Adam Smith pisał o pracy jako o funduszu, dzięki któremu człowiek jest w stanie zagwarantować sobie dobra konieczne do przeżycia. W „Bogactwie narodów” mamy mnóstwo rozważań dotyczących ludzkiej pracy i ludzkiego wysiłku. Odnoszę wrażenie, że od tamtego czasu doszło do pewnego przewartościowania i że problematyka pracy jest dziś raczej domeną lewicy, nie liberałów. Jak do tego doszło?
Adam Smith faktycznie dużo mówił o pracy, ale głównie w kontekście jej podziału i wynikającego z niego wzrostu jej efektywności. Podkreślał także, że każde faktyczne bogactwo wynika z pracy. Wydaje się poza tym, że naiwnie zakładał pewną sprawiedliwą zapłatę za pracę jako rzecz oczywistą. Inni liberałowie podchodzili do sprawy rozmaicie. Wyróżnia się John Stuart Mill, który zdawał sobie sprawę z możliwych niesprawiedliwości w sposobie opłacania pracy oraz nowi liberałowie brytyjscy, którzy generalnie opowiadali się za czymś, co dziś byśmy nazwali sprawiedliwością społeczną, czyli łagodzeniem nierówności i traktowaniem gospodarki jako narzędzia dobrobytu dla jak największej liczby ludzi (podobnie jak dwudziestowieczny amerykański filozof liberalny John Rawls). Generalnie jednak problem pracy w liberalizmie stopniowo schodził na dalszy plan, a ostatnie dekady XX w. to już prawdziwa katastrofa. Do głosu doszedł neoliberalizm, dla którego liczy się tylko zysk, wyroki zaś wolnego rynku co do wyceniania pracy są absolutnie sprawiedliwe.
Nie ulega żadnej wątpliwości, że liberalizm nie jest orientacją, która jakoś specjalnie pochylałaby się nad pracą jako fenomenem nie tylko ekonomicznym, lecz także społecznym. Nigdy nie przebiło się w nim na trwałe przekonanie – oczywiste dla innych orientacji ideowych – że praca nie jest tylko towarem. Trudno się zatem dziwić, że orientacje socjaldemokratyczne oraz chrześcijańskie miały na ten temat do powiedzenia znacznie więcej. Idea godności pracy, pracy jako czegoś, co nadaje życiu sens, czy wreszcie godnej zapłaty za pracę powstały w pewnym sensie w kontrze wobec liberalizmu, który widział pracę przede wszystkim jako element wymiany rynkowej, czyli w kategoriach towaru do sprzedania. Pozostał też całkowicie ślepy na kwestie wyzysku.
Ale czy idea sprawiedliwości społecznej nie jest współcześnie swego rodzaju mitem, za którym można ukryć coraz to nowe i coraz bardziej wymyślne sposoby ingerowania państwa w życie jednostki? Wystarczy wskazać zapis art. 2 Konstytucji RP, który mówi, że „Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej”. Przecież za tym zapisem nic się nie kryje.
Sednem idei sprawiedliwości społecznej jest kwestia nierówności. Jeśli przybierają one zbyt wysoki poziom, to wiadomo, że mamy do czynienia z systemem niesprawiedliwym społecznie. Problemem jest oczywiście określenie, co oznacza ów „zbyt wysoki poziom”. To zawsze kwestia dyskusyjna. Dziś nie ulega jednak wątpliwości, że nierówności na poziomie 0,25–0,27 wedle współczynnika Giniego mogą być znakiem tego, że ze sprawiedliwością społeczną nie jest źle, nierówności zaś przekraczające poziom 0,35 pokazują, że dane społeczeństwo jest bardzo rozwarstwione, a zatem mamy deficyt sprawiedliwości społecznej. Z pewnością sytuacja, kiedy to produktywność pracowników znacząco rośnie, a pensje stoją w miejscu, wskazuje na to, że mamy do czynienia z brakiem sprawiedliwości społecznej (tak było i jest w Polsce). Współczynnik pracujących biednych, płaca minimalna, stawka godzinowa, odsetek ludzi żyjących w bezwzględnym czy względnym ubóstwie oraz szereg innych uchwytnych socjologicznie i ekonomicznie danych może być użytych jako wskaźnik poziomu sprawiedliwości społecznej. Ważna jest też równość szans, przede wszystkim edukacyjnych. Widać zatem, że nie ma mowy o żadnym micie, ale o mierzalnym stanie społeczeństwa. Jeśli zaś chodzi o owo ograniczenie wolności jednostki, to chodzić może jedynie o podatki, które powinno się płacić, aby spełniać idee sprawiedliwości społecznej. Jeśli nie reprezentuje się postawy skrajnej, typowej dla libertarian („podatki to kradzież”), to nie ma powodu, aby się obawiać, że dążenie do sprawiedliwości społecznej może zaszkodzić wolności jednostek. To jest dopiero mit!
