W 2003 r. wspólnie z Rafałem Dymkiem napisałem artykuł o JOW-ach, w którym proponowaliśmy specyficzne rozwiązanie: każdy wyborca miałby 2 głosy, jeden na listę partyjną, drugi w głosowaniu w okręgu jednomandatowym. Nie byłaby to jednak klasyczna ordynacja mieszana, tzn. taka, w której wybiera się część parlamentarzystów w wyborach proporcjonalnych, a pozostałych w większościowych. Siłę partii w parlamencie wyznaczałoby się metodą proporcjonalną, zaś w okręgach jednomandatowych wskazywałoby się, które osoby z danej partii znajdą się w pierwszej kolejności w Sejmie. Zachęcam do poznania szczegółów a także argumentów, które przytoczyliśmy, za ordynacją proporcjonalno-większościową:
Polska przeżywa kryzys zaufania do instytucji demokratycznych. Obywatele nie identyfikują się ze swoimi reprezentantami. Mniej niż połowa uprawnionych bierze udział w wyborach. Powszechnie słyszy się, że nie ma na kogo głosować. Sformułowanie nasi posłowie ma znaczenie wyłącznie pejoratywne, a gdyby ktoś z dumą powiedział to jest mój poseł, to uznano by go za wariata. Wyborcy nie znają swoich przedstawicieli. Ciekawe, ilu mieszkańców Warszawy wymieniłoby chociaż kilku spośród 19 stołecznych posłów? Klasa polityczna oderwała się od społeczeństwa i zajmuje się swoimi sprawami, żeby nie powiedzieć interesami. Zapewne aż tak źle nie jest, ale taki jest vox populi, taki obraz dominuje w mediach.
Niektórzy winią za to m.in. proporcjonalną ordynację wyborczą do Sejmu, która gwarantuje partiom preselekcję kandydatów, umożliwia wybór olbrzymiej większości posłów znikomą liczbą głosów, utrudnia wyborcy poznanie kandydatów. Jako remedium proponuje się ordynację większościową stanowiącą, iż z jednego okręgu wybiera się jednego posła. Okręgi byłyby wówczas małe, kandydatów niewielu, aby wygrać trzeba by pozyskać zaufanie większości wyborców w okręgu. Za jednomandatowymi większościowymi okręgami wypowiedziało się wiele autorytetów z Janem Nowakiem-Jeziorańskim na czele. Powstało ogólnokrajowe Stowarzyszenie Jednomandatowych Okręgów, słane są petycje. Klasa polityczna być może pójdzie na jakieś ustępstwo, gdyż za namową Prezydenta Senat podjął pracę nad ordynacją większościową, jednomandatową do Senatu. To jednak nie wystarczy. Możliwości Senatu wpływania na legislację i politykę są dość ograniczone. Jeśli nie zmieni się ordynacji wyborczej do Sejmu, to alienacja klasy politycznej pogłębi się i grozi dalsza degrengolada systemu. Sytuacja przed najbliższymi wyborami parlamentarnymi nie zapowiada się ciekawie, zwłaszcza jeśli idzie o frekwencję.
Jako główną przeszkodę do wprowadzenia jednomandatowych okręgów wymienia się Konstytucję, która w przypadku wyborów do Sejmu postanawia, że mają one być proporcjonalne. Przy wyborach większościowych mniejsze, a nawet średnie partie, poza dwiema największymi, mogłyby w ogóle nie uzyskać reprezentacji w Sejmie, co uważa się za sprzeczne z postanowieniem ustawy zasadniczej w tej sprawie. Z kolei istnieją obawy, iż próby jej otworzenia w celu reformy ordynacji wyborczej do Sejmu pociągnęłyby lawinę propozycji zmian w innych dziedzinach, na co jest jeszcze za wcześnie.
Wydaje się jednak, że można by próbować pogodzić niektóre zalety ordynacji większościowej z systemem proporcjonalnym, mieszcząc się w ramach wyznaczonych przez Konstytucję z 1997 roku. Aby osiągnąć ten cel, należałoby zastosować system wzorowany po części na rozwiązaniach przyjętych w Niemczech. Każdy wyborca miałby do dyspozycji 2 głosy, jeden do wyboru kandydata na liście partyjnej, drugi w głosowaniu w okręgu jednomandatowym. Nie byłaby to jednak klasyczna ordynacja mieszana, tzn. taka, w której zupełnie niezależnie wybiera się część parlamentarzystów w wyborach proporcjonalnych, a pozostałych w większościowych. Silę partii w parlamencie wyznaczałoby się metodą proporcjonalną — np. d’Hondta (z 5% progiem wyborczym). Wybory w okręgach jednomandatowych służyłyby jedynie do wskazania, które osoby z danej partii znajdą się w Sejmie.
