W czasach wojen kulturowych i zarządzania strachem bardziej opłaca się wymyślać katastrofy niż z nimi walczyć.
1.
Na kilka dni przed pierwszą turą wyborów prezydenckich umówiłem się na rozmowę z Ryszardem Szarfenbergiem – badaczem biedy i wykluczenia, profesorem na Uniwersytecie Warszawskim. Moją uwagę zwróciły publikowane przez niego wykresy z najnowszymi wynikami badań dotyczących zamożności Polaków. Spływające z GUS-u informacje – choć pochodziły sprzed uderzenia pandemii – były bowiem zabójcze dla obowiązującej narracji o Polsce i lewicy, i liberałów.
Dlaczego? Bo po 2015 roku – wskazywały słupki i wykresy – poziom biedy gwałtownie spadał, radykalnie zmniejszyło się ubóstwo dzieci, najszybciej zwiększyły się zarobki i poziom wydatków najmniej zamożnych, proporcjonalnie to ubożsi zyskali więcej na wzroście gospodarczym niż bogaci i klasa średnia, poziom nierówności per saldo nieco się obniżył. Proszę wybaczyć długi cytat, ale warto oddać głos profesorowi:
Wzrost zamożności najbiedniejszych jest, jak sądzę, dość oczywistą sprawą. Te rodziny, w których są dzieci, są bardziej narażone na ubóstwo, a to one dostały zastrzyk dochodowy z programu 500+. Te pieniądze można bez żadnych ograniczeń łączyć z zasiłkami rodzinnymi, które trafiają do biedniejszych. Z drugiej strony następowała stała poprawa na rynku pracy. Spadało bezrobocie, więc łatwiej było o pracę. I, co warto zaznaczyć, wprowadzono też minimalną płacę godzinową. Z powodów wynikających z dobrej koniunktury i sytuacji gospodarczej ogółem, pracodawcom łatwiej było spełniać te wymogi i zatrudniać oraz płacić więcej. W skrócie: ekspansja świadczeń, bardzo dobra sytuacja na rynku pracy, dobra sytuacja gospodarcza ogółem. Wskutek tego klasa średnia i zamożni zyskiwali, ale więcej zyskali najbiedniejsi. To jest z mojej perspektywy, najlepszy możliwy model wzrostu gospodarczego, bo najbardziej korzystają na nim ci, którzy są w najgorszej sytuacji.
Słowem: jakby kota ogonem nie obracać, wychodzi na to, że PiS ma rację. Albo inaczej, to raczej i liberalna, i lewicowa krytyka PiS-owskiego „polskiego modelu państwa dobrobytu” chybia celu. Lewica próbuje przekonać wszystkich dookoła, że partia Kaczyńskiego w ogóle nie jest socjalna, Polską rządzi „bankster” Morawiecki i jego kumple, rząd ratuje w kryzysie banki, a zwykły Polak na śmieciówce wyzyskiwany jest jak za PO, jeśli nie gorzej!
Duża część liberałów uderza zaś z innej strony. PiS doprowadza Polskę do ruiny – mówią – prowadząc Polskę w stronę greckiej katastrofy, rozleniwia społeczeństwo i uzależnia je od zasiłków, trwoniąc dorobek polskiej transformacji przelewa państwowe pieniądze do kieszeni partyjnych działaczy, skazując miliony Polaków na nędzę, którą niechybnie sprowadzi na nich najbliższy kryzys. Jedna i druga opowieść – choć składają się na nie często trafne zarzuty i słuszne przesłanki – ostatecznie przegrywa z rzeczywistością.
Polacy – czego chciałaby lewica – nie odwracają się jednak od PiS-owskiego modelu „państwa dobrobytu” w poszukiwaniu lepszych ofert na stole, tylko biorą to co jest. Zaś wbrew kasandrycznym prognozom części liberałów gospodarka – przynajmniej do czasu pandemii – nie runęła, a bezrobocie w rzekomo rozpieszczonym świadczeniami społeczeństwie pozostawało rekordowo niskie. Statystyki dowodziły poprawy losu najbiedniejszych – mimo koszmarnej i usankcjonowanej przez państwo korupcji, „rekietu” publicznych instytucji i coraz śmielszych prób budowania Orbanowskiej w stylu oligarchii. Cóż, „kradną, ale się dzielą”.