No i na koniec ten martwy zapis w Konstytucji RP. Intencja była dobra. Mieliśmy iść w stronę kapitalizmu reńskiego, poszliśmy w stronę najbardziej brutalnej wersji kapitalizmu anglosaskiego. Wielka szkoda.
A czy zasada sprawiedliwości społecznej powinna w jakiś sposób przekładać się na ustawodawstwo dotyczące pracy i relacji między pracownikami a pracodawcami?
Myślę, że tak. I to się dzieje. Chodzi głównie o płacę minimalną i minimalną stawkę godzinową, a także o kwestie urlopów oraz zapłaty za nadgodziny. Każde cywilizowane ustawodawstwo pracy jest de facto narzędziem zapewniania sprawiedliwości społecznej, tyle tylko, że w niektórych przypadkach idzie jedynie o pewne minimum, w innych o coś więcej. W tym sensie można np. powiedzieć, że kraje skandynawskie znacznie lepiej dbają o sprawiedliwość społeczną niż, powiedzmy, USA. Polska jest pewnie gdzieś pośrodku.
Ważna jest też skala podatkowa. Gdy jest progresywna, to znak, że kwestie sprawiedliwości społecznej są traktowane serio. Osobną sprawą jest opodatkowanie spadków oraz majątków. Jak wskazuje Thomas
Piketty, jeśli w tym aspekcie nie nastąpi rychła zmiana, to nierówności majątkowe będą narastać lawinowo. A wraz z nimi niesprawiedliwość społeczna.
Czy to jednak nie będzie skutkowało tym, że państwo coraz bardziej będzie się rozrastać? Może praca powinna być sferą dobrowolnej umowy między pracodawcą a pracownikiem? Przecież dwoje dorosłych ludzi może się umówić na określoną płacę i określony zakres obowiązków. Przykład amerykański – wskazany przez pana profesora – dowodzi, że pracownik ma możliwość zatrudnienia się w tym przedsiębiorstwie, które np. gwarantuje mu nie tylko wyższą pensję, lecz także np. więcej tzw. benefitów.
Relacja pomiędzy pracodawcą a pracownikiem rzadko jest symetryczna. Z reguły pracodawca zajmuje pozycję zdecydowanie silniejszą. I dlatego potrzebna jest specjalna ochrona pracownika. Owa niesymetryczność wynika m.in. z przymusu ekonomicznego, jakiemu podlega pracownik (musi znaleźć pracę, aby przeżyć; pracodawca z reguły może się obyć bez pracownika, a w każdym razie ma tutaj więcej swobody). Pisał o tym już Adam Smith w „Bogactwie narodów”, dostrzegając istotną różnicę pomiędzy sytuacją pracodawcy oraz sytuacją pracownika i… opowiedział się po stronie pracownika. Znamy sytuacje, w których pracownika nikt nie wspiera. To pozbawiony prawnej i socjalnej ochrony robotnik dziewiętnastowieczny, a dziś bezwzględnie wykorzystywany (wyzyskiwany) robotnik w krajach takich jak Bangladesz. Piekło życia dziewiętnastowiecznych robotników na Zachodzie (zapraszam do muzeum miejskiego w Manchesterze) czy współczesnych z tzw. Trzeciego Świata jest dobrze opisane w literaturze naukowej oraz beletrystyce.
