Japończycy do dziś używają określenia kurofune (czarne statki), kiedy mówią, że „idzie nowe”, zwłaszcza jeśli to nowe jest tak silne, że zabija stare.
Powiadają, że żyjemy w najlepszych możliwych czasach, w złotym wieku nowoczesności. Nasza cywilizacja rozwija się w takim tempie, że już niedługo wynajdziemy lek nie tylko na wszystkie choroby, lecz także na starość i głupotę. Zamiast robotników na nasz dobrobyt pracować będą bezrefleksyjne roboty niepytające o płacę minimalną i dni wolne od pracy – w sumie podobnie jak kiedyś dla tekstylnej chwały swojego miasta harowały łódzkie szwaczki, ale ileż bardziej higienicznie i efektywnie. Polecimy na Marsa i Wenus, gdzie po podbiciu lokalnych plemion zbudujemy nowoczesne osiedla deweloperskie. Wybijemy wszystkich barbarzyńców, a na ustach będziemy mieć słowa o naszej wyższości: bo to człowiek napisał konstytucję, wynalazł szczepionkę na odrę, zbudował szklane domy, drony i telefony, które potrafią zamieniać słowo mówione w słowo pisane.
Wierzymy głęboko, że wszystko można ulepszyć – wytłumaczyć muzułmanom, że ich religia to średniowiecze, przekonać Chińczyków i Irańczyków, że dla własnego dobra powinni przestać żyć bezrefleksyjnie i stadnie, czyli otworzyć się na demokrację. Wierzymy, że to wszystko jest możliwe, ponieważ rządzi nami przekonanie, że tylko nowoczesność uratuje świat.
Tyle że to nieprawda. Przede wszystkim dlatego, że jako gatunek wcale nie jesteśmy lepsi niż nasi przodkowie wieki temu. Owszem, mamy więcej gadżetów, które ułatwiają życie, ale i zabierają nam dużo czasu, żebyśmy nie musieli się zastanawiać, co dalej. Tkwimy w pułapce nowoczesności, oblepieni złudnym poczuciem, że posuwamy się do przodu.
Tylko skąd pewność, że nasza nowoczesność nie jest mitem?
Kolejka parowa kontra biceps sumity
Ideologię modernizacji wymyślili Europejczycy, a udoskonalili Amerykanie. Nowoczesność na początku miała twarz umytego robotnika w czystej kufajce, stojącego przed buchającą parą lokomotywą, albo oficera w żabocie, dowodzącego czarnym statkiem parowym.
Takie właśnie parowe olbrzymy, z pomalowanymi na czarno kadłubami, dopłynęły w czerwcu 1853 r. do brzegów Japonii, a dokładnie do Zatoki Tokijskiej. Eskadrze dowodził komandor Matthew Calbraith Perry, wielki admirator modernizacji pod znakiem rewolucji przemysłowej. W przeciwieństwie do większości zachodnich dowódców, którzy od lat próbowali złamać izolację Japonii, Amerykanin rozmawiał z Japończykami z pozycji siły. Nie negocjował, żądał. I pewnie dlatego, kiedy rok później, w lutym 1854 r. wrócił do Japonii, tym razem z dziewięciookrętową flotą, szybko podpisany został traktat „o pokoju i przyjaźni”, ustanawiający nierówne stosunki handlowe między oboma krajami i arbitralnie wpędzający feudalną Japonię na ścieżkę nowoczesności.
Japończycy do dziś używają określenia kurofune (czarne statki), kiedy mówią, że „idzie nowe”, zwłaszcza jeśli to nowe jest tak silne, że zabija stare.
Na mapie planów modernizacyjnych Perry’ego Japonia znalazła się nie bez powodu. Chodziło o doskonałe położenie geograficzne (tylko 18 dni żeglugi od brzegów Kalifornii) i – jak myśleli Amerykanie – ogromne złoża węgla. Ameryka zaś miała wielkie pokłady poczucia wyższości wobec dzikiej Azji. I misję do wypełnienia.
