Tekst w skróconej wersji ukazał się w XXVII numerze Liberté! „Twój biznes – Polska”. Cały numer do kupienia w e-sklepie.
Jesteśmy od paru lat bombardowani tym pojęciem, a ma ono liczne mankamenty. Z reguły zubaża, kanalizuje myśl o historii na kilku-kilkunastu zagadnieniach, dryfuje w kierunku propagandy. Zamiast zachęcać obywateli do intelektualnego wzmożenia, najczęściej schlebia czasowym gustom i podbudowuje pustą, bezrefleksyjną dumę. Wbrew pozorom nie sprzyja patriotyzmowi, bo mutyluje go i pozbawia głębi. W dodatku najczęściej okazuje się nieefektywna.
Jesteśmy jednak zmuszeni konfrontować się z popularnością tego pojęcia i, nim politycy zdadzą sobie sprawę z potrzeby głębszego myślenia o historii, trzeba mierzyć się ze skutkami i rozważać konsekwencje. Obóz obecnie polską rządzący politykę historyczną afirmuje, bierze na swoje sztandary i próbuje jej używać jako narzędzia sprawowania władzy. Nic w tym dziwnego, bo to i osprzęt, wydawałoby się, nader użyteczny dla realizacji programu, a i historia jest dla ekipy dobrej zmiany bezsprzecznie istotna w kontekście programu i własnego umiejscowienia się na scenie politycznej.
Opis polityki historycznej Prawa i Sprawiedliwości et consortes nastręcza trudności. Co należy traktować jako jej podstawy i sposoby wyrażania? Czy enuncjacje naukowe, programowe i publicystyczne, czy wypowiedzi polityków? Czy większe znaczenie mają deklaracje spokojnych intelektualistów z obrzeży, czy okrzyki harcowników polityki? Jeśli polityka historyczna jest tym czym jest, a więc przekazem historii realizowanym przez polityków i odbieranym przez społeczeństwo, trzeba zaczerpnąć z każdego z elementów i z konieczności dokonać selekcji z każdej z grup, pamiętając przy tym o ich niejednakowym społecznym posłuchu.
Cechy konstytutywne
Krótka generalna charakterystyka niesie w sobie niebezpieczeństwo przesadnych uogólnień, ale pewne cechy można wskazać bez ryzyka błędu. Pierwszą, rzecz pewnie oczywista, jest polonocentryzm w sensie skupienia się zasadniczo na historii Polski. To naturalne, jako że mówimy o polskim rządzie, a ten powinien szczególnie interesować się przeszłością krajową, jest to jednak skupienie specyficzne. Jednolita opowieść o naszej historii ma dla PiS konkretny charakter, często rozumiany jako unikatowy. Historia kraju pojmowana przeważnie jako dzieje narodu, z kontekstowymi ledwie ekskursami – tam gdzie warto to podkreślać – do wielokulturowości z epok dawniejszych, jest punktem odniesienia do całości historii, a motywy są wybierane selektywnie i tylko tam, gdzie wydają się potrzebne. Pomysły pisowskiego koalicjanta z lat 2005–2007 na rozdzielenie w edukacji szkolnej historii Polski i powszechnej wpisywały się w tę logikę.
Pod względem rozłożenia akcentów, zarówno w upamiętnianiu jak i edukacji, wyraźnie widać skupienie na martyrologii. Upamiętnianie ofiar jest, jak wspomniałem wyżej, rzeczą zasadną i potrzebną, ale szerokie wspominanie zaszłości ma tutaj jeszcze inne, polityczne znaczenie. Wpisuje się w ogólną wizję Polski krzywdzonej i porzuconej, od czego wygodnie jest snuć paralele do bieżącej polityki. Większe zainteresowanie historią najnowszą przekaz taki niewątpliwie ułatwia. Sama instytucja Instytutu Pamięci Narodowej w obecnym jego ustawowym kształcie daje w polityce pamięci prymat ostatnim dekadom nad wcześniejszymi okresami, a żadna inna istniejąca czy powoływana państwowa agenda, nie licząc autonomicznie przecież jak dotąd działających uniwersytetów, nie może równać się z IPN siłą oddziaływania i stopniem państwowego poparcia.
Z martyrologizmu i specyficznie pojmowanej wizji dziejowej wynika pobrzmiewający tu i ówdzie, nieraz dość dosadnie – co nie znaczy, że całkowicie serio brany – tembr mesjanistyczny. Polska strzegąca święcie swojej tożsamości w obliczu mniemanego upadku Europy, Polska przywołująca do porządku zepsuty świat zachodni i przypominająca mu o jego chrzcie, Polska jako przedmurze i bojownik za wszystkich, Polska jako dziejowy depozytariusz wolności nauczający zbłądzonych, minister niczym Karol Młot spod Poitiers – nie trzeba cytatów, by wychwycić te motywy w wystąpieniach czołowych polityków.
To że polityka historyczna dobrej zmiany bywa prosta i jednostronna wynika z samych niedomagań pojęcia jako takiego i nie wymaga szerszego komentarza. Ze znacznie głębszych przesłanek wynika jednak to, że jest ona rewizjonistyczna, a więc przepisująca narracje historii według politycznej woli środowiska. Widać tu potrzebę odreagowania tych, którzy czuli się w dotychczasowych dziejach najnowszych pomijani i marginalizowani, widać chęć wskazania własnej racji w meandrach polityki. Dlatego najgruntowniejszemu przepisaniu podlega historia ostatnich dekad, i stąd problem momentu wybicia się Polski na niepodległość po upadku komunizmu, kwestia oceny dwudziestu sześciu lat wolności, stąd intensywność propagowania własnych wersji i własnych bohaterów, aż po znaczki, medale i monety okolicznościowe. Wydarzenia i postaci niepasujące do tego obrazu mają zostać wymiecione, spostponowane albo odwetowo zmarginalizowane.
Jest to też fragment szerszego programu politycznego, w którym poprzednia, skażona i niezasługująca na szacunek forma ustrojowa ma zostać zastąpiona nową, inną formą. Projekt IV Rzeczypospolitej to seria reform usuwających instytucjonalne niesprawności polskiego państwa, pisał w 2011 r. prof. Andrzej Zybertowicz (naszdziennik.pl 23 IV 2011), i choć teraz politycy umiejętnie unikają ośmieszonego w latach 2005–2007 pojęcia, program przebudowy realizuje się znacznie szerzej niż kiedykolwiek. Przepisuje symbole, tworzy Estado Novo. W takim ujęciu rzutuje, i musi rzutować, na historię, a polityka historyczna musi odzwierciedlać racje jej autorów. Jeśli okres 1989–2015 określi się jako postkomunizm, a rozwiązania i instytucje funkcjonujące w tym czasie napiętnuje, często bez cienia słuszności (jak w przypadku SN czy TK), wówczas łatwiej jest je pozbawić autorytetu i usunąć w imię własnej wizji.