Co do owego państwa ingerującego we wszystko, to raczej groźba papierowa. Dopóki mamy do czynienia z państwem kapitalistycznym i gospodarką wolnorynkową, dopóty państwo ingeruje z reguły tyle, ile trzeba (czasami za mało, jak np. w USA, o czym świadczą dzisiejsze nastroje w społeczeństwie amerykańskim). Doskonałym przykładem są państwa skandynawskie z bardzo rozwiniętym ustawodawstwem pracy i zarazem niezwykle efektywne ekonomicznie (Szwecja). Proponuję, aby patrzeć na całą sprawę jak na wynik długiego procesu uczenia się cywilizacji zachodniej. Starania o zrównoważenie pozycji pracodawcy i pracownika są jego rezultatem.
A czy efektywnie działające związki zawodowe nie byłyby w stanie zastąpić takiej ingerencji państwa?
Jasne, że tak. Tyle tylko, że w wielu momentach i miejscach zakładanie takowych jest blokowane przez pracodawców. Tak było i wciąż jest. Polska ostatnich 27 lat to tego dobry przykład. W tej sytuacji ingerencja państwa jest nieunikniona. Skądinąd najlepiej, jeśli o pracowników dbają zarówno państwo, jak i związki zawodowe, jak to się dzieje np. w krajach skandynawskich. Pracodawcy doskonale potrafią zadbać o siebie sami. Przy czym warto zauważyć, że tak „zadbani” pracownicy wcale nie chcą działać na szkodę pracodawców, lecz starają się wraz z nimi znaleźć najlepsze sposoby funkcjonowania przedsiębiorstw. To z kolei widać nie tylko w Szwecji, lecz także w Niemczech czy w Austrii.
Co się stało w Polsce, że związki zawodowe są tak słabe, a te, które działają, cieszą się tak złą sławą?
Wpłynęło na to wiele czynników. Przede wszystkim niechęć pracodawców, i to zarówno polskich, jak i zagranicznych. Utrudniali, jak mogli, zakładanie związków zawodowych, a państwo się temu przyglądało i nie interweniowało, co wiązało się z przekonaniem, że kapitałowi nie należy przeszkadzać w jego ekspansji, bo jeszcze się przestraszy i ucieknie. Dalej, rozpowszechnione przekonanie związane z dominującą ideologią neoliberalną, że każdy jest kowalem swojego losu i powinien myśleć tylko o sobie, doprowadziło do braku wiary w działania kolektywne i rozpowszechnienie się naiwnego przekonania, że inni może nie dadzą rady, ale ja na pewno sobie poradzę. Inny czynnik to naiwne przekonanie, że teraz już związki nie są potrzebne, bo kapitaliści będą już dobrzy. To z kolei wiązało się z paternalistycznym wzorem relacji pracodawca–pracownik, gdzie ten pierwszy kreował się na dobrego ojca, który będzie dbał o pracowników lepiej, niż oni sami zadbaliby o siebie. Wreszcie wiązanie związków zawodowych z poprzednim ustrojem, złe doświadczenia z wszelkimi radami pracowniczymi itd.
Nawiasem mówiąc, to fascynujące, jak w kraju, który wydał na świat „Solidarność”, nastąpił tak szybki i zdecydowany upadek wiary w działania zbiorowe. Rzecz bez precedensu w dziejach.
Często w naszej rozmowie przywołuje pan przykłady krajów skandynawskich. Czy dlatego, że to socjaldemokraci, a nie liberałowie lepiej rozpoznają zagadnienie pracy?
Tak, sądzę, że odrodzenie socjaldemokracji jest nieuchronne i konieczne. Po latach dominacji neoliberalizmu musi nastąpić korekta socjaldemokratyczna, inaczej będzie źle. Nierówności nie mogą się pogłębiać bez końca, podobnie jak frustracja pracowników. Co do liberalizmu, to może on obronić swoją reputację tylko pod warunkiem, że uzna ową korektę za zgodną także z jego tradycją. Nie musi to być takie trudne. Wystarczy wyrzucić na śmietnik historii neoliberalizm Friedricha Augusta von Hayeka czy Miltona Friedmana i sięgnąć po tradycje Johna Stuarta Milla czy nowych liberałów brytyjskich. Warto zawsze pamiętać, że to właśnie ci ostatni dali podwaliny ideowe pod państwo dobrobytu w Wielkiej Brytanii.
