„Argonauci” Maggie Nelson (tłum. Kaja Gucio) to książka wyjątkowa i na swój sposób egzotyczna we współczesnej Polsce. Egzotyczna na kilku poziomach, przez co łatwo ulec jej urokowi, choć nie zawsze należy podchodzić do niej bezkrytycznie. Na pewno jednak podróż, w którą nas zabiera, pozostaje na długo w pamięci.
Uogólniająca teza, którą przeczytacie w kolejnym wersie, jest moim przekonaniem, co nie znaczy, że trzeba się z nim zgadzać. Nie jesteśmy przyzwyczajeni „tu i teraz” do humanistyki, która wplata w dyskurs naukowy elementy autobiograficzne i „zanieczyszcza” w ten sposób klarowny wywód akademicki. Albo à rebours – trudno nam przyjąć do wiadomości bezkompromisową i soczystą autobiografię, w której tuż obok fraz o rżnięciu w tyłek i stosie kutasów, znajdziemy passus o ontologii języka u Wittgensteina, a kilka stron dalej pierwsze nawiązanie do Barthesa. Zrozummy się dobrze! Nie chodzi o dosadny język (kto go zresztą nie używa w momentach istotnych?), ale o rollercoaster rejestrów i stylów, przemieszanie wzniosłego i wulgarnego, teorię queer sąsiadującą z wynajmowaniem mieszkania, psychoanalizę dziecięcą zapośredniczoną przez analizę osób dorosłych, przedmiot gospodarstwa domowego, czyli zwykły kubek, który posłuży chwilę później do analizy politycznej i społecznej rzeczywistości Stanów Zjednoczonych.
Z tego powodu „Argonauci” Maggie Nelson są książką uwodzącą i wciągającą, ale „niełatwą” (taki zresztą tatuaż na kostkach dłoni radziła wytatuować autorce przyjaciółka). Trzeba zgodzić się na te zasady, inaczej Argo (szybki okręt mitycznych Argonautów) nie weźmie nas na pokład. Amerykanie nazywają taki rodzaj pisania autoteorią lub autofikcją, a nam pozostaje wymazać z pamięci nawyki humanistyczne i uwierzyć, że hybrydy gatunkowe nie gryzą i warto docenić oferowaną przez nie wolność.
Maggie Nelson da nam zresztą tej wolności bardzo dużo, pisząc o swojej relacji miłosnej i doświadczeniu biologicznym, bo „Argonauci” to wielka opowieść o dwóch granicznych momentach życia: tranzycji, czyli korekcie płci oraz macierzyństwie (inseminacji, ciąży i porodzie). Zanim tam jednak dotrzemy, warto zakotwiczyć na chwilę przy autorce. Maggie Nelson jest krytyczką, poetką i autorką kilku książek, w tym intrygującego eseju krytycznego o sztuce okrucieństwa i przekraczaniu granic cierpienia w sztuce The Art of Cruelty: A Reckoning. Od 2015 roku to także laureatka National Book Critics Circle Award for Criticism, przyznanej za „Argonautów” właśnie, niemniej jednak jej droga do prestiżu nie była łatwa i usłana różami. Autorka przez pewien czas pracowała w podłych knajpach, ma też za sobą uzależnienie alkoholowe i odwyk, więc puszczając oko do mieszania dyskursów, można powiedzieć, że według Bourdieu cechował ją duży potencjał subwersywny w walce o pole produkcji kulturowej. No cóż, czasem można powiedzieć to samo na różne sposoby, ale nie warto wymagać zrozumienia.
