiłkowego 500+ na rachunku finansów państwa. To oczywiste, że program jest finansowany z długu, z nowych podatków, takich jak wyższa stawka VAT, podatek bankowy czy planowane nowe opłaty od paliw płynnych i energii elektrycznej.
Ludzie sami spłacą co roku ok. 25 mld złotych w nowych daninach zbieranych przez ich rząd na ich zasiłki. Ich dzieci będą spłacały długi zaciągane przez rząd po to, by ich rodzicom było lżej lub fajniej żyć.
Tym bardziej nie przekonałby ludzi argument następców obecnej władzy, że ponieważ rząd ma lepsze pomysły na wydanie pieniędzy – zabierze części ludzi cukierki z 500+. Konkurenci to wiedzą, ale – podobnie jak obecna władza – nie do końca akceptują świat z raczkującym BDP. Nie rozumieją istoty przełomu, jakiego bezwiednie dokonali populiści.
A dokonali. Już jedna czwarta Polaków korzysta z jakichś zasiłków, a jak wykazała Alicja Defratyka w sondażu zamówionym dla serwisu ciekaweliczby.pl, ponad połowa respondentów uważa pobieranie pieniędzy rządu, czyli innych podatników, za objaw zaradności.
Kompletnie nie obchodzi ludzi, z jakiego tytułu otrzymują pieniądze. Liczy się tylko, że one są. Dopiero kataklizm, jak wojna czy głęboki kryzys, mógłby uzasadnić i usprawiedliwić racjonalizację transferów socjalnych.
Tymczasem ani władza, ani jej konkurenci, ani też większość obserwatorów nie rozumieją, że program zasiłkowy 500+ jest nie tylko kiełbasą wyborczą, ale dodaje się w świadomości ludzi do innych legalnych źródeł utrzymania, np. do zwolnień podatkowych, takich jak kwota wolna i koszt uzyskania przychodu.
Program ten jest przez swój znaczący egalitaryzm tylko nieco bardziej socjalny od zwolnień podatkowych, ale równie legalny co choćby optymalizacje podatkowe, co usprawiedliwia korzystanie z jego dobrodziejstw. W końcu częściowo to inni spłacą jego koszt, a nie tylko beneficjenci.
I tu pojawia się szansa na zmianę języka komunikacji państwa z ludźmi. Porzućmy nadzieję, że etos pracy, zaradności życiowej, odpowiedzialności za wspólnotę każe ludziom odrzucić zasiłki i tych, którzy je im dają.
Jest pewien poziom bezpieczeństwa ekonomicznego i wolności wyznaczony pieniądzem. Jest więc też głęboki sens w zaprojektowaniu systemu redystrybucji dochodu wspólnego, by idee wolności miały dla ludzi realny, uwalniający ich z opresji ekonomicznej, brzęczący monetą wymiar. Nawet, jeśli im samym zasiłek od państwa się rachunkowo nie opłaca. Nawet jeśli muszą go spłacić albo oni, albo ich progenitura.
Z programem zasiłkowym 500+ już lepiej się zaprzyjaźnić. Szczęśliwie, po etapie przestrachu jak katastrofalne mogą być skutki zadłużenia przyszłych pokoleń Polaków na dodatkowe ponad 1 proc. PKB, mamy już czas pogodzenia się z perspektywą wiecznego płacenia za nic. Precyzyjniej – przesunięcia przyszłych dochodów na bieżącą konsumpcję. A według ekonomistów, warto czasem zainwestować w zdolności do optymalizacji alokacji aktywności. Nawet gdy drogo to kosztuje, a na pewnym etapie rozwoju skuteczniejsze społecznie byłaby inna alokacja aktywów.
Skoro już przypadkowo, przedwcześnie i nieoptymalnie, ale jednak zagościł u nas bezwarunkowy dochód podstawowy, spróbujmy go polubić. Ludzie na zasiłku to tacy sami ludzie, jak inni. Potwierdzając ich prawo do zasiłku, czyli wolności – możemy zacząć budzić aspiracje. Inaczej pozostawimy ich ze świadomością, że tylko populiści ich rozumieją, czyli szanują.
Gdy zmienimy język rozmowy o tym, czym jest obywatelstwo i wspólnota ekonomiczna, paradoksalnie – możemy zacząć rozmawiać o czymś więcej niż pomoc, wyrównywanie nierówności społecznych, solidaryzm, naród i jego trwanie itd. Zacznijmy mówić o źródłach osobistej wolności i obywatelstwie jako wzajemnej odpowiedzialności ludzi i ich państwa. Może zdarzy się coś pozytywnego, kto wie?
Grzegorz Cydejko – dziennikarz mediów ekonomicznych, publicysta i komentator polityczny
Foto: Foter.com