Tekst Miltona Friedmana z 1970 r. można uznać za jeden z fundamentów neoliberalnego myślenia o gospodarce i społeczeństwie. W artykule pt. „Społeczna odpowiedzialność biznesu to powiększanie zysków” zamieszczonym w „The New York Times” Friedman – jeden z najbardziej wpływowych ekonomistów XX w. – przekonywał, by odrzucić mrzonki o tym, że firmy mogłyby się skupiać na czymś innym niż zysk. Krytykował koncepcję społecznej odpowiedzialności biznesu, twierdząc, że nie tylko nie ma ona logicznego uzasadnienia, lecz także jest niebezpieczna dla wolności. Jego zdaniem, jeżeli odrzuci się dogmat o zyskowności firmy jako jej wyłącznym celu, łatwo doprowadzić do sytuacji, w której dążenie do zysku będzie kwestionowane z wielu powodów i wykorzystywane przez rząd do zwiększenia kontroli nad społeczeństwem. Innymi słowy, gdy da się przeciwnikom kapitalizmu i systemu wolnorynkowego mały paluszek, oni chwycą całą rękę. Zysk i kropka.
Warto pamiętać, w jakich okolicznościach powstawał tekst Friedmana. Lata 60. XX w. to jeszcze okres, kiedy przekonanie o wyższości kapitalizmu nie było bardzo solidnie ugruntowane, globalizacja pozostawała w zalążku, międzynarodowe korporacje nie miały takiej siły jak dziś, a kontrolę rządu nad gospodarką uznawano za oczywistość. Swój atak Friedman wymierzył w firmy skłonne godzić się m.in. na ograniczenia w podwyżkach cen ze względów społecznych – przekonywał, że taka postawa nie ma sensu, jest sprzeczna z rachunkiem ekonomicznym, a w długim okresie może ułatwić rządowi kontrolę nad przedsiębiorstwami.
Hasło, że zysk jest najważniejszy, było formą obrony fundamentów kapitalizmu. Jest to jednak hasło bardzo uproszczone. Paradoks polega na tym, że większość firm, które odnosiły duże sukcesy, nie kierowała się zaleceniami Friedmana.
Interes klienta ponad własny
Brytyjski ekonomista John Kay przekonuje, że najbardziej zyskowne są firmy, które nie stawiają zysku na piedestale – potrafią się kierować dalekosiężnymi wizjami, stawiają na wartości bliskie ich branży, chcą zmieniać rzeczywistość, której są częścią. W książce „Obliquity: why our goals are best achieved indirectly” pokazuje, że Boeing osiągał największe sukcesy, gdy kierował się „miłością lotnictwa, a nie miłością zysków”. Przytacza anegdotę z czasów powstawania kultowego dziś boeinga 747. Gdy jeden z członków rady dyrektorów zapytał szefa projektu o zyskowność inwestycji, dostał odpowiedź: „Analizy były robione, ale nie pamiętam ich wyników”. Kay pokazuje też historie innych firm, takich jak ICI (brytyjska korporacja chemiczna) czy Merck (producent farmaceutyków), udowadniając, że okres świetności miały wtedy, gdy kierowały się wizjami, a nie zyskiem.
Dobrym potwierdzeniem, że do zysku najlepiej dochodzi się, stawiając sobie jako nadrzędne inne cele, jest historia najbardziej prestiżowej firmy konsultingowej świata – McKinsey. Firma ta pomagała większości dużych korporacji świata przejść transformację do współczesnej formy zarządzania, opartej na dużych, zbiurokratyzowanych strukturach, więc jej historia to crème de la crème kapitalizmu. Amerykański dziennikarz Duff McDonald napisał, że tak jak armia ma marines, a Kościół katolicki jezuitów, tak konsulting ma firmę McKinsey. W swojej książce „The Firm” McDonald opisuje, jak niemal od początku istnienia McKinsey budował wewnętrzny system wartości, który wymagał m.in., aby interes klienta stawiać ponad interesem własnym. Oddanie sprawie, jaką była transformacja korporacji, której konsultanci akurat doradzali, było ważniejsze niż dochody partnerów (udziałowców). McDonald, który wcale nie jest McKinsey’owi przychylny, pokazuje na wielu przykładach, jak to oddanie sprawie pomogło przez wiele dekad zbudować prestiż firmy i jej pozycję jako najważniejszego doradcy dużych korporacji.
Warto też przytoczyć przykład z polskiego podwórka. Sławomir Lachowski, twórca mBanku i jeden z najbardziej znanych menedżerów bankowych w Polsce, tak pisał w swojej książce „Od wartości do działania: przywództwo w czasach przełomowych”: „Wbrew powszechnej opinii, że liczy się tylko zysk, wartości w biznesie nie są luksusem, ale warunkiem koniecznym do przetrwania we współczesnej, stawiającej coraz większe wyzwania gospodarce”.
