Rok 2019 był nade wszystko rokiem tryumfu ulotności. I jak nigdy czytelnie zobaczyliśmy, że media – a tym bardziej media społecznościowe, które miały być na ową bolączkę lekarstwem – nie są w stanie zwrócić naszej uwagi.
W chwili, gdy piszę te słowa, trwają masowe protesty w Tbilisi, Hong-Kongu, Chile, w nieodległej nam czeskiej Pradze i Kijowie, w Paryżu i Algierze, Iranie i Iraku. We Francji do marszów dołączyło, według jednego z szacunków, 800 tysięcy ludzi, w Iranie aresztowano już 7 tysięcy protestujących, w Iraku tuzin ludzi zginął jednego tylko dnia, gdy policja otworzyła ogień do demonstrantów. To tylko nagłówki z zeszłego tygodnia, tylko z największych anglojęzycznych tytułów, tylko te odnoszące się do największych z dużych wydarzeń. Jedna z gazet przygotowała wręcz ranking „najciekawszych” protestów minionego roku, na wzór filmowego czy książkowego podsumowania – bo właściwie czemu by nie? Kompletna lista trwających rozruchów, demonstracji i strajków – od wydarzeń proklimatcznych a’la Greta po wojny domowe – zawstydzi nawet najwytrwalszych obserwatorów i obserwatorki globalnych wydarzeń, bo nie da się jej w żaden sposób objąć rozumem i jakkolwiek zakorzenić w świadomości.
I tyle – że w rzeczy samej nie da się ich objąć – mają one ze sobą wspólnego. Najkrwawszy zamach i największa polityczna afera, najdonioślejsza rewolucja i najkoszmarniejsza z katastrof jako wydarzenia przeciekły przez sito rozproszonej jak nigdy uwagi. Próba wymienienia samych historycznych i niepowtarzalnych wydarzeń ostatniego roku, jak pożar katedry Notre-Dame czy śmierć samozwańczego „kalifa” państwa islamskiego Al-Bagdadiego, może przyprawić o zawroty. Za dużo tego wszystkiego, jeden fakt nakłada się na kolejny, a spłaszczenie wszystkiego do jednego poziomu – wszak o wszystkim i tak dowiadujemy się z identycznej niebiesko-biało-czarnej facebookowej zakładki – zamula pamięć.
Rok 2019 był nade wszystko rokiem tryumfu ulotności. I jak nigdy czytelnie zobaczyliśmy, że media – a tym bardziej media społecznościowe, które miały być na ową bolączkę lekarstwem – nie są w stanie zwrócić naszej uwagi. Zamiast być narzędziem społecznej zmiany, stają się jej hamulcowym – nie skupiając uwagi na niczym, skutecznie dostarczając nieustannie bodźców, rozpraszają prawie wszystkich.
I zanim zostanę posądzony o konserwatywne i elitarystyczne z gruntu jojczenie o tym, jak drzewiej jednak lepiej bywało – od razu się do winy przyznam: owszem, bywało. A przynajmniej mówiono nam, że tak było.
Wszak również w 2019 roku wypadła okrągła 10 rocznica innych protestów, wtedy nagłośnionych i obecnych w świadomości globalnego komentariatu całkiem na serio. Zielona rewolucja – przez hurraoptymistów zwana również „twitterową” – ksplodowała w środku „islamskiej republiki”, przynosząc ze sobą nadzieję na wielkie zmiany, przewrót porównywany z tym w Bloku Wschodnim dwadzieścia lat wcześniej, wreszcie: ostateczny upadek reżimu. Zielona rewolucja w oczach zachodnich obserwatorów była pierwszym „internetowym” protestem – relacjonowanym na żywo, rozpowszechniającym swoje tezy w sieci, angażującym pokolenie millenialsów. Irańskie młode pokolenie – wierzono – właśnie dzięki wykorzystaniu sieci pokona cenzurę i służby bezpieczeństwa, nie da zakneblować sobie ust, ośmieszy sztywny ład moralny i anachroniczność reżimu. W pewnym sensie, choćby przez chwilę, wydarzenia w Iranie były protestem na globalną skalę.
Wiemy doskonale, że nic z tego nie wyszło – choćby dlatego, że dziś, 10 lat później Iranem targają znów brutalnie tłumione protesty, a reżim pozostał na swoim miejscu. A jeśli ktoś rzeczywiście skorzystał dzięki internetowi, to właśnie służby bezpieczeństwa, tym skuteczniej inwigilujące społeczeństwo podczas protestów, im bardziej udzielało się ono w internecie. Ten sam scenariusz powtórzył się w późniejszych latach w Egipcie, Syrii, Libii, Tunezji – w większości przypadków z daleko bardziej tragicznym finałem.
Ta rocznica pozwala jednak odnieść się do aktualnych wydarzeń: przy całej naiwności wiary w to, że tweety obalą ajatollahów, debiutujące niedługo wcześniej platformy społecznościowe rzeczywiście pomogły nagłośnić protesty w świecie. Przynajmniej przez pewien czas Zachód – pal licho, że z dość egoistycznych powodów – zwracał na Iran żywą uwagę. To było tylko i aż dziesięć lat temu, gdy jeszcze idea algorytmicznej manipulacji opinią publiczną, świadomość istnienia farm trolli pod Sankt Petersburgiem i samorodnych geniuszy internetowych fałszywek z Macedonii czy północnokoreańskich hakerów nie zohydził fascynacji mediami społecznościowymi i doszczętnie nie pogrzebał resztek wiarygodności mediów – tych w internecie i w analogowej rzeczywistości.
