Nie ma jednego liberalizmu. Istnieje wiele jego odmian i co najmniej kilka tradycji. To całkowicie dziś banalne stwierdzenie należy tu rytualnie przywołać, aby móc wskazać na istnienie liberalizmu przyzwoitego i liberalizmu zdegenerowanego.
Nie przypadkiem używam wyrażeń tak silnie nacechowanych emocjonalnie. To nie jest tekst naukowy, to jest tekst publicystyczny. Więcej, to jest tekst osobisty. Wyraz mojego rozgoryczenia. Wynika ono z niegdysiejszych nadziei na to, że da się w Polsce spopularyzować taką wersję liberalizmu, która odwoła się do jego najlepszych tradycji. Nadziei, które kompletnie zawiodły.
Ultraliberalizm od dołu, konserwatyzm od góry
Liberalizm w Polsce przybrał formę karykaturalną, którą miałbym ochotę określić mianem liberalizmu śmieciowego. Stał się niewyrafinowanym światopoglądem, zbudowanym na kilku bardzo prostych założeniach, głuchym na krytykę, zapatrzonym w siebie, pełnym nieuzasadnionej pychy i arogancji, a więc postaw wynikających z przekonania, że reprezentuje jakąś Prawdę, wobec której trzeba się ukorzyć. Kto nie przyjął tak rozumianego liberalizmu, z definicji był głupcem.
Co ciekawe, to właśnie ta nędza intelektualna i emocjonalna polskiego liberalizmu okazała się skądinąd tak atrakcyjna dla wielu ludzi, którzy nie mając zielonego pojęcia o subtelnościach myśli liberalnej i nie chcąc zadawać sobie trudu poznania jej dogłębnie, z dumą zaczęli się określać mianem liberałów. Dotyczyło to przede wszystkim polityków, którzy swoją ignorancję przykrywali przywiązaniem do kilku sloganów żałośnie identyfikowanych z myślą liberalną jako taką (gospodarka jest najważniejsza, państwo jest z definicji podejrzane, rynek sam wszystko załatwi, każdy jest kowalem swojego losu).
Niestety także część środowisk intelektualnych przyczyniła się do tej degrengolady myśli liberalnej w Polsce, żyrując swoimi teoriami i poglądami wątpliwą praktykę gospodarczą i polityczną, a w szczególności jej fatalne skutki (narastające nierówności społeczne). Dzisiejszy los liberalizmu w Polsce to zatem wspólna zasługa wielu środowisk i wielu ludzi. W tym sensie warunkiem jakiegokolwiek odrodzenia się liberalizmu w Polsce musiałoby być dokonanie rachunku sumienia polskich liberałów (czy raczej ludzi, którzy się za liberałów uważają). Do takiego właśnie rachunku sumienia nawołuję, licząc, iż mam do tego prawo jako wieloletni obrońca honoru liberalizmu i zarazem krytyk jego karykaturalnych wersji.
Pora teraz ujawnić o jakie to prostackie oblicze polskiego liberalizmu konkretnie chodzi. W pierwszym rzędzie trzeba wspomnieć o jego ekonomistycznym skrzywieniu, objawiającym się uznaniem, że liberalizm to przede wszystkim doktryna ekonomiczna objawiająca się miłością do wolnego rynku, który sam wszystko załatwi, rozwiąże ogół problemów, trzeba mu tylko dać czas. Elementem tego podejścia było także przekonanie, że dobrego liberała cechuje przede wszystkim troska o zrównoważony budżet. Taki „liberalizm księgowego” okazał się bardzo wpływową odmianą polskiego liberalizmu.
Inną cechą tego ostatniego, tylko pozornie sprzeczną z tą wymienioną powyżej, było libertariańskie potępienie państwa, jako z definicji złego, i apologia indywidualnej przedsiębiorczości bez względu na jej kształt (często budzący wątpliwości od strony moralnej), którą postrzegano przede wszystkim jako heroiczne zmagania samotnej jednostki z nieprzyjaznym otoczeniem, głównie z wrogim państwem. W podejściach charakterystycznych dla liberalizmu księgowego i libertarianizmu wspólne było przekonanie, że państwo – jeśli już ma istnieć – musi przybrać postać państwa minimum, które ma stawać się coraz mniejsze i coraz tańsze, a zatem zbierające coraz mniej pieniędzy z podatków i jednocześnie coraz mniej wydające na swe potrzeby. W ten sposób doprowadzono jednak z czasem do tego, że państwo przestało wypełniać swe elementarne funkcje.