Polska zostałaby podzielona na duże okręgi wyborcze, którymi mogłyby być np. województwa. W tych okręgach ugrupowania wystawiałyby listy partyjne (podobnie jak ostatnio robiły to w 41 okręgach wyborczych). Wspomniane duże okręgi dzieliłyby się na małe – jednomandatowe, których w całym kraju byłoby 200, a w każdym województwie o połowę mniej niż wszystkich przypadających na nie mandatów. Do podziału w na listach wojewódzkich i w okręgach jednomandatowych będzie w sumie 400 mandatów, pozostałe 60 utworzy ogólnokrajową listę uzupełniającą, o której później.
Tak jak zostało wspomniane, siłę partii w Sejmie będzie się obliczać metodą proporcjonalną, uwzględniając głosy oddane na listy partyjne (wojewódzkie). Załóżmy, że partia Sportowców w województwie mazowieckim uzyskała w ten sposób 20 mandatów na 50, które były tam do podziału. W pierwszej kolejności obsadzą je ci kandydaci, którzy wygrali w okręgach jednomandatowych. Jeżeli Sportowcy mieli 11 takich zwycięzców, to zostają oni posłami. Pozostałe 9 miejsc uzupełnią kandydaci z listy wojewódzkiej. Proponujemy, aby pierwszeństwo miały te osoby, umieszczone na liście partyjnej, które zajęły drugie miejsca w swoich okręgach (według kolejności uzyskanych tam głosów). Chodzi o to, aby możliwie jak najbardziej preferować kandydatów, którzy potrafili zyskać przychylność wyborców podczas wyborów w małych okręgach jednomandatowych, gdzie łatwiej o bezpośredni kontakt z mieszkańcami. Jeżeli więc na mazowieckiej liście Sportowców było 5 osób, które zostały wiceliderami w swoich okręgach jednomandatowych, to również uzyskują one mandat. Pozostałe 4 należne tej partii miejsca zostaną obsadzone na dotychczasowych zasadach – tzn. z listy partyjnej (wojewódzkiej) według kolejności uzyskanych tam głosów.
Możliwa jest sytuacja, w której jakieś ugrupowanie uzyskało mniej mandatów w wyniku zastosowania metod proporcjonalnych, niż liczba osób z tego komitetu, które zwyciężyły w okręgach jednomandatowych. Stałoby się tak, gdyby np. we wspomnianym powyżej przykładzie 21 Sportowców wygrało w okręgach. Wszyscy nie mogliby zostać posłami, bo partia ta uzyskała przecież w województwie tylko 20 mandatów. Niestety nie jest możliwe rozwiązanie tego problemu na wzór niemiecki. W Niemczech tacy kandydaci uzyskują tzw. mandaty nadwyżkowe, tzn. zostają oni wybrani, pomimo że teoretycznie nie starcza dla nich miejsc. Powoduje to jednak, że liczba członków Bundestagu jest ruchoma, a art. 96 polskiej Konstytucji wyznacza stałą liczbę 460 posłów. Aby znacznie ograniczyć prezentowany problem, proponujemy zastosowanie, liczącej 60 miejsc ogólnokrajowej listy uzupełniającej.
Na początku lista ta zostałaby podzielona proporcjonalnie pomiędzy partie, które przekroczyły próg wyborczy. W pierwszej kolejności trafiałyby tam osoby, które w niemieckiej wersji uzyskałyby wspomniane mandaty nadwyżkowe. Byliby to ci kandydaci, którzy w województwie uzyskali najmniej głosów w porównaniu ze swoimi partyjnymi kolegami. W przytoczonym przykładzie ze Sportowcami, na listę uzupełniającą trafiłby ten Sportowiec, który na Mazowszu ze wszystkich 21 zwycięzców z tej partii miał najgorszy wynik. Oczywiście możliwa jest sytuacja, w której jakiś komitet uzyskał tyle mandatów nadwyżkowych, że zabraknie miejsc na liście uzupełniającej. W takim przypadku osoby, które uzyskały najmniej głosów (w obrębie komitetu), nie zostaną posłami, a za zwycięzcę w pustych okręgach trzeba będzie uznać wice lidera. Jest to bez wątpienia słabość proponowanej ordynacji, ale nie wydaje się, aby tego typu przypadki były zbyt liczne.
Jeżeli na liście uzupełniającej zostaną wolne miejsca, to obsadzą je osoby, które w danej partii w skali całego kraju uzyskały najwięcej głosów w okręgach jednomandatowych, a nie zostały jeszcze posłami. Warto zauważyć, że proponowana tu lista uzupełniająca nie przypomina zlikwidowanej niedawno tzw. listy krajowej. Tam kolejność miejsc ustalały same partie, tu będą robić to wyborcy, głosując w wyborach w okręgach jednomandatowych.
Co uzyskujemy dzięki tej metodzie w porównaniu z obecną ordynacją?
- Około połowy obecnych posłów uzyskało w wyborach poparcie poniżej 3 procent głosów wyborców w swoim okręgu. Czego można oczekiwać po armii posłów, którym zaufania odmówiło ponad 97 procent wyborców w ich własnych okręgach? Wewnątrzpartyjne mechanizmy selekcyjne, które doprowadziły ich na Wiejską, okazały się beznadziejne. Stosunek ludzi do takich posłów, wybranego Sejmu i do samych wyborów dobitnie tego dowodzi. Czy potrzebna jest Polsce powtórka z rozrywki?
