Bronisław Geremek był moim mentorem. Miałem w swoim życiu niebywałe szczęście do obcowania z niezwykłymi ludźmi.
Od Redakcji: artykuł jest fragmentemwstępnym do książki „Bronisław Geremek. Ojciec polskiego liberalizmu”, red. Paweł Luty, Liberté!, Łódź 2010.
Dużo czasu poświęcili mi Józef Tischner, Adam Michnik, Jacek Kuroń, Jerzy Turowicz, Jerzy Giedroyc. Z Bronisławem Geremkiem, współpracowałem przez półtora roku jako rzecznik prasowy OKP, którym on kierował. Był moim szefem, ale przede wszystkim nauczycielem. Oczekiwał samodzielnego myślenia, działania, podejmowania decyzji, ale potem wnikliwie i analitycznie oceniał. Niekiedy z brutalną szczerością. To była twarda, ale dobra szkoła.
Poznaliśmy się, gdy Geremek był już bardzo ważną figurą dla Solidarności, dla Polski i dla świata. Miałem być jego „zderzakiem”. Jako rzecznik prasowy, czekałem na tzw. pewną śmierć. Geremek próbował to w jakiś sposób wynagrodzić. Starał się stworzyć warunki, w których mój zastępca, Rafał Zakrzewski, i ja moglibyśmy się jakoś rozwijać. Zapraszał nas na poufne rozmowy. Dopuszczał do narad, podczas których zapadały ważne i tajne decyzje. Podsuwał lektury. W wolnych chwilach objaśniał rzeczywistość. Kiedy jednak zdarzyło się nam nawalić, potrafił nas rugać jak surowy „ojciec”.
Objaśnianie było szczególnie ważne. Bo Bronisław Geremek był jednym z nielicznych polityków w Polsce, którzy demokrację pojmowali holistycznie. Rozumieli, że demokracja to nie tylko wybory. Wiedział, że poza uczciwym głosowaniem niezbędne jest pluralistyczne i żywe społeczeństwo obywatelskie. I wiedział, że stworzenie go nie będzie łatwe. Na Zachodzie demokracja wyrosła ze społeczeństwa obywatelskiego. U nas społeczeństwo obywatelskie musiało wyrosnąć z demokracji. To było nowe doświadczenie. Dziś wiemy, jak trudne.
Sposobem na pokonanie tej fundamentalnej trudności młodej demokracji miało być stworzenie prawdziwego samorządu terytorialnego. W reformie samorządowej Geremek widział prawdziwe wcielenie i społeczne zakorzenienie naszej demokratycznej rewolucji. Był też jednym z niewielu, którzy od początku rozumieli, jak zasadnicza dla jakości demokracji jest rola rozmaitych mediów. Większość polityków dość naiwnie sądziła, że wystarczy pozbawić komunistów kontroli nad mediami, a wszystko się dobrze ułoży. Była to oczywista bzdura, ale nie wolno było tego powiedzieć publicznie, bo natychmiast pojawiłby się zarzut, że nowa władza chce wejść w buty starej i ręcznie sterować dziennikarzami. Kiedy jednak nie wytrzymałem i publicznie zaprotestowałem przeciwko manipulacjom Aleksandry Jakubowskiej, ówczesnej gwiazdy „Wiadomości” i ich komentatorki sejmowej, która np. bez końca powtarzała epitet „nowa nomenklatura” w odniesieniu do nowej władzy, Geremek podjął heroiczną obronę swego rzecznika. Poza nim bronił mnie tylko Adam Michnik. A np. Stefan Niesiołowski składał Jakubowskiej hołdy z sejmowej trybuny.
Rozumiejąc, że demokracja to przede wszystkim kultura, więzi i obywatelska świadomość, Geremek wiedział też, że warunkiem jej funkcjonowania jest odpowiednia infrastruktura instytucjonalna. W polskich warunkach można go nawet uznać za prekursora instytucjonalizmu. To go wyraźnie różniło od solidarnościowej większości, która dzieliła się na bardziej liczną grupę wierzącą, że jesteśmy dobrzy, więc będziemy dobrze rządzili, i mniej liczną grupę przekonaną, że dobre rządzenie zapewnią mechanizmy samoregulacyjne, czyli niewidzialne ręce, które uregulują nie tylko gospodarkę, ale też sądownictwo, szkolnictwo, media itd.