Publiczna opowieść o historii ma też charakter oczyszczający, choć nie w katartycznym znaczeniu – ma odsądzić od polskiej wspólnoty narodowej jakiekolwiek zarzuty o niewłaściwe czy złe postępowanie w przeszłości. To w pewnej mierze reakcja na propozycje przepracowania polskich grzechów historycznych, na okrzyczaną i wszędzie tropioną pedagogikę wstydu, po części wyolbrzymiony strach przed antypolskimi narracjami spoza kraju, a także deklarowana chęć przywrócenia poczucia narodowej przynależności tej części społeczeństwa, która przywiązania do własnej tożsamości, zdaniem protagonistów IV RP, nie odczuwa. Obie strategie są jednak z gruntu błędne i duszą się w miazmatach fałszywej dychotomii. Gdyby zapytano o sprawę przytomnego historyka, powiedziałby, że nie ma takiej grupy etnicznej czy kulturowej, trwającej poprzez dzieje, która nie miałaby immanentnie wpisanych w historię i zdarzeń budzących podziw, i przynoszących ujmę, a kompleksowej narracji tożsamościowej nie da się opierać na żadnym z tych elementów. Z żadnego z nich nie można bowiem wyprowadzać wniosków uogólniających i na nich zasadzać swojego postrzegania wspólnoty. Politycy partii rządzącej nie dostrzegają tej prawidłowości, bo sami antropologizują narody i sprowadzają na nie i ich pojedynczych przedstawicieli odpowiedzialność zbiorową (‘nie pozwolimy się pouczać wnukom naszych prześladowców’, powiadają). Trudno, by było inaczej, skoro to z tego środowiska wobec własnych nawet rodaków formułowano takie etykiety jak genetyczny patriotyzm czy skażenie genem zdrady. Komiczny lęk przed przyznaniem przez min. Annę Zalewską, że pogromu kieleckiego dopuścili się Polacy, wynika właśnie z tej zależności. Zwyczajnie nie przychodzi jej do głowy, że mordercy z Kielc nie sprowadzają odpowiedzialności na wszystkich dzisiejszych współziomków. Ten standard trzeba by jednak stosować konsekwentnie i wobec innych zbiorowości, i tu zaczyna się problem.
Z powyższymi wiąże się kolejna cecha – własna, pisowska wersja historii na użytek publiczny jest tożsamościowa w tym sensie, że przypisuje swój własny obóz do precyzyjnie wyznaczonej, właściwej tradycji historycznej, ukazującej prawy i postępujący słusznie obóz patriotyczny (bądź niepodległościowy). Prawidłowość ta przebija z wielu wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego ale też np. z przemówienia afirmującego konstytucję 3 maja, wygłoszonego przez Andrzeja Dudę w toku tegorocznych uroczystości przed Grobem Nieznanego Żołnierza. Podobnie czyni intelektualne zaplecze (vide Jan Filip Staniłko, Zagadka konstytucji 3 maja, Polska Wielki Projekt, 2013). Blok rządzący jawi się jako kontynuacja dobrych sił, zjednoczonych ku odbudowie Polski, a wszyscy oponenci są kontynuatorami obozu zdrady narodowej i magnatów, którzy – w sferze werbalnej walcząc o zachowanie odwiecznych wolności – w praktyce czynnie wspierali obce i wrogie nam mocarstwa, a co najmniej stali po stronie dawnej systemowej słabości.
Paralela trzeciomajowa niesie w sobie jeszcze jedną przydatną cechę, w której władza szuka usprawiedliwienia dla siebie samej. Tryb przyjęcia ustawy zasadniczej z 1791 r. przy całym, ujmijmy to w ten sposób, braku proceduralnej ortodoksji, mógłby bowiem potencjalnie usprawiedliwiać dzisiejsze naruszenia prawa w imię wprowadzania wyśnionego nowego ładu. Historia nie znosi jednak anachronicznych porównań i, choćby nawet tego dobra zmiana nie dostrzegała, czyny, za które możemy sławić wielkich reformatorów trzeciomajowych z końca XVIII w., nie przenoszą się automatycznie na delikty naruszenia ładu konstytucyjnego w niepodległym państwie i nie przydają racji kroczącemu maślanemu autogolpe. Żonglowanie w przemówieniach dawnymi ideami, z celowym zresztą pomijaniem ich oświeceniowości i racjonalistycznego pochodzenia, nie skryje poza wszystkim faktu, że pierwsza polska konstytucja w artykule VIII, w pierwszym jego akapicie, jasno podkreślała niezależność władzy sądowniczej od prawodawczej, króla i magistratury.
Podpisanie się pod patriotów przeszłości prowadzone jest dalej przez okres zaborczej nocy, II Rzplitej i czasy komunizmu, z zawłaszczeniem sobie podrasowanego etosu Solidarności, z nieomal wyłącznym przypisaniem sobie etosu propaństwowego. Równolegle towarzyszy mu łańcuch zdrajców i odstępców, od czasów saskich aż po dzień dzisiejszy. Nic nie wyraża lepiej tego schematu niż opasły tom Barbary Stanisławczyk, z nadania obecnej władzy przez pewien czas prezesa zarządu Polskiego Radia, Kto się boi prawdy? Walka z cywilizacją chrześcijańską w Polsce (wyd. Fronda, 2015). Opowieść o generacjach zaprzańców i niszczeniu patriotyzmu polskiego wiedzie w niej od czasów przedrozbiorowych aż do komunistów z PRL, liberałów na „ideologach gender” skończywszy. Obsesję genu zdrady widzi się najczęściej w cytowanym nieraz wywiadzie prezesa Kaczyńskiego, ale stwierdzeń w tym duchu padało znacznie więcej: Jest mianowicie w Polsce taka polityczna i intelektualna tradycja, która zbudowana jest na przekonaniu, że będzie najlepiej, jak będzie nami rządził suweren z zewnątrz. Czasami przybiera ona formę zdrady, innym razem politycznej naiwności, innym znowu staje się to próbą załatwienia cudzymi rękami przeciwnika (prof. Ryszard Legutko dla Frondy, 2015).