Do życia Nelson trafiamy w 2007 roku, kiedy autorka zakochuje się w Harrym Dodge’u, rzeźbiarzu, artyście wizualnym i reżyserze filmu „By Hook or By Crook” (2001), nagrodzonym na festiwalu w Sundance. Już na wstępie książki czytelnik otrzymuje wzmiankę o gorącej temperaturze tej relacji. Wszystko jest ekstremalne: seks, dotyk, tęsknota. A chwilę później okazuje się, że ta historia opowiada o czymś innym. To nie jest związek z cispłciowym mężczyzną (jako cispłciową określa się osobę, u której występuje zgodność pomiędzy płcią przypisaną w chwili narodzin, ciałem i osobistą tożsamością), ale z osobą transgenderową, niebinarną, nie identyfikującą się w oczywisty sposób ani jako kobieta, ani mężczyzna. Gdyby opowiedzieć w uproszczeniu historię Dodge’a, to urodził się on jako kobieta, która nie utożsamiała się z płcią biologiczną. W toku życia Harriet Dodge stała się „męską” lesbijką (butch), a w końcu – już jako Harry – Dodge rozpoczął terapię hormonalną i poddał się mastektomii. Dziś mówi o sobie butch na testosteronie i uważa, że znajduje się pomiędzy, w idealnym miejscu, a ta niejednoznaczność i płynność mają dla niego znaczenie. Nie postrzega płci jako konstruktu zero-jedynkowego, nie widzi konieczności, by w procesie tranzycji istniał punkt końcowy, ostateczna realizacja męskości. Jest pomiędzy kobietą i mężczyzną. Chce mieć i jedno, i drugie, bo cytując słowa Eve Kosofsky Sedgwick „sporo się można nauczyć, chcąc i jednego i drugiego”. I gdzieś tutaj rodzi się wewnętrzny rdzeń narracji „Argonautów”, wielkiego hymnu o wolności, prawie do samookreślenia i samostanowienia przypisanego każdej jednostce: „ (…) Najlepszy sposób na to, by dowiedzieć się, co ludzie sądzą o swojej płci lub seksualności – albo czymkolwiek innym – to wysłuchać, co mają do powiedzenia, i spróbować odpowiednio się do nich odnosić, i nie lakierować ich wersji rzeczywistości własną (…).
Nelson będzie towarzyszyła swojemu partnerowi w czasie tranzycji jako opiekunka – mimo obiekcji i lęków wstrzykująca testosteron, przejmująca się drenami po mastektomii oraz jako czuły sejsmograf – od awantur o niemożność odnalezienia się we własnym ciele po spokój i głęboki oddech. Jednak ta podróż nie będzie przebiegać jednostronnie. Autorka pisze: Rok 2011, lato naszych zmieniających się ciał. Ja w czwartym miesiącu ciąży, ty w szóstym miesiącu na testosteronie (…) Nasze ciała stawały się coraz dziwniejsze dla nas samych i dla siebie nawzajem. Tobie kiełkowały szorstkie włosy w nowych miejscach, nowe mięśnie oplatały twoje biodra. Mnie piersi bolały przez ponad rok i chociaż już nie bolą, nadal mam wrażenie, jak gdyby należały do kogoś innego (ciągle karmię, więc w pewnym sensie tak jest). Przez lata byłeś jak kamień; teraz zdejmujesz koszulę, kiedy tylko masz na to ochotę, chodzisz z nagim, muskularnym torsem w miejscach publicznych, biegasz, nawet pływasz.