Nad polską polityką – zwłaszcza w pierwszych latach po 1989 roku – Geremek górował, jak Kolumna Zygmunta nad Placem Zamkowym. Zwłaszcza nad parlamentem, z którego rząd Mazowieckiego wyssał wiele wybitnych osobowości. I to on – przy wsparciu niewielkiej grupy z Olgą Krzyżanowską, Henrykiem Wujcem i Hanną Suchocką na czele – musiał, dysponując zaledwie jedną trzecią mandatów, przeprowadzić przez Sejm rewolucyjne reformy. By to osiągnąć, musiał być lisem i piorunem zarazem. By mogła się dokonać zmiana Konstytucji zaklepująca koniec PRL, przewodniej roli partii, obowiązkowej przyjaźni z ZSRR, musiał przekonać generała Jaruzelskiego. I go w cztery oczy przekonał, zanim się ktokolwiek zorientował, że taka zmiana się zbliża. Kiedy ją nieoczekiwanie zapowiedział miedzy świętami a Nowym Rokiem, postkomuniści nie mogli już oponować, bo ich guru, generał, wcześniej dał Geremkowi słowo.
Przez pierwsze kilka lat wolności Geremek był słoniem bojowym polskiej transformacji. Jak gdzieś postawił nogę, ziemia drżała. Jak na drodze stawały drzewa starego peerelowskiego czy zimnowojennego ładu, potrafił je wyrwać albo po nich przejść. Gdy na drodze do normalizacji naszej pozycji w Europie stanęła kwestia uznania przez Niemcy polskiej granicy zachodniej, potrafił ze schodów Pałacu Elizejskiego oświadczyć: „tylko wojna może zmienić granice w Europie”. Nazajutrz to zdanie znalazło się na czołówkach europejskich i amerykańskich gazet. Świat na chwilkę struchlał i sprawa została zamknięta.
W trudnych czasach był prawdziwym mistrzem skutecznej polityki. Bo rozumiał mechanikę toczących się procesów, umiał odróżnić możliwe od nierealnego, nie marnował energii na puste gesty, potrafił nacisnąć odpowiednie guziki, albo wyciągnąć ze sterty ten kamyk, którego ruszenie sprawi, że wszystko się wali. Kiedy jednak trudne czasy minęły i w polskiej polityce zaczęły się swawolne harce, coraz trudniej było mu się odnaleźć. O zagubionego w miałkości zwykłych czasów wielkiego bojowego słonia wszyscy się potykali. Jak na tę piaskownicę był po prostu za duży. Miał gigantyczny potencjał. Jego międzynarodowa pozycja była niebotyczna. Nawet gdy nie miał już żadnej formalnej władzy i nie pełnił żadnych oficjalnych funkcji, po radę zwracali się do niego premierzy i prezydenci mocarstw. Ale Polska jakoś nie umiała zrobić z tego użytku. A może górę brała ludzka małość tych, którzy wygrywali wybory i wyobrażali sobie, że dzięki temu nabierają znaczenia, jakie miał Geremek, kiedy to on wygrywał wybory.
Mam wrażenie, że w małych czasach on sam też nie bardzo umiał znaleźć dla siebie miejsca na swoją miarę. A może po prostu się nie pchał. Dopiero kiedy za rządu Kaczyńskiego wróciły ciężkie czasy, Geremek odzyskał wigor. Kiedy jako jedyny polski parlamentarzysta (był euro parlamentarzystą) odmówił podpisania kolejnego oświadczenia lustracyjnego, świadomie wywołał międzynarodowy skandal i przełamał powszechny wśród polskich polityków lęk przed autorytarną władzą. Znów – jak w latach osiemdziesiątych – zagrał wtedy „własnym ciałem” mając pełną świadomość, że zgodnie ustawą może to oznaczać koniec jego kariery politycznej. Nie mam wątpliwości, że postawa Geremka dodała wtedy Trybunałowi Konstytucyjnemu odwagi koniecznej, by zakwestionować najbardziej antydemokratyczne zapisy uchwalonej przez PiS i PO ustawy lustracyjnej.