Polski popliberalizm cechowało też przekonanie, że każdy jest kowalem swojego losu, które stało się wyrazem faktycznego socjaldarwinizmu polskich liberałów. W jego perspektywie zarówno wygrana, jak i przegrana życiowa jest wyłącznie sprawą jednostki. W podejściu tym nie ma społeczeństwa, nie ma warunków początkowych, które determinują często los jednostki. Nie uwzględnia się jej wyposażenia w taki lub inny pierwotny kapitał kulturowy czy społeczny, nie ma miejsca na współpracę, pomoc wzajemną i empatię. Jest jedynie bezlitosna konkurencja, w której zasłużenie zwycięża silniejszy. A jeśli tak, to i nierówności społeczne są z definicji sprawiedliwe.
Co więcej, nierówności są dobre, albowiem tworzą stosowne tło dla konkurencji – wygrani bowiem muszą widzieć, że są lepsi od innych, a przegrani, że muszą się bardziej starać. Słowem, naiwna wiara w wolny rynek jako doskonały mechanizm samoregulacyjny została w polskim popliberalizmie połączona z atomistyczną wizją życia społecznego, ledwo jedynie zawoalowaną pochwałą bezwzględności, żałośnie łagodzoną frazeologią filantropii jako najlepszego leku na biedę i klęskę życiową.
W ten sposób nadwiślański liberalizm przybrał formę dziewiętnastowieczną, nie tyle jednak w sensie samej liberalnej myśli filozoficznej (z tą w XIX wieku bywało różnie, wszak obok tzw. szkoły manchesterskiej, będącej protoplastą wolnorynkowej ideologii neoliberalnej, istniała też tradycja J. S. Milla i jego kontynuatorów, tzw. Nowych Liberałów, starająca się nadać liberalizmowi bardziej socjalne oblicze), ale faktycznej praktyki społecznej. Stał się doktryną legitymizującą brutalną formę kapitalizmu, nieznaną Europie od stu lat. Sprzyjało temu uprawiana przez (pseudo)liberalnych komentatorów i niektórych ekspertów stygmatyzowanie słabszych i niedotrzymujących kroku w pochodzie ku świetlanej przyszłości w postaci teorii homo sovieticusa, braków stosownych kompetencji osobowych, wyuczonej bezradności, niechęci do ciężkiej pracy, mającej jakoby charakteryzować przegranych, połączonej z ich rzekomą roszczeniowością (zawsze gdy słabsi domagali się swoich praw, byli oskarżani o roszczeniowość i populizm – ulubione etykietki polskich popliberałów).
Liberalną ideę merytokracji wykorzystywano dla usprawiedliwienia klasowego egoizmu i wyraźnej niesprawiedliwości stosunków społecznych zbudowanych po 1989 roku. Przy czym ludzie mieniący się mianem liberałów jakoś dziwnie tracili animusz, gdy trzeba było przejść od poziomu gospodarki do poziomu spraw umownie zwanych kulturowymi. Tu okazywali się z reguły konserwatystami, którzy nie mają zrozumienia dla praw mniejszości, ludzkiej różnorodności i odmienności.
Typowy schemat polskiej praktyki po 1989 roku to zatem ultraliberalizm od dołu i konserwatyzm od góry. Dodatkowo kompromitowało to polski liberalizm, który ani przez chwilę nie próbował być konsekwentnie integralny. Ponury obraz sytuacji dopełnia samozadowolenie liberałów, którzy pod płaszczykiem otwartości na różne głosy i koncepcje z ledwo skrywanym zniecierpliwieniem traktowali wszystkich, którzy mieli wątpliwości co do kierunku, który przybrała praktyka ekonomiczna i społeczna w Polsce po 1989 roku, chętnie oskarżając ich o tęsknotę za starymi czasami czy etatyzm, a nawet sympatie wobec socjalizmu. W ten sposób doktryna z definicji antydogmatyczna zamieniła się w czystej wody dogmatyzm.
Zwolennicy polskiej wersji popliberalizmu nie przyjmowali do wiadomości oczywistych faktów, jak np. tego, że wolny rynek nie jest w stanie załatwić wszystkich problemów społecznych (np. problemu mieszkaniowego), że społeczeństwo to coś więcej niż tylko agregat jednostek, że współpraca jest lepsza od konkurencji, że nierówności społeczne są złe.