Bo bohaterem „Argonautów” jest nie tylko butch na testosteronie, ale i alterego narratorki, mniej więcej kobieta, która chce mieć dziecko. Kiedy ktoś pytał mnie, dlaczego chcę mieć dziecko, nie umiałam odpowiedzieć. Ale niemożność wyrażenia pragnienia była odwrotnie proporcjonalna do jego siły. Korci, żeby zająć się samym określeniem mniej więcej kobieta (prawie femme), na którego dnie – po polsku – kryje się poczucie niespełnienia określonych zasad, brak cech dystynktywnych rodzaju, do którego się aspiruje, niepełność. Ale nie można spełniać wszystkich swoich zachcianek tekstowych. Pewne jest jedno: autobiograficzna, realistyczna i biologiczna opowieść o sztucznym zapłodnieniu (i kolejnych, połączonych z łykaniem hormonów, nieudanych próbach inseminacji z banku spermy), opis ciąży i wreszcie opis dynamiki samego porodu należy do najlepszych tekstów jakie w ogóle można na ten temat napisać. To doświadczenie totalne, autotekst, który zazwyczaj ginie wśród połowy populacji, nieopowiedziany ani nieopisany z punktu widzenia podmiotu. Jak słusznie zauważa Renata Lis w tekście w „Dwutygodniku” Gdzieś za połową drogi, Nelson podejmuje ten temat mniej więcej tam, gdzie w Polsce porzuciła go Jolanta Brach-Czaina w Otwarciu (Szczeliny istnienia) – chwała jej zresztą za to, że jako jedna z nielicznych w ogóle go podjęła. Biologiczność i zwierzęcość porodu to tylko część, na samym dnie tkwi doświadczenie absolutne: po drodze dotkniesz śmierci. Początek zazębia się tu z końcem, nawet jeśli kultura dobrze to tuszuje. Ale Nelson robi coś jeszcze. Przywołuje swoje poprzedniczki, pisarki, wykładowczynie akademickie i mówi wprost: Odrzucam odseparowanie kobiecości i macierzyństwa od sfery intelektualnej głębi. Robi to zresztą w formalnie i stylistycznie ciekawy sposób, przywołując swoje wspomnienie z seminarium, na którym Rosalind Krauss, historyczka sztuki, „niszczy” intelektualnie Jane Gallop, badaczkę Lacana, prezentującą temat swojego macierzyństwa i omawiającą własne nagie zdjęcia z dopiero co narodzonym synem. Milcząca sugestia, że umysł badaczki zgnił przez macierzyństwo, a przez to zanieczyścił poważną przestrzeń akademicką, wyrażona w postaci krytyki formy i tematu prezentacji, jest dla Nelson momentem wypowiedzi politycznej: Nie zgadzam się na to jako feministka. Kobieta nie głupieje od tego, że urodzi i to też jest temat. W takiej sytuacji nie miałam wyboru. Stanęłam po stronie Gallop (Macierzyństwo umniejszają mężczyźni, nie róbmy sobie tego wzajemnie?).
Kolejny akapit tekstu Nelson rozpoczyna inkantacja, która nie bez powodu znalazła się w tym właśnie miejscu: (…) W języku arabskim słowo określające płód pochodzi od dżinn, co oznacza „ukryty przed wzrokiem”. Bez względu na to, ile razy miałaś USG, bez względu na to, jak dobrze poznałaś ruchy swojego dziecka w macicy, jego ciało będzie objawieniem. Ciało! Prawdziwe ciało! Byłam tak zachwycona fantastycznym ciałem Iggy’ego, że potrzebowałam kilku tygodni, aby poczuć, że mam prawo go wszędzie dotykać.
Podobne fragmenty pokazują, że Nelson przemyślała swój tekst znacznie wnikliwiej niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać: wspomnienie zgrzytu seminaryjnego z teorii wprowadza nas w praktykę odseparowywania doświadczenia matek, deklaracja polityczna sprzed lat staje się narracją o własnym macierzyństwie po latach. Kiedy autorka będzie opisywała własną, nienormatywną, patchworkową rodzinę (jest również macochą dla syna Dodge’a z poprzedniego związku), z pełnym humorem sięgnie po baśnie i opowieści o intruzach, macochach i ojczymach, którzy podatni są na strukturalną nienawiść kulturowo, niezależnie od energii, jaką wkładają w utrzymanie dobrej relacji. Warto prześledzić tekst „Argonautów” i pod takim kątem.