Jeszcze niedawno próbowano się hamować w tego rodzaju historycznym polaryzowaniu społeczeństwa. Prof. Andrzej Nowak tak pisał w roku 2012: oni – to nie tylko wnuki oprawców z NKWD czy konfidentów z gestapo – tych nie ma tak dużo (a i tacy, bywało, przyjmowali szczerze polskość […]). Owi „oni” to także prawnuki tych, którzy byli w AK czy w BCh, bili się w kampanii wrześniowej – po polskiej stronie. To potomkowie tych, którzy w XIX wieku, albo w II RP, albo w czasie II wojny – z „tutejszych”, z „przybyszów” – stali się Polakami. Zestawienie to jest, co prawda, krzywdzące już na starcie, ale zachuje dozę szacunku dla nieprzekonanych. Podobnie prof. Zybertowicz w wywiadzie dla „Naszego Dziennika” w 2011 r.: moja rada jest prosta: uczmy się – nawzajem – umiejętności przywódczych i wyciągajmy rękę do tych, którzy spoza ciągów liter snutych przez „Gazetę Wyborczą” nie widzą już swojej Ojczyzny. Mimo poczucia wyższości, mimo nazwania siebie (w domyśle: tylko siebie) obozem patriotycznym, w warstwie deklaratywnej chciano jeszcze przerzucać mosty w kierunku „onych”.
Postawa taka i takie cieniowanie zostały ze sfery publicznej niemal wyeliminowane. Jeśli i dzisiaj trafiają się wśród intelektualistów popierających obóz rządzący głosy chłodzące i racjonalizujące, np. odżegnujące od przyklejania etykiet zdrajców, spotykają się już ze znacznie mniejszym posłuchem. Do dyskursu publicznego nie przebijają się niemal wcale. Przeważył, jak zawsze usprawiedliwiany atakami drugiej strony, stosunek oscylujący między politowaniem i niechęcią a pogardą i nieskrywaną nienawiścią, przy jednoczesnym – to kolejna cecha charakterystyczna – poczuciu prześladowania, poszkodowania, pominięcia.
Jak z wyżej opisanego wynika, polityka historyczna jest funkcją bieżącej polityki wewnętrznej, ma służyć jej celom. Zacytujmy prezydenta Dudę z jego trzeciomajowego, tegorocznego przemówienia na pl. Piłsudskiego: To właśnie dlatego jesteśmy tak dumni z Konstytucji 3 maja, że ona niosła nadzieję budowy silnego, wolnego państwa, że ona niosła głęboką nadzieję suwerenności, niezależności; głęboką nadzieję, że sami poradzimy sobie ze wszystkimi trudnościami, że pokonamy naszych odwiecznych wrogów, że będziemy mogli sami decydować o sobie w naszym kraju. Budowa silnego państwa, aluzje do odwiecznych wrogów, sugestie odzyskiwania podmiotowości, wszystko to równie dobrze można odnieść do teraźniejszych propozycji i diagnoz PiS. Podobnie wyraźnie widać to w felietonie, wygłoszonym przez Krystynę Pawłowicz w tym samym czasie dla radia Maryja i TV Trwam, w którym dokonując przeglądu polskich konstytucji, wychwalała tę z 1791 r., krytykowała marcową (1921) i pozytywnie komentowała kwietniową (1935) jako wzmacniającą egzekutywę. To nie tylko piłsudczykowski sentyment – szkic historyczny służył podkreśleniu konieczności ustanowienia nowej konstytucji dla silnego, sprawnego państwa. Równocześnie, z oczywistych względów, autorka miotała obelgi na obecnie obowiązującą ustawę zasadniczą, obwiniając ją o przypieczętowanie niesuwerenności Polski, zaś jako jej twórców przedstawiała lewicową opozycję i odchodzących właścicieli PRL, w tym osobiście A. Kwaśniewskiego, T. Mazowieckiego, B. Geremka, S. Cioska, a nawet W. Jaruzelskiego (!)1. To tylko przykłady, ale każdy miesiąc przynosi wypowiedzi polityczne i publicystyczne dekorujące bieżącą politykę tak interpretowanymi historycznymi obrazkami.
Co zrozumiałe, ta sama polityka historyczna jest równolegle funkcją polityki zewnętrznej, nawet jeśli stosowaną często li tylko na użytek wewnętrzny. Przejawem jest choćby różny odbiór nasyconych polską historią wystąpień Baracka Obamy i Donalda Trumpa w Warszawie. Najczęściej jednak służy przedstawianiu racji politycznych wobec Unii Europejskiej i poszczególnych jej państw, często stanowiąc odpowiedź na stawiane rządowi polskiemu zarzuty (polskie przedmurze a unijna polityka relokacji migrantów). Dominują przy tym resentymenty i stereotypy, albo wypowiedzi zgoła gimnazjalnego poziomu: klasycznym przykładem jest teza wicemin. Bartosza Kownackiego o Polakach uczących Francuzów jeść widelcem. Z naukowego punktu widzenia trywialna i prymitywna, w dodatku nieprawdziwa, bo – abstrahując od faktografii – co dwory monarsze mówią na temat obyczajów dominujących w dwu wczesnonowożytnych społeczeństwach?, jak w pigułce pokazała sposób reagowania na zadrażnienia w kontaktach zewnętrznych.
O ile można aferę sztućcową traktować jako dykteryjkę, o tyle pobudzanie fobii antyniemieckich ma znacznie poważniejsze konsekwencje i osadzenie tegoż w historii dowodzi kompletnej krótkowzroczności. Ponawiane wysuwanie żądań reparacyjnych i przypominanie niemieckiego nazizmu, traktowane jako narzędzie uprawiania polityki wobec zachodniego sąsiada, nie tylko podważa pozycję Polski na arenie europejskiej, ale otwiera puszkę Pandory, z której mogą wyfrunąć zła nieoczekiwane i nieprzewidziane w skali. Granica zachodnia bez wątpienia nie ulegnie przesunięciu, ale podważanie poprzednich ustaleń (tu kierowanych, zdaje się, w ogóle w niewłaściwym geograficznie kierunku) może nasilić roszczenia i wobec samego państwa polskiego. Nie muszę dodawać, że na bieżącą politykę rządu RFN wobec rządu RP w kontekście stosunków bilateralnych takie judzenie nie będzie i tak miało żadnego wpływu.