Żeby podjąć gości z nowoczesnego Zachodu, Japończycy postanowili pokazać Amerykanom swoją wersję manifestu siły. Zorganizowali pokaz walk sumo, w którym wzięło udział 30 najsilniejszych i najlepiej wykarmionych Japończyków. Sumici od zawsze byli w Japonii symbolem fizycznej mocy i honoru. Na Amerykanach nie zrobiło to żadnego wrażenia. Według amerykańskiej antropolożki Susan Smulyan komandor Perry miał zapisać w swoim osobistym dzienniku z podróży: „Co za farsa. Te przekarmione olbrzymy przypominają bardziej dzikie byki niż ludzi”. Dla Amerykanów Japończycy byli niezrozumiałymi i upartymi dzikusami. Dlatego na zakończenie japońskiego spektaklu przygotowali swoje własne przedstawienie. Na stumetrowych szynach zamontowali miniaturę pociągu parowego. I puścili ją w ruch. Japończycy oniemieli. W jednej chwili udowodniono im kompletne zacofanie – militarne, polityczne i technologiczne. Amerykańska nowoczesność wygrała z japońską tradycją. Kolejka parowa z bicepsem sumity.
To z tego upokorzenia i „moralnej pogardy Zachodu”, jak mawiają japońscy historycy, zrodziła się modernistyczna rewolucja Meiji, a także nowoczesna Japonia z imperialistycznym apetytem i nacjonalistycznymi ciągotami. Czym się one skończyły – w latach 1942 i 1945 – wszyscy wiemy.
Czy za Pearl Harbor, Hiroszimę i Nagasaki można winić komandora Perry’ego? Nie wiadomo. Wiadomo jednak, że podział na zacofanych i nowoczesnych, na lepszych i gorszych importowano do Azji zza morza. W myśli wschodniej nie istniały czarno-białe podziały. Bo, jak mówią wyznawcy zen, dobro jest częścią zła, a zło jest częścią dobra.
Lee Kuan Yew, zmarły w roku 2015 w wieku 92 lat pierwszy premier Singapuru, rządzący maleńką azjatycką republiką przez 30 lat, w jednym z wywiadów tak podsumował amerykańską działalność w Azji: „Amerykanie uważają, że ich wartości są uniwersalne – wyższość jednostki i wolna, niczym nieskrępowana ekspresja woli. Otóż nie są. I nigdy nie będą. Przynajmniej w Azji Wschodniej”. Kuan Yew miał Amerykanom za złe, że do jego śmierci nazywali go despotą. Dlatego przez lata powtarzał, że modernizacja w stylu zachodnim ma się ku końcowi – skończył się marksizm, rozpadł Związek Sowiecki, a liberalizm – filozoficzny towar eksportowy USA – jest ostatnią kostką domina, która za chwilę upadnie.
Ale przecież, o zgrozo, nie możemy stać w miejscu! Kto niby ma przejąć pałeczkę rozwoju i postępu? Prof. Takeshi Umehara, jeden z najbardziej znanych japońskich filozofów, uważa, że renesans wartości drzemie na Dalekim Wschodzie. „Ponieważ Japonia zmodernizowała się, nie zgubiwszy jednocześnie swojego ducha i tradycyjnych zasad, których do dziś chroni nasza sztuka i kultura, jesteśmy lepszym miejscem do życia dla człowieka ponowoczesnego niż reszta świata, zwłaszcza przeżarta indywidualizmem Europa”, tłumaczy Umehara. Według niego azjatycką odpowiedzią na demokrację liberalną jest mutualizm – etyka zbiorowej odpowiedzialności i wiara w cykliczność historii. Innymi słowy: świadomość, że cywilizacje wznoszą się i upadają, a okres oświecenia poprzedza barbarzyństwo. „Uczmy się na swoich błędach”, mówi sędziwy filozof.