Tak było dotychczas. Ale jednak mamy za sobą lockdown, prognozy pierwszego od blisko 30 lat spadku PKB i katastrofy dla tysięcy firm oraz większego bezrobocia – tyle tylko, że ktoś nawet uważnie śledzący trwającą kampanię wyborczą mógłby się tego zupełnie nie domyślić.
2.
Dlaczego liberałowie i lewica mogą mieć problem z zaatakowaniem urzędującego prezydenta w kwestiach gospodarki wyjaśnia trochę powyższy wywód – lewica musiałaby kwestionować politykę świadczeń, którą sama popiera, a liberałowie z kolei skazani byliby na wejście w buty krwiożerczych Thatcherystów domagających się odebrania pieniędzy emerytom i dzieciom. Czego zresztą PiS bardzo by chciał – mieląc nieustannie w swojej propagandzie groźbę, że Trzaskowski pierwsze, co uczyni, to własnymi rękoma wyszarpie staruszkom na Podkarpaciu kilkaset złotych trzynastej emerytury, a potem i tak jeszcze wiek emerytalny podniesie.
Ale mimo wszystko, to jak bardzo pandemia, usługi publiczne, kryzys, gospodarka i konieczność odpowiedzi na wszystkie związane z nimi wyzwania z kampanii zniknęły, zaskakuje – a przynajmniej zaskakuje takiego naiwniaka jak ja. Pandemia i lockdown obnażyły słabość usług publicznych w Polsce wyraźnie jak nigdy wcześniej. Zdalna szkoła okazała się w wielu przypadkach codziennym koszmarem rodziców, dzieci i nauczycieli – którzy kładli nierzadko spać ze łzami beznadziei i przemęczenia w oczach, by po kilku godzinach wstać i od nowa uprawiać tę samą upokarzającą fikcję „lekcji on-line”. Szpitale cierpiały na brak zaopatrzenia, a w Domach Pomocy Społecznej dzień w dzień umierali ludzie, którym nie był w stanie pomóc pozostawiony w dramatycznej sytuacji, zdany na siebie i haniebnie nisko wynagradzany personel. W tym samym czasie minister Szumowski kupował maseczki od narciarza, a prezydent oklaskiwał ukraiński samolot z chińskim sprzętem – w imię wielkiego polskiego sukcesu, rzecz jasna.
Mając w żywej pamięci te wydarzenia, do niedawna wszyscy sądziliśmy, że kandydaci w kampanii prezydenckiej będą WYŁĄCZNIE licytować się na to, kto lepiej naprawi niedziałającą służbę zdrowia, kto na ratowanie życia i zdrowia Polek i Polaków przeznaczy większe sumy, kto obieca ściągnąć z emigracji polskich medyków i pielęgniarki – zamiast ich tam wypychać. Przez pewien czas wydawało się nawet – tym bardziej optymistycznym z nas – że kryzys w ogóle otworzy okienko dla pomysłów prawdziwie radykalnych, odważnych albo oryginalnych. Że pojawi się plan uniwersalnego dochodu podstawowego, radykalnej reformy lub likwidacji części podatków, gwarancje zatrudnienia albo europejski Green New Deal. Nic z tego. Nawet najostrożniejsza z moich własnych nadziei – że dominujący kandydaci w prezydenckim wyścigu obiecają spełnić choć postulaty strajku lekarzy rezydentów z 2017 – okazała się wygórowana.
Nie jestem ekspertem politycznego spinu – może faktycznie jest tak, że żaden z powyższych tematów, by nie „zażarł”, jak modnie jest dziś w Warszawie mówić. Skutek jednak jest taki, że złapany w tę pułapkę Rafał Trzaskowski licytuje się z Andrzejem Dudą nie na sposoby naprawy najbardziej potrzebujących tego sfer działalności państwa, a transfery finansowe. Które skądinąd sam – jako liberał – dość konsekwentnie krytykował. W niedzielę na wiecu w Katowicach małżonka kandydata Małgorzata Trzaskowska obiecała dodatek do emerytury dla matek w wysokości „przynajmniej 200zł na każde dziecko” – pomysł z różnych powodów wart rozważenia, ale zarazem z gatunku tych, jakie Platforma Obywatelska przez ostatnie kilkanaście lat wyśmiewała.