To było imponujące. Jako jeden z nielicznych polityków w wolnej Polsce udowodnił, że wyznaje te same zasady i ma tę samą wolę walki o nie, co w latach antypeerelowskiej opozycji. Wciąż w imię tych zasad potrafił zagrać na jedną kartę. W jakimś stopniu był to przejaw jego niezmiennie chłopięcej natury.
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych zaczęliśmy się różnić w poglądach. Inaczej rozumieliśmy część zachodzących procesów. W dużym stopniu był to efekt różnic generacyjnych. Geremek widział w swoim życiu Europę w jej najgorszym kształcie. Przeżył hitleryzm, stalinizm, Holocaust i antysemityzm. Kochał Francję, ale Europie nie ufał. Jego poczucie bezpieczeństwa było zakotwiczone w Ameryce. Tożsamościowo był Europejczykiem. Politycznie był Amerykaninem. W odróżnieniu ode mnie, silne amerykańskie przywództwo uważał za rzecz dobrą. Nie niepokoił go nawet hegemonizm Busha juniora. Wierzył w sens jego wojen. Miał zrozumienie dla Guantanamo. Neokonserwatyzm Busha kupił podobnie, jak wcześniej neoliberalizm Balcerowicza. Potem wolno i z trudem się z jednym i drugim rozstawał.
Zbliżył nas Jarosław Kaczyński, gdy stał się największym wyzwaniem dla przyszłości Polski. Kaczyzm i Bushyzm były zbyt podobne, by zmagając się z jednym, można było afirmować drugie. W myśleniu o świecie Geremek wrócił więc na pozycje neorealistyczne, w myśleniu o gospodarce zbliżył się do swojego dawnego stanowiska ordo liberalnego, w sprawie polskiej polityki zagranicznej stał się bardziej proeuropejski. Myślę, że sporą rolę odegrał tu też czas spędzony w Brukseli.
Znów jednak nie był to wybór utylitarny. Geremek nie wierzył w tezy o szybkim słabnięciu Ameryki. Podobnie jak Joseph Nye i wielu intelektualistów jego pokolenia, miał raczej poczucie, że wszystko dokoła (Brytania, Niemcy, Japonia, Rosja, Chiny) wznosi się i opada, a Ameryka trwa i niezmiennie trwać będzie.
Był zbyt inteligentny, by uwięzić się w jednej ideologii. Bardzo poważnie traktował sam proces „myślenia” jako element swojego politycznego i historycznego profesjonalizmu. Od zdecydowanej większości polityków i innych uczestników polskiej debaty publicznej wyraźnie różnił się tym, że bardzo dbał, by jego myślenie było kwalifikowane. Nie mniemał. Pracowicie wyrabiał sobie poglądy. Trudno było go przyłapać na tym, że nie przeczytał ważnej nowej wydanej gdzieś na świecie książki czy istotnego artykułu. To pozwalało mu nieustannie odświeżać poglądy, choć w dużym stopniu był tradycjonalistą. Tu był w nim pewien pozytywny a niezwykle rzadki paradoks. Potrafił być ultranowoczesnym tradycjonalistą. Jako tradycjonalista był na przykład przyzwyczajony do narodowej armii, waluty itp. Na początku polskiej transformacji, gdy wszystko się jeszcze waliło i mogło się zawalić, z niezwykłą energią zaangażował się na przykład w spór o wizerunek orła w polskim godle. Jako nowoczesny myśliciel, rozumiał, że narodowa armia i waluta zmierzają ku historycznemu kresowi, ale nie przyjmował tego beztrosko. Patrzył na to z dystansem historyka szkoły braudellowskiej, doceniającej rolę współistnienia zmiany i trwania w dziejach. To sprawiało, że gdy rozmawiałem z Geremkiem, miałem często wrażenie rozmowy nie tylko z całym dziejowym bogactwem Europy, ale też z czymś przedwiecznym i całkowicie współczesnym zarazem. Bez żadnego związku z zapyziałym historycyzmem wschodnioeuropejskiej prawicy, ale też bez entuzjastycznego hurra progresizmu, który bywa nie mniejszym problemem.
Od Redakcji: zapraszamy do zakupu książki „Bronisław Geremek. Ojciec polskiego liberalizmu”, red. Paweł Luty, Liberté!, Łódź 2010.