W tym momencie czytelnik może pomyśleć: cóż za banał, przecież menedżerowie mogą sprzedawać światu przeróżne wizje na temat działalności firm, którymi zarządzają, by zwiększyć ich popularność, podczas gdy rzeczywistym celem ich działania pozostaje wyłącznie zysk. Cóż, byłby to argument błędny. Mówimy o świecie norm, a więc pisanych i niepisanych reguł określających, jak powinno się zachowywać. A w świecie norm deklaracje odgrywają kluczową rolę. Jednym z największych błędów, jakie popełniają ekonomiści, jest mylenie pytania „Jak jest?” z pytaniem „Jak być powinno?”.
Zapewne większość firm działa dla zysku, ale by podtrzymać zaangażowanie pracowników i wierność klientów, tworzą systemy wewnętrznych wartości, które wyznaczają cele inne niż zysk.
W każdej organizacji społecznej faktyczne cele osiąga się przez budowanie systemu wartości. Instytucja małżeństwa istnieje po to, by zapewnić bezpieczeństwo i reprodukcję, co nie unieważnia przysięgi „miłości, wierności i uczciwości”. Partie polityczne chcą zapewniać swoim członkom dostęp do konfitur związanych z władzą, ale drogą do tego stanu jest budowanie programów politycznych dla całego społeczeństwa. Naród to forma bardzo dużej wspólnoty, która ułatwia realizowanie wielu praktycznych celów, takich jak bezpieczeństwo, stabilność, łatwość dokonywania transakcji, ale tożsamość narodowa jest budowana wokół mitów.
Największy błąd, jaki nauka popełniła, myląc pytania „Jak jest?” i „Jak powinno być?”, to przyjęcie teorii doboru naturalnego do formułowania norm moralnych i politycznych. Świat rozwijał się poprzez eliminowanie słabszych form życia, co część naukowców na przełomie XIX i XX w. przyjęło jako podstawę do formułowania programu społecznego – stąd wziął się rasizm. Komunizm, wraz ze swoimi przykazaniami, też oparty był na solidnych naukowych podstawach.
Niebezpieczeństwo ulegania naukowym teoriom rozwoju przy formułowaniu wniosków moralnych doskonale opisał Czesław Miłosz w eseju o „Biesach” Dostojewskiego[1]. „Osobliwość rozumowania o prawach rozwojowych polega na tym, że umysł zachowuje się jak zając, który wpadnie pod światła samochodu: może pędzić tylko przed siebie, tzn., gdyby nie samochodowe światła, szosa pozostawałaby drobną częścią przestrzeni pól i lasów, natomiast teraz tylko ją widać, pól i lasów już obok nie widać. Nie znaczy to bynajmniej, że spadnięcie na szosę równa się przyjęciu totalitarnych wierzeń. Wielu przeciwników totalitarnej organizacji społeczeństwa, zwłaszcza jeżeli wychował ich wschodni system, rozumuje podobnie, tylko na odwrót”.
Nie można zresztą tego zarzutu o uleganie naukowym teoriom rozwoju postawić Friedmanowi. Choć jego opinia o zysku jako nadrzędnej powinności firm jest kontrowersyjna, to już twórczość opiera się na bardzo solidnych fundamentach aksjologicznych. Dla liberałów i neoliberałów fundamentalną wartością jest przecież nie zysk, ale wolność. W centrum myśli liberalnej stoi człowiek, jego swoboda i odpowiedzialność. Choć pojęcie neoliberalizmu jest współcześnie używane przez krytyków jako synonim chciwości i przesadnej koncentracji na zysku, to źródła nurtu neoliberalnego są zakorzenione w obronie jednostki przed zakusami rządu.
Szczęście = rynek + globalizacja?
Pytanie o relacje rachunku ekonomicznego i aksjologii jest dziś bardzo żywe i wykracza poza ocenę działalności firm. Czy wzrost gospodarczy powinien być kluczowym celem rządów i instytucji międzynarodowych? Czy efektywna alokacja kapitału i ludzi jest celem samym w sobie? Neoklasyczna ekonomia, która jest dominującym nurtem myślenia o procesach gospodarczych, wskazuje, że procesy rynkowe prowadzą do stanu równowagi, w którym zasoby kapitałowe i ludzkie są wykorzystane w najlepszy możliwy sposób. Jest ona wspierana przez proste założenie, że dochód i konsumpcja jest kluczowym czynnikiem decydującym o satysfakcji człowieka (w modelach nazywa się to użytecznością). Wniosek praktyczny wysuwany na podstawie neoklasycznej analizy jest taki, że obszary wolnego rynku należy poszerzać, granice dla przepływu kapitału, towarów i ludzi znosić, a polityka publiczna powinna być podporządkowana tym działaniom. Friedmanowskie hasło, że zysk jest najważniejszy dla firm, zostaje zastąpione hasłem, że wzrost gospodarczy jest najważniejszy dla społeczeństw.