W ostateczności chodzi o konkretne posunięcia ekonomiczne i socjalne. To, z jakich pobudek ideowych wynikają, wydaje mi się sprawą drugorzędną. Historia dekad powojennych pokazuje, że można uzyskać te same rezultaty (państwo dobrobytu), wychodząc z zupełnie różnych punktów startowych. Potrzebujemy ponownie takiego konsensu ponad podziałami.
Może program „Rodzina 500 plus” to początek takiej socjaldemokratycznej korekty?
Tak, „Rodzina 500 plus” to gest przełomowy. Można nie lubić PiS-u, ale trzeba sprawiedliwie przyznać, że partia ta zdobyła się na gest, na który żadna inna partia zdobyć się nie potrafiła. Być może te pieniądze można było wykorzystać lepiej, nie przesądzam tego. Ale jedno jest pewne, to pierwszy tak wyraźny zwrot w stronę państwa socjalnego. Choć warto byłoby zapytać, jak to możliwe, że przez 27 lat nie zdołaliśmy zapewnić ludziom pracującym godnych warunków pracy i płacy, wystarczających do tego, żeby zgodnie z zaleceniami Adama Smitha pracownik mógł zapewnić byt sobie i swojej rodzinie bez niczyjej pomocy.
Program „Rodzina 500 plus” przypomina trochę sytuację w USA, gdzie państwo musi pomagać pracownikom Walmartu, ponieważ nie są oni w stanie wyżyć z płacy w tej korporacji. Wiele to mówi o współczesnym kapitalizmie. Płace stały się tak niskie, że bez pomocy państwa byt rodzin pracowników najemnych jest zagrożony. Państwo z jednej strony pozwala na rażącą niesprawiedliwość społeczną (niskie płace, narastające nierówności zarobkowe i majątkowe, bezsilność wobec ucieczki przed opodatkowaniem), a z drugiej strony leczy jej objawy, gimnastykując się finansowo (deficyty budżetowe). To polityka niemożliwa do utrzymania na dłuższą metę.
Część środowisk feministycznych krytykuje ten program jako bardzo konserwatywny czy też tradycjonalistyczny w istocie. Podobno „Rodzina 500 plus” poskutkuje dezaktywizacją zawodową kobiet.
Feministki pewnie mają rację. Najprawdopodobniej te pieniądze można było wydać lepiej, powinni się na ten temat wypowiedzieć specjaliści od polityki społecznej; mamy ich w Polsce wielu. „Rodzina 500 plus” to ruch w stronę państwa dobrobytu w stylu południowoeuropejskim (wedle klasyfikacji Gosty Espinga-Andersena). Mnie, prawdopodobnie tak samo jak feministkom, marzyłby się raczej model skandynawski. Lepszy jednak taki gest niż żaden.
Teraz „Rodzina 500 plus”, za chwilę podniesienie płacy minimalnej, minimalna stawka za godzinę pracy, możliwe, że wkrótce darmowe leki dla seniorów, wyższa kwota wolna od podatku itd. Stać nas na takie hojne państwo socjalne?
Tego nie wiem. Z pewnością trzeba tu być bardzo ostrożnym. Kluczem do sukcesu jest lepsza ściągalność podatków oraz ich inna struktura (progresywna skala podatkowa z wysoką kwotą wolną od podatku). Z pewnością nie unikniemy w tym względzie zmian. Przeprowadzi je ta władza albo następna. W Polsce wysokość podatków jest poniżej przeciętnej europejskiej i dłużej tak nie ujedziemy. Nie możemy wiecznie mieć dziadowskiego państwa. A porządne państwo wymaga lepszego finansowania.
Najwidoczniej komuś to państwo pasuje, skoro po 27 latach od początku transformacji nadal jest dziadowskie.