Jednocześnie obaj kandydaci po uczy tkwią już w podatkowo-budżetowym populizmie – chcą dać więcej, jednocześnie zmniejszając podatki, a to wszystko w czasach rosnącego zadłużenia publicznego i nadchodzącego kryzysu. Jak taki eksperyment ma znieść gospodarka i skąd wobec tego wziąć miliardy na szpitale i te większe emerytury – tego się nie dowiadujemy, choć może przyjdzie się nam przekonać o tym na własnej skórze. Paradoksalnie, im bliżej ostatecznego rozstrzygnięcia, różnic w tej kwestii między propozycjami obu obozów widać mniej, a nie więcej. Zamiast fundamentalnego sporu – w gospodarczy liberalizm Trzaskowskiego akurat wierzę, podobnie jak w populizm Dudy – mamy jednak wspólne gonienie jednego i tego samego króliczka.
3.
Dlaczego jednak – i to pytanie może najciekawsze – nawet dla PiS kwestie redukcji ubóstwa czy roli programów społecznych w rozwoju gospodarki i wzrostu zamożności Polek i Polaków, nie są tak istotne, jak mogłoby się wydawać? Dlaczego, skoro ewidentnie póki co Polska przechodzi pandemię łagodniej niż część naszych Zachodnich sąsiadów, i ten spin jakby ucichł? Czemu PiS nie okłada przeciwników tymi samymi statystkami, które przywołałem na początku tekstu?
Odpowiedzią jest trwająca w Polsce wojna kulturowa. Prawo i Sprawiedliwość spojrzało w badania, które pokazały, że choćby polska gospodarka w trakcie pandemii miałaby nawet zyskać, a Polacy się wzbogacić, to nic nie działa tak dobrze, jak widmo marksizmu-lesbianizmu (to nie moja, a jednego z publicystów prorządowych tygodników, kreacja). Ba, całych szwadronów zaczadzonych „ideologią LGBT” edukatorów seksualnych, którzy jak sto lat temu Lenin niemieckim wagonem pasażerskim pierwszej klasy zjadą na nasze ziemie, by zainicjować tu destrukcyjną rewolucję. W celu, jak powiedział jeden z gorliwych sympatyków Andrzeja Dudy, „dzieci nam pedalenia”.
Straszenie obcym i wzniecanie atmosfery zagrożenia – najbardziej skutecznego, bo o dzieci – po prostu musiało w bitwie o kliki, lajki i zbiorowe emocje wygrać. No i jest też doskonałą formą szantażu – bo gdy biją niewinnych, przyzwoity człowiek musi upomnieć się o bitych. A jest coś jeszcze.
PiS musi przecież wiedzieć, że idzie kryzys – a przynajmniej spowolnienie i w najłagodniejszym z możliwych scenariuszy gorsza koniunktura. Tak mocna inwestycja w stworzenie w trakcie kampanii potwornego wroga, jest też formą ucieczki do przodu. Pozwala wprowadzić do zbiorowej świadomości kozła ofiarnego zawczasu, zanim jeszcze nadejdą gorsze czasy. Skierować gniew z dala od faktycznych winowajców, a na niewinne osoby. A gniew już jest – z czasem będzie go, jakkolwiek trudno sobie to dziś wyobrazić, więcej.
Ten zabieg jeszcze mocniej też polaryzuje scenę na wyłącznie dwa stronnictwa i obozy – zostawiając na prawicy mniej tlenu dla Konfederacji, a jednocześnie spychając całą opozycję do narożnika z napisem „adopcja dzieci przez pary gejów”. Kosiniak, Trzaskowski i Hołownia będą wierzgać, że przecież nie o to im chodzi, ale umiarkowanie skutecznie. Tak długo, jak wyobraźnią milionów Polaków rządzi wizja zabrania im dziecka i oddania go gejom – co nie dzieje się w rzeczywistości nigdy, poza światem „Gazety Polskiej”, gdzie dzieje się dla odmiany codziennie – tak długo nie rozmawiają oni o tym, że sypie im się interes, oszczędności topnieją, a sprawny szpital widzieli tylko w „Na dobre i na złe”.
I dopóki wymyślone zagrożenia będą mocniej angażować emocje, niż te prawdziwe, tak będzie. I dlatego też o takich, nie innych rzeczach, jest ta kampania.