Najsilniejszym efektem będzie najpewniej pobudzenie sporej części społeczeństwa do antyniemieckiego nastawienia. Czego oczekiwać w stosunku do jego niedostatecznie wykształconych obywateli, jeśli poszukiwanie wroga i zakamuflowanej opcji niemieckiej jest tak silne wśród prawicowych elit. Atak prof. Bogdana Musiała na badających stosunki polsko-niemieckie prof.prof. Włodzimierza Borodzieja, Krzysztofa Ruchniewicza, Roberta Trabę, Annę Wolff-Powęską, Stanisława Żerkę jest tylko jedną z głośniejszych ostatnio odsłon dramatu. Użyłem tu przykładu niemieckiego, ale podobnie rzecz się ma w stosunku do wschodnich sąsiadów, a podejrzliwość i szukanie krajowej piątej kolumny znajduje ujście np. w kwaśnym stosunku, by nie powiedzieć niechęci, do spuścizny Giedroyciowskiej.
Już zbierając dotychczas określone aspekty, można dostrzec, że takie stosowanie historii ujętej w politykę ma charakter propagandowy i zideologizowany. Nie ma więc waloru uniwersalizmu, który mógłby łączyć ponad środowiskami. Brakuje nam jednolitej i wolnej od mikromanii narracji narodowej – nęcą autorzy idei kongresów Polska Wielki Projekt, ale trudno by przekonali do swojej wersji takiej opowieści kogokolwiek poza sobą i własnym elektoratem. Można domyślać się, że dopiero po wykuciu nowych elit intelektualnych, tak bardzo wyczekiwanych, i w domyśle lepszych, czystszych niż obecne, taka unilateralna wersja przeszłości Polski mogłaby zostać przyjęta bez zastrzeżeń. Tak jak bowiem nie zmienia się konstytucji, gdy społeczeństwo spolaryzowane jest i zwarte w stanie zwanym przez Greków antycznych stásis, tak trudno, by skrajnie subiektywna i antagonistyczna wizja mogła być przyjęta przez ogół społeczeństwa czy choćby miłośników historii.
Idąc dalej, skoro polityka historyczna obecnych rządzących chce nadawać ton, sekując inne narracje, jest redukcjonistyczna, skoro ma bardziej związywać z władzą, jest lojalistyczna, skoro ma być elementem wychowania patriotycznego (bardziej niż obywatelskiego), to jest też pedagogiczna. To element szczególnie trudny, bo łatwo o zniechęcanie czy ideologizację, a jeśli w rezultacie mielibyśmy np. gloryfikować pozytywne aspekty wojny jako areny wykuwania charakterów (cytując krytycznych recenzentów wystawy w Muzeum II Wojny Światowej), to bodaj byśmy takiej edukacji nie mieli. Dodajmy jeszcze, że inżynieria historyczna władzy jest wtórna, chce bowiem kopiować wzorce, które udały się gdzie indziej, acz często przy zbiegu zupełnie innych czynników, a często też zupełnie na innym poziomie finansowania polityki pamięci czy działań propagandowych. Pragnienie biernego kopiowania, pisania polskiej „Gry o tron” i polskiego „Wspaniałego stulecia” może niektórych przekona w ostatecznym rozrachunku, ale i ze względów finansowych, i twórczych może przynieść opłakane rezultaty. Albo raczej drwinę i brak zainteresowania.
Nade wszystko zaś hictorical policy PiS jest kadrowa, a jednym z jej nieodłącznych etapów jest wymiana kadr na lojalne w instytucjach historycznych bezpośrednio podporządkowanych władzy ogólnokrajowej. Jedną z przyczyn jest nieufność, inną potrzeba zagospodarowania środowiska, najważniejszą zabezpieczenie prezentowania i realizacji zamierzonych celów. Bezliku przykładów dostarcza IPN, szczególnie dojmującym ostatnio jest Muzeum II Wojny Światowej. W ciągu procesu nie wahano się nawet usuwać historyków o niekwestionowanym autorytecie czy ludzi związanych z dawnym podziemiem solidarnościowym.
Nie da się też ukryć kolejnej cechy – klerykalnego ujęcia narracji w stopniu większym niż tylko zasadnie oddającym rolę Kościoła w poszczególnych stuleciach polskich dziejów. Instytucjonalna obrona chrześcijaństwa, katolicyzmu i Kościoła jest jednym z aksjomatów pisowskiej idei Polski, co na historię rzutować musi. Odpowiada to mentalności polityków i zapotrzebowaniu instytucji stanowiącej bazę znacznego kawałka elektoratu, pomaga w polityce bieżącej, uświęca swoisty konserwatyzm, buduje korzystne poczucie zagrożenia zwierające szeregi. Tiara i korona spotykają się, bo ocena historii chętnie wyrażana przez przedstawicieli episkopatu (abp Marek Jędraszewski) bywa bliźniacza w stosunku do wersji rządzących. Narzucenie wszystkim obyw
atelom rygoryzmu i zapobieżenie zmianom społecznym pod dyktando subiektywnie wyprowadzanych „wartości chrześcijańskich” jest znacznie łatwiejsze, gdy się je wesprze kontekstem dziejowym, a nieprzekonanych można – niczym w tytule książki B. Stanisławczyk – postawić w rzędzie odstępców i niszczycieli tradycji. Nawet tych, którym obecność katolicyzmu w polskim krajobrazie kulturowym nie przeszkadza, a jedynie piętnują nakładanie ogółowi karbów katolickiej moralności bądź ingerencje Kościoła w politykę. Miesięcznice smoleńskie pojmowane jako uroczystości religijne, ideologizacja obchodów 1050. rocznicy chrztu Mieszka I, celebrowanie przez rzędy ministrów świąt ośrodka toruńskiego to koraliki tego samego różańca. Pod względem historycznym szczególnie rzuca się w oczy zestawienie w okolicznościowej uchwale sejmowej z 13 IV 2016 r. dat 966, 1683 i 1920 (dwie ostatnie z wymienionych wskazywał także prez. Duda 3 V 2017 r.).
Inne przejawy bywają iście kuriozalne. W uchwale z 7 IV tego roku Sejm RP stwierdzał: W 2017 r. przypada 100. rocznica objawień fatimskich. W swoim orędziu Matka Boża objawiła największe wydarzenia XX w., a jego przesłanie jest nadal aktualne. W sposób niezwykle dramatyczny, poprzez przekazanie trzyczęściowej tajemnicy oraz spektakularny cud słońca, Matka Boża przypomniała ewangeliczną prawdę… itd. Rolę Kościoła eksponują publicyści: Ojcami konstytucji [sc. 3 maja] byli jakobini w sutannach, oświeceni księża, trzymający pieczę nad nowoczesną edukacją, której konstytucyjną głową był prymas. Pokazuje to, że kościół jest tradycyjnie polską instytucją, która z powodzeniem służy nowoczesnej wolności jako polskiej sprawie narodowej (Jan Filip Staniłko, op. cit.).