Oczywiście. Słabe państwo jest bardzo funkcjonalne wobec interesów tych wszystkich, którzy prowadzą niejasne biznesy, pływają w „mętnej wodzie”, opierają swój „model biznesowy” na przekrętach i nieuczciwości (w tym mafii w białych kołnierzykach). Ale także wobec wielkich korporacji, które za wszelką cenę starają się ograniczyć swoje wpłaty podatkowe i nastawione są na ekstrazysk wynikający np. z bardzo słabej ochrony pracownika. Wobec wszystkich tych, którzy dobrze żyją z „kiwania” państwa (vide afera reprywatyzacyjna w Warszawie i innych miastach). Kiedyś, w początkowym okresie naszej transformacji, także wobec naszych rodzimych oligarchów, którzy skwapliwie wykorzystywali jego nieudolność do robienia gigantycznych interesów. Zainteresowanych jego słabością zawsze było aż zbyt wielu. Dziwi mnie w tym kontekście lekceważenie tego problemu przez naszych rodzimych liberałów, którzy jakoś się tym problemem nigdy nie przejmowali. Co więcej, można odnieść wrażenie, że uważali ową słabość państwa za warunek szybkiej budowy systemu wolnorynkowego w Polsce. A przecież liberalizm głosi ideę ograniczonego, ale silnego państwa. Tymczasem w Polsce mieliśmy nie tylko ograniczone państwo, lecz także słabe państwo. W tym sensie przypominaliśmy zawsze kraje południowoamerykańskie. O groźbie latynizacji Polski pisałem już zresztą w roku 2000 w artykule pt. „Solidarność mandarynów” zamieszczonym na łamach „Polityki”.
A więc „Chuj, dupa i kamieni kupa” to słuszna konkluzja?
Boje się, że tak.
Gdzie w takim razie szukać w Polsce tych socjaldemokratów zatroskanych o losy pracowników? SLD to była parodia lewicy, PO deklarowała się jako liberalna rynkowo, PSL stoi na straży interesów korporacji okołorolniczych. Może w partii Jarosława Kaczyńskiego?
Dramatem ostatnich 27 lat było to, że jechaliśmy tylko na jednym silniku: liberalizmu skrajnie wolnorynkowego. Zabrakło porządnej, uczciwej i nowoczesnej socjaldemokracji. Zbawienna dla kapitalizmu równowaga została zachwiana. Polska lewica okazała się pseudolewicą, najczęściej bardziej żarliwą w wyznawaniu wolnorynkowej wiary niż najbardziej fundamentalistyczni liberałowie. Słabą pociechą jest to, że na kult turbokapitalizmu zapadła cała lewica europejska, vide Tony Blair i Gerhard Schröder. W puste miejsce wszedł socjalny konserwatyzm. Dobre i to. Jednak na dłuższą metę bez odrodzenia się klasycznej socjaldemokracji się nie obejdzie. W tym kontekście z nadzieją patrzę na partię Razem.
Naprawdę ma pan profesor nadzieję co do partii Razem?
Jak najbardziej.
Może po prostu nie ma w Polsce miejsca na taką lewicę? Może jedyną potrzebną lewicą jest lewica katolicka i tradycyjna, taka jak PiS?
Oczywiście, że jest miejsce. Mamy znakomite tradycje przedwojennego PPS-u, wybitnych myślicieli, takich jak Edward Abramowski, i jak każde społeczeństwo duże grupy ludzi, dla których rozwiązania socjaldemokratyczne są najbardziej korzystne. W tym sensie odrodzenie lewicy w Polsce to tylko kwestia czasu.
Jeśli chodzi o PiS, to oczywiście nie jest to żadna lewica, ale raczej prawica spod znaku konserwatyzmu współczującego. Gdybym miał jednak wybierać pomiędzy prawicą wspólnotowo-konserwatywną czułą społecznie i prawicą libertarianistyczną, lansującą socjaldarwinizm, wybrałbym tę pierwszą.
Jak czytam deklarację programową partii Razem, to nie obawiam się jedynie postulatu „Inna polityka jest możliwa”. Reszta – przepraszam bardzo – śmierdzi mi PRL-em.
To chyba nie zna pan PRL-u. Ja go pamiętam aż za dobrze. Nie widzę tych tęsknot. To raczej klasyczny program socjaldemokratyczny bez ciągotek do skrajności.
