W Sezonie maczet, chronologicznie drugiej części trylogii na temat ludobójstwa w Rwandzie w 1994 roku, Jean Hatzfeld zmierzył się z nie lada wyzwaniem. Zamierzył mianowicie opisać te tragiczne wydarzenia z perspektywy grupki ich bezpośrednich sprawców, dziesięciu osadzonych w więzieniu w Rilimie morderców, pragnąc zrozumieć nie tylko ich samych, ale i mechanizmy rządzące tym, że czasami w zwykłych ludziach budzą się bestie.
Pierwszym krokiem ku temu jest, zdaniem autora, uświadomienie sobie, że o ile zwykli rolnicy Hutu mieli przeistoczyć się w bezwzględnych morderców zupełnie nagle, na hasło „ścinajcie wysokie drzewa” (aluzja do wzrostu Tutsi), niby za pociągnięciem jakiejś magicznej dźwigni zmieniającej ludzkie charaktery – o tyle działający gdzieś w tle prawdziwi inspiratorzy obmyślali ludobójstwo dużo wcześniej. Hatzfeld kilkakrotnie i zupełnie nieprzypadkowo przeprowadza znamienną analogię: „decyzja o ludobójstwie zrodziła się w sposób podobny do decyzji o Holokauście. To znaczy, że była punktem dojścia szeregu przygotowań i planów, w mniejszym czy większym stopniu sformułowanych i komplementarnych”. Nieprzypadkowo także w funkcji inspiracji pojawiają się w jego książce dzieła Primo Leviego Pogrążeni i ocaleni oraz Hannah Arendt Eichmann w Jerozolimie.
Analogię tę autor podejmuje w kilku miejscach, wskazując na siłę wpływu kontekstu społecznego na jednostkę: „By wyjaśnić dobrowolny udział ludzi w zbrodniach III Rzeszy, często bardziej widoczny poza granicami Niemiec, historycy i filozofowie wskazują na niezwykłą dyscyplinę, jaką totalitarne państwo może narzucić swoim obywatelom, na obecność wszechobecnej, natrętnej propagandy, o czym była już mowa, a zwłaszcza na siłę społecznego konformizmu w sytuacji zagrożenia i kryzysu”. Mechanizm ten miał zadziałać także w Rwandzie.
Nie była to zatem jakaś spontaniczna rzeź, lecz – przynajmniej do pewnego stopnia czy też momentu – planowe, metodyczne działanie, mające swoje precedensy w historii i kierowane przez prowodyrów i przywódców o różnej odpowiedzialności i zakresach władzy: „Na początku burmistrz, zastępca prefekta, radcy gminy wszystko nadzorowali, również emerytowani wojskowi i policjanci, bo mieli karabiny”. Oczywiście najwyżej w tej hierarchii należałoby umieścić klan prezydenta Habyarimany i jego politycznych popleczników. Tak też odbierali to – lub też retroaktywnie przytaczali na swoją obronę – bezpośredni sprawcy, utrzymując, iż była to sprawa inspiratorów i szykowano ją z dala od ich uszu. W pewnym miejscu Hatzfeld konstatuje z niejakim zdziwieniem, że jego rozmówcy „mówią o ludobójstwie jak o jakimś odległym barbarzyńskim akcie, który wykonywali po prostu na zlecenie władz”. Podejście takie nie jest zapewne pozbawione racji – nie doszłoby zapewne do masakry na masową skalę bez przyzwolenia, wyraźnej zachęty, a czasem nawet wywierania zdecydowanej presji ze strony władz: „Radca ogłosił zebranym, że od tej chwili nie mamy już nic innego do roboty jak tylko zabijać Tutsi”.
Prawda o motywach ludobójstwa wydaje się jednak o wiele bardziej skomplikowana. Niewątpliwie Hutu widzieli także całkiem praktyczną korzyść w eksterminacji swoich sąsiadów, przejmowali bowiem ich ziemię z całym dobytkiem oraz pozbywali się konkurencji, która mogłaby im zagrażać w przyszłości, co w przeludnionym kraju nie było bez znaczenia: „Nie mogliśmy już przestać wymachiwać maczetą, tak to się nam opłacało”. Niektórzy przedstawiają to nawet jako swoiste spełnienie życiowych marzeń: „Biedacy odczuwali poprawę sytuacji, bogaci się uśmiechali. Przyszłość wyglądała bardzo obiecująco. Cieszyło nas, że możemy razem świętować, najeść się do syta, porządnie napić i dobrze zabawić”. W takich chwilach nawet Bóg przestaje być potrzebny: „Tak wielu się zabijało, tak dobrze się jadło i gromadziło się tak wiele dóbr, że wszyscy czuli się niezwykle ważni i drwili sobie z obecności Boga (…) Tak naprawdę myśleliśmy, że możemy już dać sobie radę bez Boga”. Myśleli, że mogą dać sobie radę bez Boga, bo sami poczuli się jak bogowie, stając się panami życia i śmierci swoich bliźnich.
