Budowa muru na granicy z Meksykiem, plan przeniesienia ambasady USA z Tel Awiwu do Jeruzalem wbrew stuletniej praktyce, telefon do prezydenta Tajwanu i dekret zawieszający przyjmowanie przez Stany Zjednoczone uchodźców z Syrii oraz zakaz wjazdu do kraju dla obywateli Iranu, Iraku, Libii, Somalii, Sudanu i Jemenu – to wszystko jednak fakty. Niealternatywne. Stany Zjednoczone zamknęły swoje granice przezd uchodźcami z Syrii do odwołania, reszta szczęśliwców może ubiegać się o wjazd do kraju po upływie 120 dni. Oczywiście są wyjątki – muzułmanin pocałuje amerykańską klamkę, ale prześladowany w kraju muzułmańskim chrześcijanin – wjedzie.
Wykształcony w San Escobar przywódca amerykańskiego narodu ma ważne powody, by wkurzyć prawie dwa miliardy muzułmanów na świecie, połowę światowych liderów oraz tysiące intelektualistów, akademików i studentów: robi to wszystko, bo próbuje zapobiec pojawianiu się w kraju radykalnych islamistycznych terrorystów. „Nie chcemy ich tu. Chcemy się upewnić, że nie przyjmujemy do naszego kraju żadnych zagrożeń, z którymi walczą nasi żołnierze” – mówi.
Na reakcję nie trzeba było długo czekać: Iran nazwał podjęte przez USA kroki „otwartym afrontem wobec muzułmańskiego świata” i oznajmił, że w ramach uczciwych bilateralnych stosunków zakaże Amerykanom wjazdu do siebie. Prezydent Hasan Rowhani powiedział zaś, że nie czas na budowanie murów między narodami, wspominając też o możliwości anulowania międzynarodowych porozumień handlowych. O tempora, o mores: prezydent Iranu jest bardziej wyważony niż prezydent USA!
Islamofobiczny w swojej wymowie dekret nie tylko utrudni życie setkom tysięcy rodzin w USA, studentom i ludziom prowadzącym globalne interesy oraz zagrozi porozumieniom handlowym. Jego reperkusje są znacznie poważniejsze: Trump, biały supremista, który nie życzy podawania sobie ręki czarnoskóremu duchownemu, postawił właśnie znak równości między muzułmańską ummą na całym świecie i terroryzmem. Znamy takie neopopulistyczne zagrywki i z naszego, europejskiego podwórka: Marine Le Pen, która nazywa publiczne muzułmańskie modły „okupacją” czy Angelę Merkel, która chce zakazu burki – myląc ją oczywiście z nikabem.
Burka równa się terroryzm.
Islam równa się terroryzm.
Taka narracja, stukrotnie wzmocniona dekretem Trumpa, obudowana frazesami o zapewnianiu obywatelom bezpieczeństwa (skuteczna w tym zakresie tak samo jak polska, drakońska, jak pisze w swoim raporcie na ten temat Amnesty International, ustawa antyterrorystyczna – czyli wcale), jest dla radykalnych grup terrorystycznych najlepszym prezentem, jaki mogłyby sobie wymarzyć. Stygmatyzowanie muzułmanów, którzy i tak są na cenzurowanym, którzy coraz częściej padają ofiarami rasistowskich ataków i coraz bardziej się boją, stwarza idealne warunki do rekrutacji przerażonych, rozczarowanych tym rzekomo liberalnym Zachodem ludzi. ISIS może teraz tylko spokojnie czekać, a potem: rekrutować i radykalizować.
Nie przypadkiem światowe media zaczynają pisać o pierwszych momentach nazistowskiego ostatecznego rozwiązania akurat teraz. „The first moments of Hitler’s Final Solution – and why it matters 75 years later” – tytułuje swój tekst The Smithsonian Magazine.
Co dalej? Kolejny dekret nakaże ponad 3 milionom amerykańskich muzułmanów przyszywanie półksiężyców do ubrań?