Dlaczego więc ludzie nie palą się do popierania Razem?
Jako społeczeństwo niezwykle przesunęliśmy się na prawo. Pracowały na to dwa odłamy prawicy wspomniane wcześniej: konserwatywno-wspólnotowy w sferze „nadbudowy” i libertarianistyczno-socjaldarwinistyczny w sferze „bazy”. Pierwszemu udało się przesunąć nas na prawo w kwestiach światopoglądowo-obyczajowych, a drugiemu – w sprawach ekonomiczno-społecznych. Udało im się wmówić nam, że wspólnota nie istnieje i każdy musi sam zmagać się z życiem, licząc jedynie na siebie, to zaś, czy przegra, czy wygra, zależy wyłącznie od niego. Do tego doszły: kompromitacja sił, które mianowały się lewicowymi, widmo PRL-u, które krążyło po Polsce i którym straszyło się wszystkich tych, którzy chcieli innej polityki i innego kapitalizmu, chaos intelektualny, widoczny np. w idiotycznym używaniu pojęcia „lewactwo” wobec w gruncie rzeczy umiarkowanej lewicy, systematyczne socjalizowanie młodych ludzi do egoizmu i konsumpcjonizmu (kultura masowa, reklama), jedynie pozornie pluralistyczne media, które utwierdzały ludzi w przekonaniu, że innego świata nie będzie, ten zaś, w który żyjemy, jest najlepszym z możliwych. Przyczyny można by mnożyć.
Może partia Ryszarda Petru daje nadzieję na jakiś nowy liberalizm, mądrzejszy, wyciągający wnioski z ostatniego ćwierćwiecza?
Wydaje mi się, że Nowoczesna nie dostrzega tego, że neoliberalizm poniósł klęskę. W tej sytuacji odgrzewanie neoliberalnych recept zakrawa na brak rozsądku i słaby ogląd rzeczywistości. Marny to także przepis na liberalizm, ten już wystarczająco się skompromitował neoliberalnym zacietrzewieniem. Lepiej nieco wygląda sprawa w sferze „nadbudowy”. Tu z pewnością pewne postulaty Nowoczesnej są powrotem do liberalnych źródeł. Boję się jednak, że ta część przekazu Nowoczesnej zostanie skojarzona z odgrzewaniem neoliberanych recept gospodarczych i w rezultacie całość jej przekazu wyląduje na marginesie polskiego życia politycznego, a liberalizm ponownie zacznie się źle kojarzyć. Szkoda.
W „Solidarności mandarynów” użył pan profesor określenia „klasa ludzi zbędnych”. Czy po tych kilkunastu latach podtrzymuje pan tę diagnozę? Kim dziś są owi „zbędni”?
Wtedy chodziło mi chyba o ludzi, którzy w wyniku przemian stracili pracę i nie widać było nadziei na ponowne zatrudnienie. Przypominam, że poziom bezrobocia był w owym czasie bardzo wysoki (ponad 20-proc.). Pewnie i dziś da się mówić o ludziach zbędnych w podobnym sensie, choć bezrobocie w Polsce jest dużo niższe (ale za to w wielu krajach świata bardzo wysokie). Różnica jest jednak taka, że z czasem udało się rozwinąć u nas sferę usług na tyle, że wchłonęła ona przynajmniej część ludzi, którzy utracili pracę w przemyśle. Przypominam, że w pierwszych latach transformacji utraciliśmy miliony miejsc pracy. Generalnie, jeśli wierzyć prognozom Jeremy’ego Rifkina zawartym w książce „Koniec pracy…”, problem ludzi zbędnych będzie się jednak nasilał. Pęd do wzrostu efektywności (coraz mniej ludzi wykonuje coraz więcej pracy) oraz zmiany technologiczne prawdopodobnie prędzej czy później postawią nas przed problemem ludzi zbędnych w tym sensie, że żadna gałąź gospodarki nie będzie ich potrzebować. W tym kontekście skrócenie czasu pracy, dzielenie się pracą oraz jakaś forma dochodu gwarantowanego pewnie staną się niezbędne.