Dalej, że niesprawiedliwość społeczna jest przyczyną uzasadnionej frustracji, że ludzie przegrywają nawet wtedy, gdy bardzo się starają i ciężko pracują, że nikt nie jest w pełni kowalem swojego losu, albowiem decydują o nim rzeczy, na które nie ma wpływu (miejsce urodzenia, rodzina, stan zdrowia). Że niemoralne postępowanie pozostaje haniebne nawet wtedy, gdy jest środkiem do sukcesu ekonomicznego, że pogarda dla tych, którym się nie udało, jest wynikiem braku empatii, a nie siły charakteru. Że z sumy realizacji egoistycznych interesów nie powstanie żadne dobro wspólne, a ludzie potrzebują nie tylko wolności, ale także bezpieczeństwa, nie tylko pracy, ale także uznania i godności.
Co z równością, dobrem wspólnym?
W polskim liberalizmie z wielu wartości, jakim hołdował zawsze liberalizm (wolność, równość, sprawiedliwość, indywidualizm, autonomia, zgoda na odmienność) pozostała jedynie wolność i indywidualizm. Hasło wolności służyło jako młot na liberalnych heretyków oraz antyliberalnych sceptyków, tak jak gdyby istniał tylko jeden typ wolności, wolność negatywna (wolność od), i zawsze było wiadomo, jak pogodzić wolność z innymi wartościami.
Absolutyzowanie tak pojmowanej wolności doprowadziło do sytuacji, w której jakiekolwiek regulacje naszego wspólnego życia były traktowane jako wejście na ścieżkę totalitaryzmu, zaś próby domagania się realizacji także innych obietnic liberalizmu (równość, sprawiedliwość) – jako koncesja na rzecz socjalizmu. Z kolei patologiczny hiperindywidualizm polskiego liberalizmu kazał traktować wszelkie odwołania do dobra wspólnego czy do wspólnoty jako takiej jako przedsionek kolektywnego piekła w stylu Kambodży Pol Pota.
Tak pojmowany liberalizm wyszedł naprzeciw elementom naszej polskiej tradycji, o których chcielibyśmy szybko zapomnieć: skłonności do samowoli i anarchii, przekonaniu o istnieniu panów i chamów, chęci postawienia na swoim za wszelką cenę, pogardzie dla prawa i państwa, gotowości do upokarzania innych, koncentracji na interesie swoim i swojej rodziny (amoralny familizm). I tak oto liberalizm w Polsce przyjął formę sarmackiego popliberalizmu, bowiem pod przykrywką swej zachodniości i nowoczesności legitymizował de facto nasze sarmackie wady, przede wszystkim niechęć do państwa, kult siły i pogardę dla słabszych.
Czy tak musiało się stać? Nie ulega żadnej wątpliwości, że na fatalne oblicze polskiego liberalizmu wpłynęła z jednej strony sytuacja światowa w latach osiemdziesiątych XX w., triumf neoliberalizmu w USA i Wielkiej Brytanii, z drugiej zaś zgubna fascynacja polskich liberałów myślą Friedricha von Hayeka oraz Miltona Friedmana zapośredniczona zresztą głównie przez popularyzatorską książeczkę Janusza Lewandowskiego pt. „Neoliberałowie wobec współczesności”. W polskim pejzażu intelektualnym nieobecne były te nurty światowego liberalizmu, które są związane z myślą Johna S. Milla czy tzw. Nowych Liberałów brytyjskich. Nie czytano i w związku z tym nie znano twórczości Johna Rawlsa czy Johna Deweya.
Nie sądzę także, aby polscy popliberałowie czytali Adama Smitha, musieliby się bowiem szybko zorientować, że jego rozważania na temat wymiany wolnorynkowej oraz relacji pomiędzy rynkiem i państwem oraz pracodawcami i pracownikami są dalekie od tych, które mu się przypisuje. W ten sposób bogactwo myśli liberalnej zredukowano do jednego tylko z jej nurtów, słusznie uznawanego długo za pewną aberrację wobec tradycji liberalnej jako takiej. Nie ma w niej bowiem tej skrajności i prostoty, jakim charakteryzował się liberalizm Miltona Friedmana i stąd też liberalizm polski po 1989 roku czerpiący z niego pełnymi garściami.