Sojusz polityczny z częścią polskich biskupów i znacznym gronem polskiego duchowieństwa parafialnego ma reperkusje nie tylko praktyczne, ujęte z jednej strony w opór przeciwko naruszaniu konstytucyjnej zasady przyjaznego rozdziału i zniechęcenie do polityki w prezbiterium, a z drugiej np. w ręczne sterowanie alokacją funduszy na historyczne badania naukowe przez min. Gowina czy przyznawanie znacznych sum publicznych inicjatywom o. Rydzyka. W przestrzeni intelektualnej i historiograficznej prowadzi do podejrzliwości w stosunku do innych wyznań, w czym uszczerbia rzeczywistą polską tradycję wielowyznaniowości, czy do nieufności do dziedzictwa laickiego i ateistycznego, zawartego w kulturze polskiej. Razi nieufność czy wręcz niechęć wobec m.in. reformacji, dostrzegalna w powstających pracach zaprzyjaźnionych z prawicą autorów (Grzegorz Kucharczyk, Kryzys i destrukcja. Szkice o protestanckiej reformacji, 2017), bądź w obrażających inteligencję wypowiedziach senatorów, odmawiających ostatecznie uczczenia rocznicy 1517 r. Paradoksalnie obecny stan rzeczy wyrządza największą krzywdę Kościołowi – rozmywa rzeczywiste zasługi, antagonizuje, nie sprzyja koncyliacyjnemu klimatowi intelektualnemu. W długiej perspektywie obróci się przeciwko temu, co miano chronić. Z czasem sojusz z władzą i ograniczenia przeminą tak, jak przeminęła Irlandia Eamona De Valery. Pozostanie niesmak.
Słabością historical policy obecnej władzy jest jej niejednolitość i wewnętrzna sprzeczność. Rozmywanie i własne definiowanie pojęć w sposób niezrozumiały, nieumiejętność racjonalnego odniesienia się do przeszłości, są codziennością. Czy hołdować tożsamości etnicznej genealogicznej, czy akceptować też autoidentyfikację z polskością? Czy premiować publicznie nurt intelektualny i doceniać historyczne znawstwo, czy dalej podniecać nurt antyintelektualny w imię podejrzliwości względem elit? Element uszlachetniający (racjonalistyczny) tylko składa się dodatkowo na tę niejednoznaczność – część potencjalnie rozsądnych w innym klimacie publicznym decyzji min.min. Glińskiego czy Gowina – projekty neutralne albo godne pochwały, nie są władne zmienić ogólnej wymowy. Nie są nawet chyba traktowane poważnie jako część zasadnicza polityki historycznej.
Podobnie bezgłośnie, jak kamienie rzucane w studnie, na takim ogólniejszym tle przepadają uchwały historyczne sejmu VIII kadencji. Choć są szerokie i całkiem zróżnicowane – bo obok pamięci o Romualdzie Traugutcie, ufetowania trzechsetnej rocznicy koronacji Czarnej Madonny czy upamiętnienia ks. Franciszka Blachnickiego można znaleźć i proklamowanie roku Josepha Conrada, i wspomnienie maharadży Nawanagaru, i uczczenie powstania KOR, i upamiętnienie Tadeusza Mazowieckiego, Ludwika Zamenhofa, Ireny Sendlerowej, i nawet ogłoszenie 2018 roku Rokiem Praw Kobiet przy jednoczesnym upamiętnieniu pierwszych polskich parlamentarzystek. Kontekst przyjmowania części z tych dokumentów i narracja publiczna w polityce czy publicystyce czyni jednak przynajmniej część z nich aktami pustymi czy nierzeczywistymi. Jakie ma znaczenie uczczenie Andrzeja Wajdy na piśmie, gdy prezes partii rządzącej wychodzi z sali na czas odczytania dokumentu, a (euro)posłowie nie stronią od cierpkich komentarzy?
Jak inaczej niż jako wewnętrzną niezgodność traktować to, że przy propagowaniu martyrologizmu z jednej strony, prof. Pawłowi Machcewiczowi jednocześnie nagania się uskutecznianie martyrologizmu w wystawie stałej Muzeum II WŚ? Jak inaczej traktować pisowski stosunek do żołnierzy wyklętych? Pominięcie działań poprzednich władz, w tym zwłaszcza prez. Komorowskiego można zinterpretować łatwo, bo chodzi o przypisanie wyłącznie sobie patriotyzmu historycznego. Szczególne wenerowanie żołnierzy walczących z komunistycznym aparatem terroru naturalnie też. Ale jak przy jasno wytyczonym aksjomacie patriotyzmu zrozumieć uporczywą niechęć obozu władzy uświadomienia sobie, że do jednej kategorii wkłada się tu i czci bez różnicy nieposzlakowanej pamięci bohaterów narodowych oraz ludzi podejmujących trudne i czasem błędne decyzje w uwikłaniu w matnię historii ze zwykłymi przestępcami pospołu? I dodatkowy niuans sprzeczności: jeśli, jak głoszą emitowane z rządowego przykazu srebrne dziesięciozłotówki NBP, niezłomni Zachowali się jak trzeba, w jakim to świetle stawia większość żołnierzy AK, którzy podporządkowali się ostatniemu rozkazowi gen. Okulickiego z 19 I 1945 r., a potem w części także stali się ofiarami okrutnych represji doby stalinowskiej? Zachwianie proporcji jest ostatnio coraz bardziej wyraźne, a młodzi Polacy, instygowani do kultu wyklętych, nie są nawet w stanie podać nazwisk komendantów głównych AK.