Doświadczenie mocno wspiera neoklasyków. Najbogatsze są te kraje, które mają system wolnorynkowy. Globalizacja doprowadziła do redukcji ubóstwa na świecie. A wzrost dochodu jest mocno skorelowany z różnymi miarami szczęścia (na to wskazują m.in. badania Justina Wolfersa). Wniosek? Kto chce być szczęśliwy, musi postawić na wzrost gospodarczy, rynek i globalizację.
Problem w tym, że ten idylliczny obraz trafia na wiele przeszkód. Część jest rozpoznana już w ramach nurtu neoklasycznego. Dani Rodrik od dawna wskazywał, że globalizacja, demokracja i państwo narodowe mogą być bardzo trudne do pogodzenia i jego ostrzeżenia okazały się słuszne. Żeby jednak odpowiedzieć na pytanie, co dziś wynika z tej sprzeczności, jak ją złagodzić, potrzeba głębszej refleksji nad rolą państw narodowych i demokracji. Tego ekonomia nie jest w stanie uczynić, nie jest do tego powołana i nie ma do tego narzędzi. Choć niektórzy neoklasyczni ekonomiści próbują. Na przykład Lawrence Summers twierdzi, że ludzie chcą mieć wpływ na lokalne warunki życia, a ponieważ globalizacja im poczucie tego wpływu odbiera, należy ją częściowo ograniczyć. Oto, jak ekonomiści wchodzą na teren z pozoru im obcy – definicji potrzeb, identyfikacji wartości oraz dążeń itd. Nie da się tej dyskusji pchnąć do przodu wyłącznie w ramach analizy neoklasycznej.
W Polsce to wyzwanie widać na przykład w dyskusji o ewentualnym przystąpieniu do strefy euro. Na gruncie neoklasycznej analizy ekonomicznej można powiedzieć, że jest to spór o to, czy silniejsze są pozytywne efekty skali (eliminacja ryzyka kursowego ułatwia handel i inwestycje) czy też negatywne efekty szoków asymetrycznych (brak możliwości reagowania lokalną polityką pieniężną na lokalne wstrząsy gospodarcze). Większość ekonomistów pewnie się zgodzi, że pozytywne efekty skali znacznie przeważają. Ale znaczna część ekonomistów i politologów dostrzega, że jest to problem o wiele głębszy – dotyczy roli tożsamości narodowej i państw narodowych. Krzysztof Iszkowski, publicysta „Liberté!” i zwolennik szybkiego przystąpienia Polski do strefy euro, pisał, że spór sprowadza się w gruncie rzeczy „do oceny trwałości narodowej identyfikacji i możliwości polityczno-społecznej integracji Europy”[2]. Ocena Iszkowskiego jest taka, że narodowa identyfikacja może zanikać. Stefan Kawalec, były wiceminister finansów i doradca Leszka Balcerowicza na początku lat 90., twierdzi odwrotnie – że to państwa narodowe będą kluczowym graczem w relacjach europejskich. Bez względu na to, kto ma rację, łatwo dostrzec rosnącą rolę czynników nieekonomicznych w analizie problemu przyjęcia przez Polskę waluty euro.
O rozwoju społeczeństwa trudno dyskutować tylko w kategoriach wzrostu gospodarczego, tak jak o rozwoju biznesu trudno mówić jedynie w kategoriach zysku. Nie znaczy to, że te kategorie nie należą do najistotniejszych, ale że można je rozpatrywać jedynie w szerszym kontekście dążeń ludzi, społeczeństw czy przedsiębiorstw.
[1] C. Miłosz, Rosja. Widzenia transoceaniczne, t. I: Dostojewski – nasz współczesny, Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2010.
[2] K. Iszkowski, Pora zmężnieć: czas na euro, <https://liberte.pl/web/app/uploads/old_data/pora-zmezniec-czas-na-euro/>.
Ignacy Morawski, założyciel SpotData, platformy wizualizacji i analizy danych; w przeszłości ekonomista WestLB i Polskiego Banku Przedsiębiorczości, wielokrotnie wyróżniany w rankingach prognoz makroekonomicznych przez Narodowy Bank Polski czy dziennik Parkiet; publikuje felietony w Dzienniku Gazecie Prawnej oraz miesięczniku Bank; karierę rozpoczynał jako dziennikarz ekonomiczny Rzeczpospolitej.
Od redakcji: tekst ukazał się pierwotnie w XXVII numerze Liberté!. Cały numer do kupienia w e-sklepie.