Wydawać by się mogło, że akademicko-artystyczna bańka Południowej Kalifornii, w której żyją bohaterowie „Argonautów” tworzy stosunkowo bezpieczną przystań i mamy tu do czynienia z klasyczną opowieścią posttożsamościową w duchu queer. Oznaczałoby to, że tożsamość seksualna nie definiuje już właściwie nikogo i nie wiąże się z aktywizmem, wspólnotą, ruchem itp. I tak, i nie. Widać to zwłaszcza w momencie, w którym Nelson wspomina o przegłosowaniu w referendum w 2008 roku tzw. Propozycji 8, według której Tylko małżeństwo między mężczyzną i kobietą jest ważne i uznawane w Kalifornii (W 2013 roku Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych uznał Propozycję 8 2013 za niezgodną z Konstytucją, a przez to nieważną). Maggie Nelson i Harry Dodge legalizują swój związek i biorą ślub na kilka godzin przed wprowadzeniem Propozycji 8, a ślubu udziela im wielebna Lorelei Starbuck (wyznanie metafizyczne) w kaplicy Hollywood. Decydują się na standardowy tekst ślubowania, tylko bez zaimków, dostają dwa wielkie lizaki w kształcie serca w prezencie. Razem z nimi tego wieczoru bierze ślub zbiorowo wiele innych, jednopłciowych par.
Czego to dowodzi? O posttożsamości można myśleć wtedy, kiedy ma się wybór (w tym możliwość legalizacji związku) i absolutną wolność w tej dziedzinie. Można w ogóle nie chcieć zawierać małżeństwa. Odłożyć decyzję na później, ale posiada się świadomość możliwości, której to możliwości nie tylko w Polsce nie ma, ale nie ma też szansy na rozsądną rozmowę o niej. To moment, w którym tekst Nelson egzotyzuje się dla nas z szybkością światła. Włoży kij w mrowisko jeszcze głębiej, pisząc: Jest coś naprawdę dziwnego w tym, że żyjemy w historycznych czasach, w których konserwatywny niepokój i rozpacz, że queer obali cywilizację i jej instytucje (zwłaszcza małżeństwo), spotykają się z niepokojem i rozpaczą odczuwanymi przez tak wiele osób queer na myśl, że queerowości nie udało się obalić cywilizacji i jej instytucji, a także frustracją z powodu asymilacyjnej, bezrefleksyjnie neoliberalnej tendencji głównego nurtu ruchu LGBTQ+, który nie żałował grosza na błaganie o dopuszczenie do dwóch historycznie represyjnych struktur:małżeństwa i wojska. (…) Homonormatywność ujawnia niepokojący fakt: „można być ofiarą i jednocześnie w ogóle nie być radykałem”.
Każda „normatywność” wcześniej czy później staje się pułapką, wyklucza różnorodność i wielość wyborów. Każda przynosi też przez chwilę ułudę poczucia bezpieczeństwa i przynależności, o które gdzieś w tle tego passusu chodzi ( i homo, i hetero). Z drugiej jednak strony małżeństwo (pominę świadomie wojsko) jest odzwierciedleniem tego, co się w ten konstrukt włoży, może więc warto przeczytać Nelson uważniej i zwrócić uwagę na jej sugestie co do przyglądania się pojęciom i ich treści, rewidowania zawartości, wietrzenia pojęć tak jak wietrzy się starą, nieużywaną szafę (co sugeruje moja znajoma, matka osoby transgenderowej). Właściwie Maggie Nelson zastosowała tę zasadę i rozciągnęła ją we własnej rodzinie do granic możliwości i być może dlatego tak mocno wyprowadziła ją z równowagi uwaga jednego ze znajomych, geja, który na widok kubka ze zdjęciem ciężarnej Nelson oraz Harry’ego i jego syna w garniturach przed świątecznym kominkiem, wykrzykuje: O rany! (…) W życiu nie widziałem czegoś równie heteronarmatywnego”.