Bliższa zrazu tradycji sanacyjnej, coraz częściej elita PiS miota się w dialektyce postpiłsudczykowsko-postendeckiej, ulegając częściowo własnej uproszczonej wizji historii, ale i zapędzając się coraz dalej w pobłażliwości i puszczaniu oka do polskich nacjonalistów najmłodszego pokolenia. W miarę popularyzacji wśród tek i biretów klasyfikacji typu lewactwo, postępuje równolegle rehabilitacja przez część środowiska, uwidocznia się tolerowanie w przestrzeni państwowej i sakralnej. A i w samej warstwie językowej kusi niedające się obronić redefiniowanie, oswajanie pojęcia (Patriotyzm – miłość do swej Ojczyzny. Nacjonalizm – miłość i szacunek dla swego Narodu, Wspólnoty. Ale umiłowanie swego Narodu połączone z nienawiścią do innych narodów, to szowinizm. Jestem patriotką, jestem nacjonalistką w podanym znaczeniu, zwłaszcza popieram nacjonalizm gospodarczy. Nie jestem szowinistką, chociaż pamiętam historyczne relacje mojej Ojczyzny z innymi państwami i narodami zwłaszcza sąsiednimi. – Krystyna Pawłowicz2). Czy chodzi tylko o dostrzeżenie w nacjonalistach, eufemistycznie nazywanych „środowiskami narodowymi” poszerzającej się niszy elektoratu z pokrewnymi zainteresowaniami, obawami, wrogami? Polityka historyczna PiS nie jest, sama w sobie, nacjonalistyczna, co nie znaczy, że lekceważy skutki przesunięcia równowagi światopoglądowej w prawą stronę, które to ugrupowanie w swej historii i archeologii samo kiedyś inicjowało.
Isaiah Berlin napisał pod koniec lat 70. XX w. w znanym eseju, że zadanie rany zbiorowym uczuciom (świadomości) społeczeństwa, bądź przynajmniej jego duchowych przywódców jest, obok przesłanek samoidentyfikacji, pierwszym warunkiem narodzin tego, co określał mianem nacjonalizmu i definiował za pomocą dalszych elementów3. Nie bez kozery na frazę tę powołał się ostatnio Ramachandra Guha w swojej monumentalnej historii politycznej niepodległych Indii w kontekście niedawnego rozkwitu ruchu nacjonalistycznego i zdominowania sceny politycznej przez Indyjską Partię Ludową (BJP)4. Jest to wszak definicja uniwersalna, a nie li tylko europejska, mimo zmiennych czynników. Sęk w tym, że to co Berlin nazywał nationalism, w zależności od przymieszek pejoratywnych w różnych proporcjach uzupełniających wskazane przez niego czynniki wyjściowe, takich jak ksenofobia, szowinizm, niechęć, lekceważenie jednostki, poczucie niezrozumienia, kompleks wyższości czy wyjątkowości na tle okolicznym, antagonizm, mogą owocować zarówno patriotyzmem, jak i nacjonalizmem w polskim rozumieniu terminów. Nie muszę dodawać, że zarówno poczucie samoidentyfikacji, jak i krzywdy jest silne zarówno w środowisku, jak i w gronie jego przewodników – to rany narodowe, osiemnasto-dwudziestowieczne, i rany własne, ze smoleńską na czele. Nie wnikam na ile i przez kogo są rzeczywiście odczuwane, a na ile instrumentalnie wykorzystywane; to nieistotne i trudne do zbadania w tym samym stopniu, co określenie, na ile August przywiązany był do republiki rzymskiej. Towarzyszy im konstatacja braku patriotyzmu reszty społeczeństwa, Nowakowych „onych”. W efekcie jednak, droga do obu postaw jest otwarta, i czy przeważy patriotyzm czy nacjonalizm, zależy to jedynie od przywódców i oczekiwań ich elektoratu. Te są zmienne i skłaniają ucha coraz częściej ku krzykom prawicowych radykałów.
Zwornik
Elementem wiążącym wszystkie wymienione wyżej cechy, źródłem słabości i siły polityki historycznej czasu dobrej zmiany jej nieprofesjonalność, i to w obu sensach słowa. W pierwszym, jest tak samo nieprofesjonalna, jak był wymiar sprawiedliwości w klasycznej demokracji ateńskiej – ton nadaje jej nie warstwa profesjonalistów, operujących precyzyjnym językiem i planujących równie precyzyjne posunięcia, a czynnik obywatelski. Mimo wcale poważnego zaplecza intelektualnego dominacja polityków nad intelektualistami w wyrażaniu i formułowaniu oraz codziennej realizacji agendy historycznej jest stała i dojmująca. Powoduje niejednolitość i rozjeżdżanie się kwadrygi, nadaje charakter konfrontacyjny, a nie dyskursywny. Ma wymierne skutki polityczne, jest to np. polityka drażnienia wschodnich sąsiadów mimo mądrych porad zaplecza, sugerującego wykorzystanie momentu dziejowego odsunięcia się granic Rosji na wschód. Wobec politycznego i historycznego antagonizowania Litwy czy zwłaszcza Ukrainy nie udaje się wpłynąć na szerszą skalę na przepracowanie przez te kraje nierozliczonych tematów, budzi się nieufność, i w niczym nie pomogą nawet mądre posunięcia w rodzaju uchwały sejmowej z 9 XII 2015 r. upamiętniającej ofiary wielkiego ukraińskiego głodu 1932/1933 – pozostają po prostu bez echa w zgoła odmiennym kontekście.
Czynnik profesjonalny (naukowy) sam, zdaje się, ustąpił pola i oddał do dyspozycji politykom, dostosowując nawet język wypowiedzi do stosowanego na agorze publicznej żargonu. Wystąpienia Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. Lecha Kaczyńskiego, kongregacji nauczycieli uczelnianych o propisowskich zapatrywaniach, biernie powtarzają nie tylko argumenty, ale i inwektywy rzucane w przestrzeń przez parlamentarzystów (np. oświadczenie nt. ustaw o sądownictwie powiela polityczną frazeologię – padają określenia typu dziedzictwo postkomunistyczne, totalna opozycja). Grono to bezwarunkowo popiera właściwe każde działania rządu, zarówno te, o których zasadności można by dyskutować, jak i te, które w sposób oczywisty do obrony się nie nadają. Dominuje język napastliwości przy jednoczesnym wysokim C ocen moralnych i deklarowanego oburzenia bądź admiracji. Obecne i dawne enuncjacje prof.prof. Ryszarda Legutki czy Zbigniewa Raua to też smutny przejaw wyostrzenia stanowisk.
