Czy można wciąż mówić o integralnie polskim – wypływającym z polskiej tradycji i obecnym w polskiej tożsamości – nowoczesnym potencjale? A jeśli tak, to jak on się objawia i gdzie go szukać? Mówiąc najprościej, czy nowoczesność jest zasadniczo obcą Polsce i czysto zewnętrzną formą, czy nie jest? A jeśli nie jest, to czym wyjaśnić tak potężną anty-modernistyczną (anty-liberalną vel anty-„lewacką”) energię społeczną?
Pytanie to jest naszym zdaniem kluczowe. Wydaje się bowiem, że na początku lat 90-tych wśród elit politycznych i intelektualnych istniało przekonanie, że naturalne miejsce Polski jest właśnie w świecie zachodnich, europejskich, liberalnych wartości, czyli właśnie w obszarze modernizmu. Przekonanie to było też na tyle rozpowszechnione w społeczeństwie, że możliwa stała się daleko idąca modernizacja kraju. Na czym dziś, w momencie kryzysu tych wartości, oprzeć dalsze emancypacyjne i systemowe unowocześnienie?
Zachęcamy do lektury pełnej treści wprowadzenia do ankiety autorstwa Piotra Augustyniaka.
Aleksandra Kaniewska: Polska jak z „Lalki”
Wartości liberalne, które dla progresywnych polityków i postępowo myślących obywateli są zwykłą, rozumowo przyjętą trajektorią rozwoju, dla części konserwatystów są problemem.
Józef Piłsudski mawiał, że dla Polaków można dużo zrobić, ale z Polakami niewiele. Ostre to słowa, ale nie można odmówić im pewnej racji. Trudno w Polsce przeprowadzać modernizacyjne działania – w sferze wartości jesteśmy wciąż dość tradycyjni (żeby nie powiedzieć: tradycjonalistyczni), nie ufamy zmianom (trudno się dziwić, analizując naszą historię), a do tego nie mamy ostatnio szczęścia do mądrych przywódców.
Po 1989 r. przez Polskę przechodziło kilka na pewno nie fal, ale podmuchów modernizacyjnych – plan Balcerowicza czy cztery reformy Buzka. Ostatnio kompleksowego unowocześnienia państwa próbowała dokonać Platforma Obywatelska. Była to modernizacja betonowa, filozoficznie nieskomplikowana, ale i niezbędna. Polegała na sprawnym przeprowadzeniu swoistego remontu generalnego Polski – głównie w sferze infrastruktury. Powstawały kolejne nitki autostrad i dróg szybkiego ruchu, budowano boiska dla dzieci, stadiony dla dorosłych, remontowano przestarzałe uniwersytety, salki szkolne, wtłaczano trochę nowej krwi w zastany organizm edukacyjnego molocha. Efekt? Mamy opakowanie, ale brakuje w nim dobrej jakościowo zawartości. Bowiem dopiero kiedy następował schyłek rządów PO, w kuluarach eksperckich zaczęto mówić o konieczności rozpoczęcia miękkiej modernizacji. Jak? Poprzez odejście od formy do treści, innymi słowy pracy nad stworzeniem w Polsce dobrych warunków życia dla wszystkich grup społecznych oraz fundamentów mądrego, odpowiedzialnego społeczeństwa obywatelskiego.
Tym bardziej, że w Polsce nowoczesność wciąż ma dość biedną twarz. Według wyliczeń Eurostatu młodzi Polacy są w grupie sześciu najmniej zarabiających nacji UE. Przeciętny Polak zarobił w 2013 r. 7429,62 euro. Dwa razy wyższą pensję zabrał do domu Grek, trzy razy lepiej opłacani są Niemcy i Francuzi, cztery razy – Brytyjczycy i Duńczycy (a nie są to wcale liderzy listy płac). Wiele szacunków ekonomicznych wskazuje, że poziom „normalnych” europejskich pensji Polska osiągnie za 30 lat. Jak podczas rozmowy o polskiej transformacji wypomniał mi francuski filozof Guy Sorman: „Na początku biegu dogonić resztę jest stosunkowo łatwo. Największe wyzwanie leży dalej. W Polsce skończyliście prostszą część zmian i poszło wam dużo lepiej niż innym krajom postkomunistycznym. Przed wami jednak wciąż dużo pracy”.
Cóż więc z naszą ledwo liźniętą nowoczesnością? W opozycji do niej stoi konserwatyzm, którego orężem jest historia i tradycja. Pamiętam, jak w rozmowie z prof. Andrásem Lánczi, intelektualnym guru Fideszu i przyjacielem Victora Orbana, usłyszałam: „Według mnie nie można do podstawowych problemów przykładać uniwersalistycznych rozwiązań. Konserwatyzm jest reakcją na coś. To sposób czy narzędzie reakcji na problemy nowoczesności”.
Padły tu kluczowe słowa. „Problemy nowoczesności”. Wartości liberalne, które dla progresywnych polityków i postępowo myślących obywateli są zwykłą, rozumowo przyjętą trajektorią rozwoju, dla części konserwatystów będą „problemem”. W tej kategorii znajdą się w Polsce na pewno prawa kobiet (zwłaszcza w zakresie zmian dynamiki życia rodzinnego, dla wielu nienaruszalnej i chronionej przez naturę), ale też zmiany w obszarze medycyny, technologii czy nowych sposobów ekspresji (chwilami zdaje się bowiem, że głównym wrogiem „dobrej zmiany” pod wezwaniem PiS jest sztuka nowoczesna).
Ale przecież ten dualizm – nowoczesny versus antynowoczesny – drąży Polskę od dawna. Dzisiejsze podziały między opozycją (PO, KOD, Nowoczesna) a PiS jako żywo przypominają niechęć, którą przed odzyskaniem niepodległości w 1918 roku darzyli się romantycy i pozytywiści. Dla romantyków najważniejsze było nie mędrca szkiełko i oko, ale emocje i mistycyzm. W kontrze do nich stali pozytywiści i ich twarde stąpanie po ziemi, budowanie od dołu instytucji i infrastruktury. I tak odwieczny konflikt o wizję Polski trwa. Emocjonujący jak powieści naszych wieszczów.
Co ciekawe, „Dobra zmiana”, mimo że z natury konserwatywna, rządzi się jednak nomenklaturą rewolucyjną, czyli modernistyczną. Chce odnowy Polski, zmiany narracji i wyrzucenia wszystkiego, co wcześniej uznane było za jakąkolwiek zdobycz cywilizacyjną. To prawda, którą znamy z historii. Bo jak pisał w powieści „Lampart” Giuseppe Lampedusa: „Jeśli chcesz, by wszystko pozostało, jak jest, wszystko musi się zmienić”.