Aktualnie chyba papież Franciszek jest skuteczniejszy w głoszeniu hasła sprawiedliwości społecznej.
To jest kwestia niezwykle ciekawa. Oto bowiem po latach zapomnienia za sprawą papieża Franciszka przypominamy sobie, że chrześcijaństwo nie musi być z definicji prawicowe, że istniał w nim zawsze nurt lewicowy w sensie społeczno-socjalnym, obecny np. w niektórych odmianach personalizmu chrześcijańskiego (Emmanuel Mounier) czy w niektórych ruchach społecznych (np. w ruchu księży robotników). Rozumiem przesłanie chrześcijaństwa jako stawanie zawsze po stronie słabszych. W tym sensie traktuję przesłanie papieża Franciszka jako powrót do źródeł.
Kościół katolicki w XX w. miał chyba całkiem mocne ramię solidarystyczne. Zaczęło się przecież encykliką Leona XIII „Rerum novarum”. Również Jan Paweł II był autorem kilku społecznych i propracowniczych dokumentów – od „Laborem exercens” począwszy. Czy polski Kościół pójdzie w tym kierunku?
Tak, ma pan rację. Trzeba koniecznie pamiętać o tych encyklikach. Co do Kościoła w Polsce, to nie wiem doprawdy, w którą pójdzie stronę. Boje się, że aż za dobrze odnalazł się on w rzeczywistości kapitalistycznej (przedsiębiorczość duchownych jest wszak imponująca) i trudno mu będzie teraz przypomnieć sobie o jego ciemnych stronach dostrzeżonych przez wymienionych przez pana papieży. A szkoda, bo w kraju katolickim takim jak Polska Kościół miałby do odegrania kapitalną rolę w procesie nadawania kapitalizmowi ludzkiej twarzy, tym bardziej że ma on stosowne narzędzia intelektualne w postaci społecznej nauki Kościoła, gdzie np. mówi się o godności pracy, o której całkowicie w Polsce zapomnieliśmy.
Może młodzi chrześcijanie w Polsce okażą się bardziej „franciszkańscy” niż „pałacowi” w odróżnieniu od większości naszych hierarchów?
Pewnie tak, choć trzeba by zrobić jakieś badania socjologiczne na ten temat. Zauważyłem istnienie magazynu „Kontakt”, który skupia młodą lewicę katolicką. To dobry znak.
Jednak ani Kościół, ani państwo polskie nie mają chyba żadnego pomysłu na starzenie się społeczeństwa.
Starzenie się społeczeństwa jest ściśle związane z prowadzoną polityką społeczną oraz dominującym systemem wartości. W Polsce polityką społeczną od czasu przełomu transformacyjnego był brak polityki społecznej, wszystko miało się ułożyć samo. Tam, gdzie taką politykę prowadzi się od dawna, np. we Francji, rodzi się dużo dzieci. Jeśli zaś chodzi o system wartości, to dominuje materialistyczny egoizm. W jego perspektywie posiadanie dzieci jest przeszkodą na drodze do zgromadzenia jak największej liczby rzeczy i jak największej ilości przyjemnych wrażeń. Wymaga autodyscypliny i wyrzeczeń. Tymczasem narcystyczna jednostka uważa brak możliwości permanentnego skupiania swej uwagi na sobie za nieznośny. Jest zazdrosna o samą siebie. Dzieci kradną jej czas i uwagę.
Tymczasem polskim rodzicom żyjącym w Wielkiej Brytanii rodzą się dziesiątki tysięcy dzieci rocznie, a przecież Zjednoczone Królestwo nie jest takim wzorcem państwa opiekuńczego jak chociażby kraje skandynawskie.
Nie trzeba aż państwa socjalnego w stylu skandynawskim, aby ułatwić życie ludziom i skłonić ich do rodzenia dzieci. Brytyjskie państwo socjalne na szczęście nigdy nie zostało zdemontowane pomimo starań pani Thatcher. A było ono zawsze bardzo przyzwoite. Wbrew naszemu oglądowi rzeczy nawet w bastionach neoliberalizmu – takich jak Wielka Brytania czy USA – zachowano sporo zdrowego rozsądku w sprawach socjalnych. Tylko my wykazaliśmy się żarliwością neofity w realizowaniu neoliberalnej utopii.