Cytowana przeze mnie wypowiedź prof. Nowaka z 2012 r. – choć już była niezwykle konfrontacyjna, bo na jednej szali kładła tysiąclecie polskich dziejów, a na drugiej Tuska i Palikota, zjednoczonych w idei porzucenia polskości (Ale już po 23 latach trzeciej niepodległości wybili się na niepodległość – od krzyża, od Smoleńska, od Polski) – nie nadaje dziś tonu narracji, ustępując ostrzejszym wycieczkom właśnie dlatego, że przeważyli politycy. Przy obecnym poziomie tej części elity politycznej grono dissidentes in opinionem to już nie „oni”, a zdradzieckie mordy, kanalie, najgorszy sort skażony genem zdrady, oczadzeni, ubeckie wdowy, komunistyczne upiory i pożyteczni idioci. Tak pewnie być musiało, bo do elektoratu lepiej niż tomy historii Polski prof. Nowaka przemówi, więcej dróg autoidentyfikacji i redut do obrony wskaże jeden facebookowy miniwykład Krystyny Pawłowicz. Ot, taki na przykład, opisujący protestujących wobec miesięcznicy: To już chyba SS Ubywatele…, czy może Ubywatele SA? Schutzstaffel, czy Sturmabteilung? Przy tym piękny, zróżnicowany społecznie skład…. Przekrój ujawnionej powojennej polskiej zdrady… I ten oszalały bezkompromisowy Ober… Ale chyba na razie jeszcze tylko bojówka… więc SA… (11 VI 2017, wpis publiczny). Równie przekonywające są najwyraźniej szopki Marcina Wolskiego.
Drugi sens nieprofesjonalności, wynikający z pierwszego, jest bliższy potocznemu i dotyczy zwyczajnie braku profesjonalizmu w działaniach, czerpiąc z nieoczytania, braku koordynacji, wielkich oczekiwań i niewielkich umiejętności realizacji. To dlatego telenowela o Kazimierzu Wielkim już na starcie brzmi groteskowo, co smuci tym bardziej, że tradycje polskiego serialu historycznego są godne podtrzymania i potencjalnie mogą ożywiać zainteresowanie historią. To stąd potknięcia merytoryczne, np. Beata Szydło czytająca o Katyniu w przedwojennych książkach i Andrzej Duda widzący, jak tłum wnosi 3 V 1791 r. Stanisława Augusta na rękach do katedry warszawskiej. O ile w zamysłach (znów Andrzej Nowak): By bronić naszej kultury – trzeba tworzyć porywające dzieła i umieć dotrzeć z nimi – pod zaczadzone dymem „ponowoczesności” czaszki. By takie dzieła powstawały – Polska znów stać się musi wielką ideą, najambitniejszym zadaniem, najważniejszym sporem, jak była w czasach Kadłubka i Kochanowskiego, Mickiewicza i Chopina, Malczewskiego i Wyspiańskiego, a nawet jeszcze Herberta i Miłosza, o tyle w rezultacie kiepskie produkcje, podstawy programowe pisane na kolanie i usunięcie Miłosza z listy lektur szkolnych.
Ryszard Legutko konstatował kilka lat temu wtórność i pasywność umysłową elity intelektualnej III RP, uwikłanej jego zdaniem w postkomunizm i układy wewnątrzgrupowe, i biernie tylko recypującej zjawiska, ideologie i systemy pojęciowe, niezdolnej nawet do twórczego opisania zastanego stanu rzeczy – ale druga strona barykady nie przedstawia się wiele lepiej od przedłożonej diagnozy5. Smucić powinna niechęć do pogłębionej lektury dziedzictwa intelektualnego Polski albo awersja do sporej części polskiej kultury, zradzająca spłycenie skomplikowanego, wielogłosowego jej dziedzictwa. Rozmach ustępuje drobnomieszczańskim ciągotom i pruderii, a las pomników nie przesłania lekceważenia dla estetycznego aspektu upamiętnienia.
Ciekawe, w jak wielu historycznych kontekstach nieosadzona jest ta narracja. Gdybym był heroldem pisowskiej polityki historycznej, pewnie bym już dawno cytował pierwszy adres inauguracyjny Abrahama Lincolna (Nasz kraj i jego instytucje należą do ludu, który go zamieszkuje. Jeśli się on zniechęci do istniejącego rządu, może skorzystać z konstytucyjnego prawa do jego poprawy, bądź z rewolucyjnego prawa, by go rozwiązać lub obalić, 4 IV 1861). Gdybym miał z kolei wówczas przeciw takiej deklaracji protestować, pewnie bym odmówił władzy obu praw ze względu na brak wystarczającej społecznej aprobaty – ale nie odmówiłbym celnej próby apologii z samych trzewi demokracji.
Przez oba składniki nieprofesjonalności całość jawi się jako zgoła nieracjonalna. Przez to, a nie przecież przez oddziaływanie najgorszego sortu poza granicami RP, jest niezrozumiała dla postronnych. Jak nie jest co do zasady nacjonalistyczna, tak i nie jest antysemicka – nikt przytomny nie zarzuciłby antysemityzmu żadnemu z braci Kaczyńskich – niemniej rezultaty przez sposób wykonania i poglądy części wykonawców zdają się przemawiać za odwrotnością. Widać to nawet w propagandzie rządowej telewizji, bo jak inaczej zrozumieć dyskusję wprowadzającą do projekcji „Idy” w TYP, w którym pada stwierdzenie, że film przedstawia żydowski punkt widzenia.
Zagranicą bywa racjonalizowana i tłumaczona – jest przecież fenomenem zaskakującym i z gruntu dla Zachodu niezrozumiałym krajowy obrót spraw politycznych. W niedawnym krótkim eseju o współczesnej niemieckiej tożsamości prof. Stefan Berger ukazywał toporną politykę historyczną braci Kaczyńskich, z ich ustawicznym szkalowaniem niemieckich polityków jako nazistów lub będących pod wpływem nazistów jako jedynie najwidoczniejszy z przejawów obaw przed odrodzeniem niemieckiego nacjonalizmu, które we wschodniej Europie, jako znacznie bardziej doświadczonej przez III Rzeszę niż Zachód, są wciąż dalekie od zaniku, przy niedostrzeganiu wysiłków podjętych Niemców dla zmierzenia się z własną, okrutną historią6. Z polskiej perspektywy bardziej jednak poza takie obawy wyziera amalgamat bieżącej polityki, atawistycznych niechęci i chęci wykazania wyższości moralnej, często w powiązaniu z zamiarem schlebiania własnemu elektoratowi. Przy takim sposobie postępowania trudno spodziewać się spójnej racji stanu, mimo wyjściowej wizji, kreślonej przez braci Kaczyńskich, zaostrzanej i modyfikowanej stopniowo po 2010 r. System acta diurna polegający na biernym powtarzaniu przez elitę partyjną przekazów dnia wychodzących od przywódcy partii, takiej spójności zapewnić nie może, z wyżej wymienionych powodów. Drugim czynnikiem decydującym jest nerwowa i równie nieracjonalna reaktywność na bodźce zewnętrzne, w tym głównie reakcje urzędników Unii Europejskiej i polityków poszczególnych europejskich państw na wydarzenia krajowe.