Pochwała wolności jest w niej stowarzyszona z przekonaniem, że należy starać się ją wykorzystywać także dla dobra innych, a nie wyłącznie dla dobra własnego. Zaś uznanie znaczenia równości owocowało akcentowaniem konieczności zapewnienia równych szans startowych przez stosowną politykę państwa. Z kolei odpowiedzialność za całą populację, a nie tylko za przedsiębiorców, kazała liberałom z troską zwracać się ku robotnikom z nadzieją, że dzięki wynikającej z moralnych pobudek działalności pracodawców oraz aktywności państwa ich los będzie się stopniowo poprawiał. Potępienie egoizmu szło w parze z przekonaniem, że dobro wszystkich jest ostatecznym sprawdzianem słuszności postępowania; pochwała indywidualizmu daleka była od uznania, że społeczeństwo czy wspólnota to jakaś fikcja filozoficzna; natomiast uznanie wagi ludzkiej autonomii nie owocowało wcale naiwnym przekonaniem, że każdy w pełni odpowiada za swój los.
Sami sobie zgotowaliście ten los
Co z tego pozostało w liberalizmie polskim po 1989 roku? Nic. Na jego miejsce weszła mentalność księgowego, który nakazuje przede wszystkim troszczyć się o budżet oraz mentalność anarchokapitalisty przekonanego, że państwo jest złe, podatki to kradzież, zaś wszystko samo się jakoś ułoży, nie trzeba zatem żadnych planów, programów czy wizji. Wywiedziona od Hayeka naiwna wiara w spontaniczność kształtowania się ładu społecznego i gospodarczego zaowocowała w praktyce niechęcią wobec jakichkolwiek działań, które mogłyby wpłynąć na jego kształt, wedle przekonania, że „najlepsza polityka gospodarcza to brak jakiejkolwiek polityki gospodarczej”, najlepsza polityka mieszkaniowa to brak jakiejkolwiek polityki mieszkaniowej, najlepsza polityka zdrowotna to zgoda na wolnoamerykankę w służbie zdrowia, najlepsza polityka w szkolnictwie wyższym to zgoda, aby stopniowo ulegało ono urynkowieniu itd., itp.
Powstają nierówności społeczne? Trudno, widocznie tak musi być. Pojawiają się obszary biedy i wykluczenia? Trudno, to skutek uboczny gospodarki wolnorynkowej, nic na to nie poradzimy. Pogłębia się podział pomiędzy Polską A, B i C, no cóż, niech Polska B i C weźmie się do roboty albo przeniesie się do Polski A (najlepiej do Warszawy). Ludzie czują się porzuceni i zdani tylko na własne siły, niech więc przystosują się do sytuacji, w której każdy musi dbać wyłącznie o siebie.
Moralność przegrywa z rynkiem – do diabła z moralnością, PKB i zysk są najważniejsze itd. I teraz kochani polscy liberałowie z polityki, mediów, uczelni i stowarzyszeń przedsiębiorców odpowiedzcie sobie sami na pytanie, skąd w Polsce taka a nie inna sytuacja polityczna, dlaczego pojęcia „liberalizm” używa się jak epitetu, zaś ludzie są skłonni akceptować działania autorytarne, jeśli tylko towarzyszy im jakiekolwiek zrozumienie dla ich sytuacji. Sami sobie zgotowaliście ten los.
I tylko nie mówcie mi proszę, że mój obraz jest niesprawiedliwy. Sięgnijcie do starych gazet, programów partyjnych, wywiadów polityków, naukowców (szczególnie niektórych socjologów oraz psychologów społecznych) i przedstawicieli przedsiębiorców, do tych wszystkich głosów mówiących, że „nierówności są OK” i „etatów nie będzie”, w Polsce wszyscy są szczęśliwi i pogodzeni ze status quo, bo uważają system zbudowany po 1989 roku za sprawiedliwy. Otwórzcie oczy i poszukajcie innej wersji liberalizmu, inaczej niedługo na grobie polskiego liberalizmu będzie można postawić świeczkę.
Andrzej Szahaj – filozof polityki, profesor zwyczajny Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, członek Komitetu Nauk o Kulturze PAN oraz Komitetu Nauk Filozoficznych PAN
Śródtytuły i lead od redakcji.
Foto: Daquella manera via Foter.com / CC BY
Od redakcji: Cykl pt. „Jakiego liberalizmu jestem w stanie bronić” powstał z okazji 9. urodzin „Liberté”. Śródtytuły i lead od redakcji.