Zatem warto było czekać na tę chwilę, kolego, bo zaczynasz mówić jak queerowy konserwatysta, a to się nigdy nie kończy dobrze – mogłabym odpowiedzieć. Równie dobrze można by użyć sformułowania nie widziałem czegoś równie mieszczańskiego, bo w istocie o to tu chodzi. I to ten piękny moment, w którym można jasno powiedzieć, że to my tu i teraz, także Polsce, nadajemy pojęciom treść. To nie tak, że queer jest postępowy i subwersywny z samej swojej natury (choć tak w zasadzie powinno być), queer służy raczej negocjacjom znaczeń i ich zmienianiu. Dlatego moment, w którym staje się opresyjny i uznaje wyłącznie performatywne pióra w tyłku za normę, to moment, w którym nie tylko traci wywrotowość, ale i zaczyna czerpać z nieznośnego repertuaru reguł konserwatystów. A stąd już blisko do opresyjnej homonormatywności, do której w Polsce akurat jest nam znów egzotycznie daleko (choć warto zawsze przyjrzeć się mniejszym grupom).
Na widok rodziny Nelson mnie przychodzi jednak do głowy konstatacja, że rzadko widuje się tak queerową rodzinę: butch na testosteronie z synem z poprzedniego związku i mniej więcej kobieta w ciąży ze sztucznego zapłodnienia. Heteronormatywni? Dajcie spokój. Szczęśliwi? W tym momencie tak. Szufladki zostawmy dla ołówków. Te wątki powrócą jeszcze kilkakrotnie, choćby w przywoływanej przez Nelson twórczości Catherine Opie, artystki w Polsce mało znanej, a szkoda. Opie jest fotografką z Los Angeles, która zajmowała się dość długo portretowaniem społeczności queerowej Los Angeles i San Francisco, ale i działaniami sceny sado-maso. Zwłaszcza jej autoportrety pokazują jak trudno mieszać porządki, które tak sztywno ustawia norma: Self-portrait./Cutting to wizerunek jej pleców, ze świeżo wyciętym, krwawiącym wizerunkiem dwóch kobiet trzymających się za rękę i domku z chmurką nad nimi (po cięciu zostaną blizny, takie same jak blizny na psyche po rozpadzie związku, w którym Opie chciała mieć dziecko). Kolejny wizerunek to Self Portrait/ Pervert w skórzanej masce S/M z wyrytym na klatce piersiowej napisem pervert (zboczeniec). I zamykający cykl autoportret, Self Portratit/ Nursing, z dzieckiem Opie, ssącym jej pierś i wyblakłą blizną po napisie pervert. Tak, to jest queerowe. Tak, nazwanie zboczeńcem wyklucza, ale nadal ma się pragnienia i marzenia. Tak, zboczeńcy mają dzieci (przeczytaj to zdanie trzy razy i pomyśl, co czujesz). Bo czym innym jest performatywne nazwanie siebie zboczeńcem, a czym innym ten sam okrzyk na ulicy w stosunku do kogoś i pierwszy kamień, który leci w jego/jej/ waszą/ ich stronę.
Słowa mają ogromne znaczenie. Performowanie intymności, które Maggie Nelson uprawia w swoim życiu i pisaniu z dużą namiętnością, daje nam ogromną przestrzeń do negocjowania takich znaczeń. Przestrzeń tym szerszą, że tłumaczenie Kai Gucio pokazuje jak język polski może stać się ekwilibrystyką semantyczną, pomimo zaimków i czasowników w czasie przeszłym, które bezlitośnie zawsze dookreślają tu rodzaj. To jedyny język jaki mamy, i wydaje się dość dobry, żeby wyrazić zmiany, które przynosi ze sobą niebinarność. Trzeba tylko negocjować i mówić. Próbować. Zaczynać od nowa. Bo to , co niewypowiadalne, zawiera się – niewypowiedzianie! – w tym, co można wypowiedzieć.
A już 3 lipca o godzinie 18.00 zapraszamy na rozmowę „Podróż śladami płci. „Argonauci” Maggie Nelson”, które odbędzie się w 6. dzielnicy na ul. Piotrkowskiej 102 w Łodzi w ramach projektu LATOTALNELATO. Zadanie LATOTALNELATO jest realizowane dzięki dofinansowaniu z budżetu Miasta Łodzi.