Chcąc podsumować bogaty dorobek Zygmunta Baumana w ledwie kilku zdaniach, warto skupić się na głównych figurach myślowych, które można odnaleźć w większości jego prac. Są nimi nadwyżka i niedobór. Nadwyżka lęków, koniecznych życiowych wyborów, podniet i konfrontowania się z wieloznaczną innością prowadzi do nieuchronnej dekompozycji świata, jaki znamy. Niedobór solidarności, empatii i czasu na myślenie przyspiesza ten rozpad i kieruje go ku mrocznemu biegunowi nowoczesnego rozumu. Baumana zawsze bardziej interesował kryzys i niepokojąca zmiana społecznego ładu, niż jego homeostaza. Jednak daleki był od fatalistycznych prognoz, które nie pozostawiałyby pasażerom rozpędzonego globu odrobiny nadziei na dobre epizody podróży.Interesowali go przy tym zwykli pasażerowie, drugiej i trzeciej klasy. Chciał bowiem „socjologii skierowanej do aktorów dramatów życiowych, a nie do ich scenarzystów, reżyserów, producentów i inspicjentów”. Nawet jeśli tych pierwszych łajał za egoistyczne przeżywanie danego im czasu, czynił to z rzadką dziś delikatnością. Parę lat temu ubolewał, że słowo „kurtuazja” nijak nie przystaje do współczesnego świata. Do Baumana pasowało ono jak ulał.
Kiedy na początku XXI wieku rozpoczynałam studia socjologiczne, podobnie jak część koleżanek i kolegów, miałam z Baumanem problem. Był zbyt modnym klasykiem, zbyt oczywistym punktem odniesienia, zbyt hołubionym przez zastępy dziennikarzy i nie-socjologów, by fascynować jako głos osobny, ogłaszający nieodkryte przestrzenie myślenia o społeczeństwie. Jego refleksja nad płynnością ponowoczesnego bytu i plastycznością jestestwa należała wówczas już do głównego nurtu socjologii, a i sam Bauman często poddawał swoją myśl autorecyklingowi i jego kolejne książki mogły się wydawać podobne do poprzednich.
Kiedy kilka lat później zaczynałam tak zwaną „karierę naukową”, prędko nadeszło rozczarowanie statusem trutnia w uniwersyteckim roju. Towarzyszyło temu, nieobce mojemu pokoleniu doktorskiego wyżu, poczucie akademickiej przezroczystości. Wiązało się ono z przykrą obserwacją, że nieważne, jak bardzo się poświęcasz interesującej cię problematyce i jak solidnie ją zgłębiasz, ważne, czy wpisujesz się w oczekiwania środowiska i grantodawców oraz łaski tych, którzy stoją na wyższych szczebelkach uniwersyteckiej hierarchii. Bez tego pozostajesz przezroczysta, naukowo niewidoczna, bo podobnych tobie jest zbyt wielu, a twoich akademickich prac prawie nikt nie czyta, nawet koledzy, gdyż muszą pisać własne teksty i zacytować w nich „właściwych” ludzi.
Wtedy przypadek Zygmunta Baumana powrócił do mnie jako swoiste pocieszenie. Dołączył bowiem do światowej pierwszej ligi socjologów u progu emerytury, dzięki „Nowoczesności i Zagładzie” (1989). W pracy tej, która powstała u progu demokratycznych przemian w Europie Środkowo-Wschodniej odwracających część konsekwencji II wojny światowej, nie sili się na bieżący polityczny komentarz. Przeciwnie, sięga do uhistorycznionych i – wydawałoby się – dobrze przetrawionych w humanistyce źródeł XX-wiecznego europejskiego zła, by mówić o jego przemilczanej żywotności, karmionej istotowymi cechami zachodniej modernizacji.Już w przedmowie podkreśla niezamknięty charakter historii Zagłady: „Zawarta w tym wydarzeniu przestroga dotycząca naszego dzisiejszego sposobu życia – jakości instytucji, na których opieramy nasze bezpieczeństwo, oraz przydatności kryteriów, za pomocą których oceniamy właściwość naszego postępowania i formy interakcji społecznych przez nas akceptowanych i uznawanych za normalne – ulega wyciszeniu i przechodzi bez echa”. Jest więc Bauman takim autorem, który z jednej strony wraca do tematów „przepracowanych”, jeśli nie satysfakcjonują go zastane odpowiedzi, a z drugiej, proponuje własne metafory nazywające doświadczenie tak bliskie współczesnemu człowiekowi, że aż umykające jego uwadze. Stąd chyba wielki sukces jego rozwijanych od lat 90. koncepcji ponowoczesności i płynnego życia. Pojęcia te w dojmujący sposób wyrażały egzystencjalne niepokoje naszej doby, a samego siedemdziesięcioletniego wówczas Baumana uczyniły młodym duchem w oczach środowiska akademickiego.