Według nowej ordynacji problem ten zostanie zasadniczo ograniczony. Przynajmniej 260, a najprawdopodobniej około 2/3 wszystkich mandatów zostanie obsadzonych na podstawie wyniku uzyskanego w okręgach jednomandatowych. Będą to mandaty uzyskane przez zwycięzców, przez tych, co zajęli drugie miejsce lub, w przypadku ogólnokrajowej listy uzupełniającej, tych, co uzyskali dobry wynik w porównaniu z kolegami partyjnymi z innych okręgów jednomandatowych. Tylko pozostałe miejsca są dzielone według obecnego systemu. - W wyborach w okręgach głosujący dokonuje selekcji spośród kilku kandydatów, może ich lepiej poznać i porównać, rozróżnić kombinatorów od społeczników, a w trakcie kadencji skuteczniej oceniać działalność swojego przedstawiciela w parlamencie.
- Każdy z kandydatów w okręgu jednomandatowym musi walczyć o uzyskanie jak najlepszego wyniku. W najbardziej widoczny dla wyborców sposób reprezentuje on partię w swoim rejonie. Dzisiaj odpowiedzialność za rezultat wyborów rozmywa się pomiędzy kilkadziesiąt osób umieszczonych na liście. W nowym systemie skoncentruje się na kandydacie z okręgu. Osoba budząca zaufanie i prowadząca skuteczną kampanię może znacząco pomóc swojemu ugrupowaniu w uzyskaniu dobrego wyniku, kandydat nieudolny i pasywny przyczyni się do jego klęski.
- Kandydatom z mniejszych partii, którzy mają nikłą szansę na zwycięstwo lub nawet drugie miejsce w okręgu, również opłaca się walczyć o wyborców. Ci, którzy uzyskają najlepszy wynik, znajdą się na liście uzupełniającej.
- Małe okręgi zwiększą rolę bezpośredniego kontaktu z wyborcą, a zmniejszą rolę ogólnokrajowych mediów w kampanii wyborczej. Nie lider, który się dobrze sprzedaje w telewizji, zdecyduje o wyniku, ale konkretni kandydaci w terenie, którzy zdobędą lub nie zaufanie wyborców.
- Szansę dostaną młodzi i ambitni ludzie. Dzisiaj umieszczani często na ostatnich pozycjach na listach mają trudności z przebiciem się przez bardziej znanych liderów i z dotarciem do wyborcy w bardzo dużym rejonie. Wystawieni w okręgu jednomandatowym zostaną zauważeni i mają szansę zostać zwycięzcami. Nawet jeżeli pochodzą z malej partii i prawdopodobieństwo zajęcia pierwszego lub drugiego miejsca jest niewielkie, ich sytuacja i tak jest nieporównywalnie lepsza niż w obecnym systemie. Po pierwsze dobra kampania może skłonić wyborców do postawienia krzyżyka przy tej osobie również na liście partyjnej, mimo że normalnie umieściliby go przy jej liderze. Ponadto dla najlepszych istnieje szansa znalezienia się na liście uzupełniającej.
- Prezentowany system zmusi liderów do sprawdzenia się w okręgach. Jeżeli ograniczą kandydowanie do listy wojewódzkiej, może okazać się, że nie starczyło dla nich miejsc, ponieważ wszystkie mandaty obsadziły osoby, które uzyskały pierwsze lub drugie miejsce w okręgach.
Oczywiście mogą się zdarzyć nieliczne przypadki, w których ktoś wygrał wybory w okręgu, a nie został posłem. Stanie się tak, gdy partia uzyska w kraju więcej mandatów nadwyżkowych, niż przyznano jej miejsc na liście uzupełniającej. Wtedy do Sejmu nie wejdą kandydaci, którzy w porównaniu ze swoimi partyjnymi kolegami uzyskali najmniej głosów.
Niektórym wyborcom system może wydawać się też bardziej skomplikowany od obecnego. Każdy otrzyma trzy, zamiast dwóch kart do głosowania – 2 w wyborach do Sejmu i jedną z kandydatami do Senatu.
W sumie więc, proponujemy pośredni krok w kierunku ordynacji większościowej. Nie wymaga on zmiany konstytucji. Ma wiele zalet w porównaniu z obecną ordynacją. Przede wszystkim zasadniczo poprawi demokratyczną komunikację między wyborcą a wybranym. Daje szansę na sprawniejszy Sejm i zapewni lepszy dobór posłów na poziomie indywidualnym. Wydaje się, że w skali kraju poprawi szansę partii, które mają cieszących się zaufaniem działaczy w terenie.
Artykuł „Jeden mandat” autorstwa Marcina Święcickiego i Rafała Dymka ukazał się „Komentarzach”, nr 8, listopad 2003, s. 20-22.
Zob. też: „Po wyborach samorządowych: jak radnych związać z wyborcami„.