W głosach komentujących tą sytuację jako wyjaśnienie wskazywana była islamofobia. Hipoteza ta jest jednak trudna do obrony. Na liście narodów, wobec których Polacy deklarują najwyższy poziom niechęci, nieodmiennie przodują Arabowie i …Romowie. Akurat islam jest ostatnią rzeczą, która obie te grupy łączy. Jednocześnie trendy zmian opinii o różnych narodach są silnie skorelowane. Co więcej, dotyczy to także stosunku do innych niż narodowość grup, jak przykładowo homoseksualiści. Mamy zatem podręcznikową definicję ksenofobii.
Ksenofobia, występuje we wszystkich epokach i pod wszystkimi szerokościami geograficznymi. Przez dziesiątki tysięcy lat żyliśmy w małych plemionach, co wymuszało zarówno lojalność wobec grupy i ostrożność wobec obcego. Gdy nowożytne przemiany gospodarcze i społeczne poszerzyły nasz horyzont identyfikacji na dużo większe grupy, niechęć wobec obcego stawała się istotnym spoiwem takich dużych plemion. I była umiejętnie podsycana przez przywódców. Może zatem przyjmijmy, że ksenofobia jest zjawiskiem naturalnym i trzeba się z nią pogodzić? Jednak historia pierwszej połowy XX wieku pokazuje, że jest to podejście dosyć ryzykowne i warto niechęć do obcych moderować.
Może jednak nie mamy się czym dzisiaj niepokoić? Może poziom niechęci Polaków w stosunku do obcych spada, a przynajmniej pozostaje na niezmienionym poziomie? Faktycznie, odsetek Polaków deklarujących negatywny stosunek do innych nacji od lat 90-tych systematycznie obniża się. Pomiędzy 1993, a 2012 rokiem niechęć deklarowała coraz mniejsza część badanych. Wobec Romów odsetek spadł z 75% do 50%, wobec Żydów z 51% do 29%, a wobec Niemców z 53% do 24%. Jednak należy używać tu czasu przeszłego. W sondażu CBOS z kwietnia tego roku, pogorszył się stosunek Polaków do wszystkich badanych narodowości, w przypadku 11 zmiana ta była istotna statystycznie, szczególnie w odniesieniu do Romów, Turków, Ukraińców, Niemców, Rumunów i Żydów. Ksenofobię można też mierzyć liczbą przestępstw, których podłożem była odmienność narodowościowa, religijna, rasowa czy seksualna. Zgodnie z raportami OECD pomiędzy 2009, a 2014 rokiem w Polsce czterokrotnie wzrosły liczby zgłoszeń, postępowań i skazań przestępstw z tej kategorii. Wreszcie przesłanką do wnioskowania o poziomie ksenofobii liczba aktów przemocy. Brunatna Księga wydawana od lat 90-tych przez Stowarzyszenie Nigdy Więcej pokazuje, że w 2000 roku takich przypadków roku było 188, w 2008 – 186, ale już w 2012 238.
Wszystkie te metody mają swoje ograniczenia. Sondaż mierzy to, co ludzie są gotowi powiedzieć ankieterowi. Wokanda pokazuje jedynie to, co obywatel zgłosił, a prokuratura uznała za warte skierowania na drogę sadową. Akty nienawiści wobec mniejszości natomiast mogą uwidaczniać jedynie aktywność grup skrajnych. Jednak gdy kilka osób mówi ci, że masz ogon, to warto odwrócić głowę i sprawdzić, czy coś jednak z tyłu nam nie wisi. Szczególnie, że mniejszości w Polsce zgłaszają swoje zaniepokojenie zmieniającym się klimatem społecznym i coraz częściej z ich strony słychać, że „robi się duszno”.
Przyjrzyjmy się zatem przez chwilę temu ogonowi. Oczywiście przyczyny polskiej ksenofobii mają wiele wspólnego ze zjawiskami na całym świecie, takimi jak wzrastający poziom niepewności i lęku o własna przyszłość, czy erozja przywiązania do demokratycznego państwa prawa. Jednak mamy też przynajmniej dwie dość wyraźne specyfiki
Po pierwsze, mamy do czynienia z niechęcią lub nienawiścią wobec obcego nieobecnego. Najlepiej widać to na przykładzie antysemityzmu. Po 1942 roku Polak miał niewielką szanse nawiązać jakąkolwiek relację, czy nawet spotkać Żyda. Po wojnie w Polsce było ich około 200 tysięcy, ale już do połowy lat 50-tych zostało 30 tysięcy. Żydzi jako grupa aż do lat 90-tych byli marginalnie obecni w kulturze, pamięci miejsc, czy martyrologii wojennej. Antysemicka nagonka w 1968 roku, w której wielu Polaków bez oporów uczestniczyło, nie da się wytłumaczyć chęcią zajęcia ich stanowisk. Wyjechało wtedy 15-20 tysięcy osób, w zdecydowanej większości nie mających nic wspólnego z aparatem władzy. Stanowili mniej niż promil społeczeństwa. Na ich wyrzuceniu skorzystali jedynie aparatczycy komunistyczni. Mamy zatem niechęć wobec Żyda, która mieszka w głowie Polaka. Żyda złożonego z opowiadań dziadków i rodziców oraz własnych lęków i fantazji, bo przecież nie ze spotkań z młodzieżą żydowską przyjeżdżająca na Marsze Żywych. Żyd zresztą stał się wygodnym symbolem tego, co obce (i niebezpieczne). W karykaturalny sposób widać to w spaleniu kukły Chasyda na rynku we Wrocławiu podczas antyimigranckiej demonstracji.