Odnosi się też nieodparte wrażenie, że w ludziach tych odzywał się, nieoczekiwanie dla nich samych, jakiś atawistyczny zew krwi: „To było dzikie polowanie, myśliwi byli dzicy, zwierzyna była dzika, umysły ogarniało zdziczenie (…) staliśmy się jakimś drapieżnym gatunkiem w barbarzyńskim świecie. To prawda, w którą nie uwierzy ktoś, kto nie poczuł jej w mięśniach”. Na ogół spokojni dotąd rolnicy zamieniali się nagle w krwiożerczych drapieżników, którzy „wymachiwali maczetą, krzycząc jak szaleńcy”, wpadali w opętańczy trans i kompletnie nad sobą nie panowali: „Byli tacy, którzy grozili sobie nawzajem, kiedy nie mieli już Tutsi pod maczetą. Na ich twarzach widać było potrzebę zabijania”. Stąd szokująca prognoza, że „gdyby inkotanyi nie zajęli kraju i nie zmusili nas do ucieczki, pozabijalibyśmy się nawzajem po śmierci ostatniego Tutsi”. Niekiedy zachowywali się tak, jakby cofnęli się w rozwoju ewolucyjnym do czasów pierwotnych, a ich kulturowo-cywilizacyjne wyposażenie było czymś, co można utracić w jednej chwili, po prostu o tym zapominając: „Ten, kto pędził z maczetą w dłoni, nie słuchał już niczego. W pierwszej kolejności zapominał o swoim poziomie umysłowym. Powtarzane instrukcje zwalniały nas z myślenia o tym, co robimy. Szliśmy tam i wracaliśmy bez najmniejszej refleksji”.
Niewątpliwie sytuacja przerosła ich wszystkich – jak sami to określają – skoro dopuszczali się tak straszliwych czynów, zmieniając się w zwierzęta i „nawet tego nie dostrzegając”. W tych szczególnych okolicznościach nie wszyscy jednak wykazywali się okrucieństwem w tym samym stopniu. Trudno powiedzieć, czy ujawniły się w ten sposób istotniejsze różnice pomiędzy nimi, istniejące już wcześniej, czy też jednych sytuacja przerosła bardziej niż innych, popychając ich po prostu w stronę szaleństwa: „Niektórzy bardzo maltretowali ludzi, bo zabijali zbyt wielu. Zasmakowali w rzeziach. Musieli się odurzać jak ktoś, kto potrzebuje coraz mocniejszych trunków. Zwykła zwierzęca śmierć już ich nie zadowalała, czuli się sfrustrowani, gdy po prostu zabijali jakiegoś Tutsi. Chcieli mocniejszych wrażeń”.
Wydarzenia w Rwandzie wiosną i latem 1994 roku wydają się także porażką religii i Kościoła. Wpływ tych instytucji na życie tamtejszych mieszkańców okazał się zbyt słaby, aby powstrzymać ich przed masowymi mordami.
Adalbert Munzigura, który prowadził chór przy kościele, w „naturalny” sposób został też autentycznym przywódcą „kumpli z Kibungo”, umiejętnie nadzorując ich „pracę” przy śmiercionośnych żniwach na okolicznych bagnach.
W sobotę w dniu katastrofy prezydenckiego samolotu odbyła się jak zwykle próba chóru w kościele w Kibungo, gdzie Hutu śpiewali kantyczki w przyjaznej atmosferze z rodakami Tutsi. W niedzielę ci ostatni, spodziewając się najgorszego, nie zjawili się na mszy i ukryli w buszu i na bagnach. Ich sąsiedzi Hutu poczuli się „bardzo rozczarowani”, zwłaszcza, że była niedziela: „Ze złością wpadaliśmy za drzwi kościoła. Zostawiliśmy Pana i nasze modlitwy w środku, by szybkim krokiem powrócić do domu. Zmieniliśmy nasze odświętne ubrania na robocze, chwyciliśmy maczety i pałki. Od razu poszliśmy ich zabijać”. Przy czym niektórzy z nich, jak Adalbert, twierdzą, iż ich miłość do Boga nigdy nie osłabła.