Postęp zamiast cywilizacji
„Nie ma czegoś takiego jak postęp. Wszyscy jesteśmy barbarzyńcami” – tak kilka lat temu zaczęła się moja rozmowa z prof. Johnem N. Grayem, angielskim filozofem politycznym, przez Amerykanów mylonym z autorem bestsellera „Mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus”. Na początku wydawało się, że żartuje. Ale nie. Żarty to nie jego specjalność.
Kiedy w 1998 r. Gray wydał książkę „Fałszywy świt: urojenia globalnego kapitalizmu”, cały świat były syty i zadowolony. Wydawało się, że zbudowano dobry system ostrzegania przed kataklizmami – ekologicznymi i finansowymi. Ale w swojej książce Gray włożył kij w mrowisko i bezczelnie obalił tezę, że wolny rynek jest naturalnym etapem rozwoju ludzkości. Wyśmiał też pogląd, że to akt demokratycznej emancypacji, twierdząc, że neoliberalizm jest jak grzech pychy, za który przyjdzie nam zapłacić.
Tuż po publikacji jego książka przeszła zupełnie bez echa. Większość recenzentów nie poświęciła jej ani słowa. Chwilę później przyszedł kryzys rosyjski i dewaluacja rubla. „Fałszywy świt…” nagle okazał się bestsellerem, a Graya uznano za profetę.
Brytyjczyk nie poprzestał jednak na demaskowaniu ułomności bożka rynku. Przez ostatnie lata, im mocniej do bram naszego bezpiecznego europejskiego światka pukają kolejne kryzysy i konflikty, tym głośniej przekonuje, że dzisiejsza nowoczesność, która miała nas uratować, jest utopią. I musi się skończyć, tak jak upadały inne nowoczesne ideologie: marksizm, nazizm i komunizm.
„W konwencjonalnej tradycji liberalnej istnieje założenie, że historia to nauka przez doświadczenie. Że młodsze pokolenie uczy się od starszego na jego błędach. Ubolewam, ale tak się nigdy nie dzieje. Cały postęp, z którego człowiek jest tak dumny, to mit […]. Nie jest tożsamy z ulepszeniem cywilizacji. Postęp czy modernizacja przyjmują różne formy. Nie zawsze to, co nowoczesne, jest dobre”, mówił mi Gray, przypominając, że przecież nowoczesnym reżimem, ślepo zapatrzonym w naukę, były nazistowskie Niemcy czy Rosja sowiecka.
Nowoczesną strukturę i metody działania – mimo głoszonej „tradycyjnej” ideologii – ma też ISIS, które opiera się na sieci rozsianych po świecie fundatorów (w sumie posiadają majątek wart ponad 2 mld dol.), a swoje komunikaty nadaje w technologicznie zaawansowany sposób – nagrywając filmy, które są później dystrybuowane za pomocą mediów społecznościowych, m.in. Twittera. Według Graya ISIS jest tylko brzydszą, mroczniejszą twarzą nowoczesności, która korzysta z terroru i przemocy, żeby osiągnąć swój cel.
Zresztą czy my sami, mieszkańcy na wskroś nowoczesnej Europy, jesteśmy moralnie dużo lepsi od naszych przodków? A tortury w cywilizowanych państwach? Segregacja etniczna i klasowa? Stosunek do zwierząt i przyrody? Warunki pracy w niektórych „nowoczesnych” fabrykach czy korporacjach?
Może już najwyższa pora odejść od utopii nowoczesności (albo jej siostry modernizacji) jako leku na całe zło, zwłaszcza jeśli u jej źródeł leży pogarda dla drugiego człowieka. Jak pisał Benjamin Disraeli, część naszej fascynacji postępem bierze się stąd, że komfort pomylił nam się z cywilizacją. „Idzie nowe” to tak naprawdę stare, tylko w brutalniejszym ubraniu.