Powtarzając sobie mantrę, „pamiętaj o Baumanie”, wyrażaliśmy więc nadzieję, że nadejdzie jeszcze czas, kiedy nasz głos zostanie usłyszany bez konieczności modulowania go dla uszu oceniającej publiczności. Historia socjologa z Leeds udowodniała, że nigdy nie jest za późno, a wartość tego, co Edward Said nazywał późnym stylem humanistów, jest nie do przecenienia. Odporność na kult młodości stanowi być może najbardziej humanistyczny aspekt „kariery naukowej”. Także w życiu osobistym Bauman nie spisywał starości na straty. Przekonywał o tym jego późny związek z Aleksandrą Jasińską-Kanią, również socjolożką – wzruszająca relacja dwojga oddanych sobie ludzi.
Ostatni raz widziałam autora „Ponowoczesności jako źródła cierpień” wiosną 2015 r. w Wiedniu. Wygłosiłtam doroczny wykład będący upamiętnieniem czeskiego filozofa Jana Patočki, sygnatariusza Karty 77 oraz ikony intelektualnego oporu przeciw władzy.Bauman mówił wówczas o diasporycznym terroryzmie, antyzachodniej przemocy pączkującej na terytorium Europy w diasporach odrzucanych przez nią obcych. Ta przygodna przemoc wywołuje permanentne poczucie zagrożenia, podczas gdy jego sprawcy pozostają niezidentyfikowani. Dlatego odpowiedzialność za nasze lęki jest przerzucana na barki uchodźców, „chodzące dystopie”, jak określa ich Bauman. Ich największą „winą” jest to, że przypominają Europejczykom o ich niezakopanym toporze ksenofobii. Tamtej wiosny w Wiedniu Bauman odbył kilka spotkań z publicznością różnych generacji, która nawet jeśli nie podzielała jego nieśmiałych recept na przetrwanie w ponurym świecie, to żywiła szacunek dla mądrości starego intelektualisty.
Rok później podczas wykładu uniwersyteckiego wymieniłam Baumana jako jednego z najwybitniejszych polskich socjologów. „Eee, jaki z niego Polak” – padło z ust studenta socjologii. Cóż – jak pisał ubiegłoroczny noblista – the timestheyare a-changing. Cyniczna to może myśl, ale paradoksalnie chyba dobrze się stało, że śmierć Baumana zbiegła się w czasie z eskalacją konfliktu rząd – opozycja. Fala hejtu popłynęła bowiem w stronę Sejmu, a wiadro pomyj, które wylano na głowę zmarłego, było trochę mniejsze, niż można się było spodziewać. Owszem, nigdy publicznie nie uderzył się pierś i nie rozliczył jednoznacznie z okresu działalności w stalinowskim aparacie bezpieczeństwa. Konsekwencje braku wyrazistego aktu samokrytyki ponosił przez całe życie – w ostatnich latach odrzucenie płynęło zwłaszcza z gardeł ludzi młodych, którzy mogliby być jego wnukami. Co prawda, większość zpomarcowych prac Baumana zawiera klarowny element dystansowania się od totalitarnych i totalizujących wizji społeczeństwa. „Nawet dla sympatyka, który gotów jest przejść do porządku dziennego nad obozami pracy i polowaniami na czarownice, traktując je jako pożałowania godne »wypadki przy pracy«, zasięg wolności wbudowanej w codzienną rutynę radzieckiego życia musi wyglądać żałośnie” – pisał w „Socjalizmie. Utopii w działaniu” (1976, pol. 2010). Nigdy nie „nawrócił się” na konserwatyzm ani na liberalizm, jednak niejednokrotnie dawał wyraz deziluzji wobec przeszłości.Ale ilu przeciwników Baumana przeczytało jego książki?
Pod koniec stycznia, nakładem brytyjskiego Polity Press ukaże się ostatnia praca zmarłego socjologa pt. „Retrotopia”. Ma to być esej o romansie teraźniejszości z przeszłością, o szukaniu w tej drugiej uwodzących wizji rzekomo lepszego społeczeństwa. Kiedy wyczerpują się utopie projektujące przyszłość i kompromituje się władza, która je obiecywała, nadchodzi czas retrotopii, wstawania z kolan i skazanych na klęskę prób cofania się do idealizowanej epoki minionego rozkwitu. Choć Bauman nie oferuje tu nowej, nieznanej perspektywy, ale czerpie pełnymi garściami z literatury i bogatej refleksji nad utopiami retrospektywnymi, temat jego książki brzmi niepokojąco aktualnie. Zresztą autor „Retrotopii” od lat posiadał niespotykaną umiejętność ożywiania zapomnianych pojęć i kategorii do celnego opisu gorączkowego stanu „tu i teraz”. Tego daru będzie mi najbardziej brakowało.