Brak racjonalizmu przejawia się w kwestiach praktycznych, w tym pomysłach wydatkowania znacznych funduszy publicznych. Czy lepiej brnąć w fantasmagorię odbudowy zamków kazimierzowskich czy zwiększyć fundusze na odzyskiwanie zagrabionych dóbr kultury. Drugie jest mniej spektakularne, a wymaga wielkich pieniędzy na wykup, negocjacje, ale przede wszystkim doposażenie i zwiększenie potencjału osobowego zespołu śledzącego międzynarodowy rynek sztuki i tropiący losy zabytków zaginionych. Środki na naukę i kulturę nie są nieograniczone, a casus Hotelu Lambert powinien być przestrogą dla wszystkich ministeriów kultury, i to nie tylko w kontekście zakupu kolekcji ks.ks. Czartoryskich.
Co dalej?
Dobra zmiana prędzej czy później utraci władzę, a wtedy trzeba będzie odnieść się do obszaru historii w polityce. Przestrzegam przed całkowitym wywróceniem stolika, a tym bardziej przed okazaniem historii braku zainteresowania, gwoli rewanżu. Unikając błędów poprzednich ekip dzieje ojczyste trzeba szanować nie tylko deklaratywnie, a jedynie politykę historyczną, wąską i wadliwą przez wymienione wyżej cechy, zastąpić szerszym i mądrzejszym, bardziej kompleksowym spojrzeniem. Nie do wyobrażenia jest odrzucenie politycznego, historycznego czy kulturowego dziedzictwa I, II i III Rzplitej. Trudno nie doceniać i nie podkreślać faktu, że polska wspólnota narodowa i nasze państwo wielokrotnie właściwie cudem wychodziło z historycznych opresji i gardłowych niebezpieczeństw. W inspirowaniu przez państwo wielkich przedsięwzięć historiopisarskich czy popularyzatorskich nie ma niczego złego, takie wysiłki muszą być jednak podejmowane i realizowane w neutralnym, otwartym klimacie intelektualnym, a nie w konflikcie, wykluczeniu i narzucaniu jednostronnej, pruderyjnej wizji historii. Fatalne decyzje kadrowe trzeba będzie odwrócić, propagandę w mediach anihilować, ale instytucje, z IPN włącznie, powinny pozostać, a tylko dążyć do szerokiego, pozapolitycznego działania. Nie jest tak, że nie należy budować Muzeum Żołnierzy Wyklętych w Ostrołęce czy lubelskiego muzeum kresowego – rzecz w tym, jak zostaną zaprezentowane i wyłożone treści muzealne.
Istnieje wyraźna konieczność ucieczki od dychotomii pedagogiki wstydu i pedagogiki tromtadracji-skrzywdzenia w kierunku szerokiej wiedzy o historii – Polski i świata (nie tylko Europy). Droga do kultywowania własnej tożsamości idzie nie przez propagandę historyczną czy poczucie wyjątkowości, ale przez obszerną wiedzę o dziejach własnych i własnej kulturze. Tylko i wyłącznie. Trzeba dla dobra nowoczesnego, otwartego, nieksenofobicznego patriotyzmu szanować naturalną atencję dla własnej historii i wręcz naprawiać i budować polską tożsamość, ale ukazywać jej konteksty historyczne w sposób jak najdalszy od nacjonalizmu czy jednostronności wizji. Nie miejsce tutaj na dawanie szczegółowych recept, ale chcę przypomnieć, że to m.in. lekceważenie edukacji humanistycznej przyczyniło się wzrostu postaw szowinistycznych i narastania radykalizmu. Wielka baza kształcenia istnieje, bo osiągnięcia polskiej historiografii i humanistyki – w tym w ostatnich 27 latach – są znaczące, trzeba tylko z nich zacząć korzystać i szerzej popularyzować.
Wbrew temu co się wydaje prawicy i lewicy polskiej, nasze społeczeństwo zostało odcięte przez XIX i XX w. od znakomitej większości dawnych tradycji i nie jest dzisiaj ani prostym sukcesorem dworu i folwarku, ani chałupy i czworaków – a to pozwala złączyć całą dawną i niedawną historię w narracje nieantagonizujące współczesnych Polaków przeciwko dawnym. Podobnie nie ma przeszkód, by prowadzić do pogodzenia naszych przeświadczeń o historii z litewskimi, białoruskimi i ukraińskimi, nawet jeśli jesteśmy na wstępnych stadiach długiego i kłopotliwego procesu, do którego niektórzy z naszych partnerów są jeszcze gorzej niż my przygotowani i nastawieni. Pierwsze ważne kroki zostały już wykonane, teraz dobrozmianowa rewolucja część z tych osiągnięć podeptała, co nie znaczy, że w lepszych okolicznościach do posuwania sprawy naprzód nie będzie można wrócić, przy jednoczesnym pamiętaniu o polskim dziedzictwie na Wschodzie. W każdym razie niewykorzystanie unikatowej szansy, w której Ukraina pierwszy raz od dawna w tej skali spogląda ku Zachodowi, byłoby więcej niż tylko nieopatrznością.
Tylko nas historia obchodzi – pisał w 2012 r. Andrzej Nowak, i w oczywisty sposób nie dostrzegał, czy też dostrzegać nie chciał, jak bardzo polska historia i polska kultura zajmuje patriotów nieakceptujących projektu IV RP, ludzi, z których można by ułożyć mozaikę od radykalnej lewicy po chadecką z ducha prawicę a nawet monarchistów. Polifoniczną wizję historii Polski trzeba ochronić, ale jej wagę podkreślać po to, by obóz obecnie polską rządzący nie mógł w przyszłości dalej przypisywać sobie takiego ekskluzywizmu. Przede wszystkim jednak trzeba to czynić dla niej samej, a i po to, by w zbiorowej świadomości nauki nie zastępowała pseudonauka, teorie spiskowe i Wielka Lechia. Niech mądra polityka pamięci, swoboda dyskursu, szacunek dla akademii, szeroki rozwój historiografii od polskiej egiptologii po badania historii współczesnej i mądra popularyzacja pozwolą nam kiedyś zapomnieć o polityce historycznej smutnego czasu dobrej zmiany.
6 S. Berger, Germany: The many mutations of a belated nation, [in:] Histories of Nations: How Their Identities Were Forged, ed. P. Furtado, London 2017, s. 247.