Niestety chyba również o edukacji nie myśli się w Polsce jako o elemencie polityki społecznej. Edukacja to wydatek, przykra konieczność. Likwiduje się małe szkoły, bo się nie opłacają, choć świetnie kształcą i organizują społeczności lokalne; tworzy się szkolne molochy, w których nawarstwiają się problemy wychowawcze; doświadczamy pseudowalki z niżem demograficznym poprzez likwidowanie szkół, a nie np. zmniejszanie liczebności oddziałów klasowych. Uczelnie wyższe są finansowane w zależności od liczby studentów; likwiduje się „nierentowne” kierunki studiów, dewaluuje się humanistykę. Edukacja to „strata kasy”, priorytetem zaś są drogi, stadiony, lotniska itp. Czasami myślę, że to szaleństwo.
Mam wrażenie, że edukacja w Polsce po roku 1989 ulegała dominującym trendom politycznym i ideowym. A była to przede wszystkim przedziwna mieszanka konserwatyzmu od góry (w sferze światopoglądowej) i skrajnego liberalizmu od dołu (w sferze ekonomiczno-społecznej). Taki bowiem był charakter dominujących w Polsce konserwatywno-liberalnych sił politycznych. Z jednej strony mieliśmy zatem edukację opartą na konserwatywnych wzorach narodowo-katolickich (jest świetna książka na ten temat poznańskiej badaczki Evy Zamojskiej), a z drugiej strony pasujących do nich jak pięść do nosa skrajnie indywidualistycznych wzorach neoliberalnych. Wychowankowie otrzymywali sprzeczne sygnały wychowawcze. W ostateczności jednak neoliberalna presja przeważyła i szkoła stała się elementem socjalizacji do pracy w ramach systemu skrajnie wolnorynkowego, do „wyścigu szczurów”. Jest na ten temat sporo publikacji, przede wszystkim Tomasza Szkudlarka, Eugenii Potulickiej i Joanny Rutkowiak.
Amerykanie przechodzili w latach 80. przez coś, co można by nazwać „zwątpieniem w humanistykę”, i to zjawisko znajdowało swoje odzwierciedlenie w zmianach w edukacji. W 2013 r. w Cambridge powstał raport „The Heart of Matter”, w którym tę politykę mocno skrytykowano i wskazano konkretne, namacalne i negatywne skutki, jakie dla gospodarki przynosi słabość wykształcenia humanistycznego. Dlaczego nie uczymy się z wniosków, jakie inni wyciągali ze swoich błędów?
Odwrót od humanistyki to znak utowarowienia wszystkich sfer naszego życia. Turbokapitalizm nie toleruje niczego, co nie da się szybko zamienić na pieniądze. W tej perspektywie humanistyka zaczyna być traktowana jako marnotrawstwo sił i środków, trudno bowiem założyć biznes filozoficzny czy filologiczny. Ponieważ zaś państwa stają się zakładnikami myślenia ultrakapitalistycznego, zamieniając się w agencje wielkiego kapitału, ich polityka wobec humanistyki staje się siłą rzeczy wroga. Czasami niestety sami humaniści przyjmują tę durną narrację o braku użyteczności humanistyki za dobrą monetę i starają się wykazać, że jednak są jakoś rynkowo pożyteczni, zamiast głośno powiedzieć, że cios w humanistykę to cios w samo serce tradycji zachodniej cywilizacji, cios samobójczy. Gdy cywilizacja ta zapomni o sobie, o swej tradycji, także jej instytucje zaczną się chwiać wraz z wolnym rynkiem, który nie może wszak istnieć bez prawa, norm i wartości dla niej typowych. A co najważniejsze, ludzie Zachodu duchowo skarleją i choćby żyli w nie wiem jak wielkim dobrobycie materialnym, zamienią się w żałosny cień swych wychowanych na humanistyce przodków. Prorokowany przez wielu myślicieli i pisarzy upadek Zachodu stanie się faktem.