W obu kościołach w okolicy dochodzi do masowych bezwzględnych mordów: „Oni czekali na śmierć w ciszy kościoła. Dla nas nie miało to już znaczenia, że znajdujemy się w Domu Bożym. Przeklinaliśmy, kpiliśmy, wydawaliśmy rozkazy, rzucaliśmy obelgi. Sprawdzaliśmy wszystkich, osoba po osobie, przyglądając się twarzom, by dobić każdego bez wyjątku”.
Wiara większości z nich okazała się mieć bardzo ograniczony, wybiórczy zasięg. Potrafiła być zadziwiająco plastycznie przystosowywana do aktualnych oczekiwań i potrzeb, tworząc niekiedy monstrualne etycznie konstrukcje: „Są zabójcy o dobrym sercu, którzy godzą się wyspowiadać. Są zabójcy o zatwardziałych sercach, którzy w milczeniu karmią swą nienawiść. Ci są bardzo niebezpieczni, gdyż wiara nie zmiękcza ich charakteru”. Zabójcy o dobrym sercu? Ci nie są niebezpieczni?
Niektórzy utrzymują, że Bóg chronił ich przed ludobójstwem aż do upadku prezydenckiego samolotu, „potem pozwolił Szatanowi, by ten wygrał partię” (146). A ponieważ to Szatan popchnął ich do tych straszliwych rzeczy, tylko Bóg może ich osądzić i ukarać.
Na czas ludobójstwa Kościół niejako zawiesił działalność albo, co gorsza, wziął w nim aktywny udział, sam natomiast Bóg „zachował milczenie”: „Biali księża uciekli po pierwszych utarczkach. Czarni księża zostali zabójcami albo sami zginęli. Bóg zachował milczenie, a kościoły cuchnęły od trupów, które zostawiliśmy w środku. W tym, co robiliśmy, nie było miejsca dla religii”. Oprawcy zaś sami udzielili sobie dyspensy: „Na krótko przestaliśmy być zwykłymi chrześcijanami, musieliśmy zapomnieć o naszych obowiązkach z lekcji katechizmu. Przede wszystkim trzeba było słuchać rozkazów. A Boga dopiero potem, długo, długo potem, żeby się wyspowiadać i odbyć pokutę, kiedy robota zostanie wykonana”.
Jak powierzchowna w istocie wydaje się wiara oprawców, świadczą ich nieprawdopodobne wprost przeobrażenia. Wedle ich własnych słów, na mokradłach pobożni chrześcijanie zmieniali się w okrutnych zabójców, w więzieniu okrutni zabójcy zmieniali się w bardzo pobożnych chrześcijan, a czasem też pobożni chrześcijanie zmieniali się w nieśmiałych zabójców i nieśmiali zabójcy w bardzo pobożnych chrześcijan: „To działo się bez jakiegoś określonego powodu. Każdy zachowywał wiarę na swój sposób, bez wyraźnych poleceń, gdyż księża wyjechali albo sami byli w to zamieszani. W każdym razie religia przystosowała się do tych zmian wśród wiernych”.
Bóg i religia w ich mniemaniu stanowią zatem po prostu jeszcze jeden element sytuacji społecznej, której wpływowi bezwiednie ulegli: „Tak jakby Bóg i Szatan postanowili wspólnie zmącić nasze widzenie”.
Po wszystkim jednak sytuacja zdaje się powracać do normy, a nawet rola skompromitowanego Kościoła zaczyna jakby – wraz ze wzrostem konsolacyjnych potrzeb – rosnąć: „Przed wojną religia nie była tak ważna jak teraz. Dziś wielu ludzi chwyta się modlitwy i pieśni, by zmierzyć się jakoś ze złamanym życiem. Wielu kaznodziejów cieszy ta sytuacja”. Wierni natomiast poniewczasie rozpoznają swoje chwilowe zaślepienie: „Przestaliśmy brać świat takim, jakim jest, to znaczy jako wyraz woli Boga”. Zmieniła się sytuacja, zmieniła więc rola Boga w ich świecie. Aż do następnej przemiany, jakiej ulegną sytuacja, świat i Bóg, a oni sami znów staną się kimś innym?
Jean Hatzfeld, Sezon maczet, przeł. J. Giszczak, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012, s. 264