Drugą polską specyfiką jest rozciągniecie tak rozumianego pojęcia obcego wewnątrz własnej wspólnoty. Nie chodzi tu jedynie o to, że Żydem, Niemcem, Cyganem, czy „pedałem” w Polsce można zostać nominowanym, a nazwy te są wygodną etykietą do oznaczania tych, których nie lubimy. Niechęć i brak zaufania deklarujemy także wobec samych siebie. Zaufanie społeczne mierzone pytaniem: „ogólnie rzecz biorąc, większości ludzi można ufać, czy w stosunkach z innymi trzeba być bardzo ostrożnym?” jest w Polsce rekordowo niskie. Niezmiennie od lat innych zaufaniem obdarza ¼ z nas. Ufamy jedynie rodzinie i znajomym.
Zasadne jest więc pytanie co robić (i czego nie zrobiliśmy), żeby ksenofob mieszkający w naszych głowach nie wychodził na ulice? Oczywiście takim superego jest państwo, ze swoim aparatem represji. To jednak reagowanie na objawy, a nie leczenie przyczyn. Przemoc i agresja musiałyby być moderowane dużo subtelniejszymi narzędziami niż policyjna pałka, czy nawet sala sadowa. Jest to możliwe, gdy funkcjonuje umowa społeczna określająca, co wypada mówić lub robić publicznie. Można to nazywać poprawnością polityczną. Jednak to ona powstrzymuje nas przed zamianą myśli w słowa, a słowa w czyny. Jej strażnikami muszą być instytucje wiarygodne i obdarzone autorytetem. Musi wreszcie istnieć wspólna przestrzeń, gdzie te reguły te są sankcjonowane
Tak rozumiana poprawność polityczna mieszkała np. w mediach. Dziś nie dość, ze nie ma w Polsce mediów, które byłyby wiarygodne, to nie ma nawet takich, które są powszechnie czytane bądź oglądane. Podobnie jest z Kościołem, który utracił autorytet (także papież), nie mówiąc już o przywódcach politycznych, którzy sami agresję i przemoc symboliczną uprawiają. Mamy sytuację w której nie dość, że nie ma uniwersalnych autorytetów, to nawet publiczny strażnik poprawności zaczyna zachowywać się nad wyraz permisywnie. Żeby użyć pierwszego z brzegu przykładu – właśnie od prokuratury dowiedzieliśmy się, że powiedzenie (napisanie), że na kogoś „czeka szubienica”, jest dopuszczalną krytyką, a nie groźbą karalną.
Drugim mechanizmem, który może ksenofobię moderować doświadczenie osobistego kontaktu z obcym. Problem polega na tym, że nie ma wspólnej przestrzeni gdzie możemy doświadczyć odmienności. Atrofia przestrzeni publicznej dotyczy szeroko rozumianej codzienności. Mieszkamy w grodzonych osiedlach. Nasze dzieci chodzą do innych szkół – mierzone wynikami egzaminów zróżnicowanie międzyszkolne pokazuje to zjawisko w sposób porażający. Oglądamy różne dzienniki w telewizji. W mediach społecznościowych mamy rozłączne kręgi znajomych – jak to ujęła Anne Appelbaum „Zuckerberg powinien użyć swojej fortuny, do naprawienia przerażających szkód jakie dla debaty publiczne przyniosły media społecznościowe”. Żyjemy w różnych światach, w których obowiązują inne reguły, mamy różne autorytety i nieprzecinające się sfery funkcjonowania w społeczeństwie.
Sytuacja jest, jaka jest, ale tłumaczenie mniejszościom, że to Niemcy lat 30-tych jest strusią polityką. Tak, nie żyjemy w Republice Weimarskiej, a historia powtarza się jedynie jako farsa. Mówienie jednak tym, którzy na co dzień spotykają z aktami agresji, że przesadzają, bo gdzieś było gorzej (czyli, że tu też może być gorzej?) jest moralnie trudne do zaakceptowania. Trzeba to powiedzieć wyraźnie: daliśmy symboliczne przyzwolenie na publiczne okazywanie innym pogardy i nienawiści. Przegląd reakcji na otwartych profilach na facebooku po masakrze w Orlando może przerażać – „boli Was co? 50 pedałów mniej”, „pozytywne informacje zawsze spoko;). Dzięki!”
Onegdaj producenci chipsów w USA poprosili socjologów o wyjaśnienie przyczyn systematycznego spadku popytu na ich produkty. I o zaproponowanie jak można ten trend odwrócić. Badania zostały zrealizowane z dużym rozmachem i za duże pieniądze. Jednak firma prezentując ich wyniki pokazała tylko jeden slajd. Było na nim napisane: „Pozwólcie ludziom być świniami”. Z badań wynikało bowiem, że konsumenci lubią chipsy, tylko uważają jedzenie ich za wstydliwe. W Polsce także pozwoliliśmy być świniami. Tylko w odniesieniu do ludzi, a nie chipsów. Piszę „my” choć pewnie nie wszyscy po równo się przyłożyliśmy – jedni zachęcaniem, inni przyzwoleniem, a jeszcze inni jedynie zlekceważeniem problemu. Cenę jednak zapłacimy wszyscy.