Protesty w roku 2019 – nawet te najdłuższe, najostrzejsze i najbardziej spektakularne – nie mają cienia tego rozgłosu, co gruzińska Rewolucja Róż, Zielona Rewolucja w Iranie, Arabska Wiosna czy kijowski Majdan. Media społecznościowe i natychmiastowa komunikacja, nieskrępowana harmonogramem i rutyną tradycyjnych mediów, miała być swoistą drogą na skróty do wyobraźni mieszkańców Globalnej Wioski. Okazało się, że jest inaczej – więcej wiadomości, więcej kanałów i więcej dróg dotarcia przyniosło więcej szumu niż treści. Coraz częściej psychologicznym problemem i cywilizacyjną chorobą związaną z komunikacją jest lęk związany z nadmiarem wiadomości, nie ich niedostatkiem czy cenzurą.
O protestach takich jak te w Iranie mieliśmy wiedzieć więcej właśnie dlatego, że tradycyjne media (rzekomo niezainteresowane lub skąpiące na materiały zagraniczne) ustępowały pola nowym środkom komunikacji – które na żywo, bez filtrów, pośredników i cenzorów sączą nieprzerwanie strumień informacji z pierwszej ręki do naszych telefonów. Prawdziwa okazała się zależność odwrotna: o ile gdzieś jeszcze obecne są fachowe media i zawodowi korespondenci, jest szansa, że relacja z zapalnego miejsca do nas dotrze – gdy ich nie ma (aktualnie w Hong-Kongu nie ma żadnego dziennikarza ogólnopolskich mediów), zostaje pustka, którą mądrość lub głupota algorytmu może zapełnić dowolnymi treściami.
Co obserwujemy na własne oczy właśnie teraz. Co się dzieje w Hong-Kongu, czy ktoś rządzi w ogóle w Wenezueli, czy w Iraku trwa wojna? – żadna z tych informacji nie przewinęła się przez moje media społecznościowe od początku miesiąca, choć wbrew własnej woli przeczytałem tuzin tweetów Łukasza Warzechy, poznałem przepis Makłowicza na barszcz i dowiedziałem się, że wideo polskiego YouTubera o technikach golenia odbytu ma już pół miliona wyświetleń.
Tyle dygresji historycznej. Czy wynika z niej jakaś diagnoza na teraz i refleksja na przyszłość? Co do pierwszego: na pewno. Potencjał spektakularnych nawet wydarzeń i wstrząsów w roku 2019 ostatecznie się wyczerpał – nadmiar informacji przepalił nam bezpieczniki. I choć nie musi być to sytuacja nieodwracalna, tak przedstawia się stan rzeczy na dzień dzisiejszy. Bo to samo, co myślę o nieobecności globalnych protestów w mediach (i to z mijającego roku zapamiętam), da się przecież esktrapolować na życie polityczne tu i teraz.
Afery polityczne, które wstrząsnęły (lub wydawało się, że tak było) krajem – dwie wieże Kaczyńskiego, loty marszałka, KNF, morderstwo prezydenta Adamowicza – ulatniały się ze zbiorowej świadomości szybciej niż wynik ostatniego meczu piłkarskiej ekstraklasy. Najgłośniejsze medialne wydarzenie całego roku, film „Tylko nie mów nikomu” braci Sekielskich, poruszył serca i otworzył oczy – tylko po to, by stać się dla władzy trampoliną do nienawistnej kampanii przeciwko osobom LGBT, która zdominowała i ułożyła polskie życie publiczne na kolejne miesiące skuteczniej i trwalej niż debata o kościelnej pedofilii.
Ulotność i nietrwałość jakichkolwiek medialnych wydarzeń koresponduje ze słomianym zapałem ruchów społecznych, które żyją wyłącznie od chwili do chwili, co tylko w dalszym stopniu osłabia je i w rozkojarzonym tysiącem impulsów świecie uniemożliwia wywarcie trwalszego wpływu. I koło się domyka. W minionym roku – jeśli chcemy się ruchów społecznych trzymać – de facto samolikwidacji poddały się trzy partie polityczne, które miały wyrastać z obywatelskiej energii i sprzeciwu wobec status quo: Nowoczesna, Ruch Kukiza i Wiosna. Ta ostatnia była wyjątkowym przykładem efemerydy, nawet jak na dzisiejsze czasy, bo wystartowała samodzielnie raptem w jednych wyborach i jako samodzielny podmiot przestała istnieć zaledwie po niepełnym roku funkcjonowania. Niczym to skądinąd nie zraża kolejnych chętnych, by identyczny scenariusz przetestować.
Jeśli więc płynie z tego coś, o czym warto na ostatnim zakręcie roku myśleć, to chyba to, że kolejna dekada – i jej pierwszy, 2020 rok – będzie pod tym względem jeszcze bardziej bezduszna. Każde znane badanie i analiza pokazuje przecież, że w swoich medialnych nawykach jesteśmy jeszcze bardziej podzieleni, nieufni, nieskłonni do stałości i budowy wspólnej przestrzeni niż kiedykolwiek wcześniej.
A i zgodnie z niewybaczalnymi prawami podaży i popytu: im więcej wojen, protestów, rewolucji, terroru i afer, tym niższa ich wartość w walucie zwanej uwagą.
