Walka między władzą a wolnością
Na wstępie swego klasycznego dzieła zatytułowanego O wolności John Stuart Mill przypomina o odwiecznej wojnie, jaka ma miejsce pomiędzy wolnością a wszelką władzą. Według niego, różne epizody tejże wojny wyróżnić można analizując gruntownie chociażby historię Europy od czasów starożytnych, w szczególności zaś przemiany związane z rozwojem europejskiego parlamentaryzmu. Wolność w koncepcji Milla zaprezentowana została w sposób kompleksowy jako przeciwieństwo władzy – rozumianej jako czynnik kontrolujący i nadzorujący, utożsamianej z rządzącymi oraz z mechanizmem państwowym. Wolność sama w sobie ma być swoistą przeciw-władzą, czynnikiem kontr-państwowym, umiejscowionym w elemencie społecznym, utożsamianym z jednostką rozumianą na sposób liberalny. Tak pojmowana wolność, wolność będąca swego rodzaju przypadłością bądź dopełnieniem człowieka, stoczyć musi bój z władzą, aby pozwolić człowiekowi cieszyć się pełnią swojego człowieczeństwa.
Walczącego o poszerzenie sfery swej wolności człowieka nazywa Mill prawdziwym patriotą, który nie tylko powinien dążyć do zwiększenia zakresu swoich swobód i uprawnień, ale również do tego, by wprowadzone zostały odpowiednie mechanizmy konstytucyjno-prawne, chroniące te właśnie wolności. W tym miejscu krzyżują się postulaty dziewiętnastowiecznego filozofa liberalnego i współczesnych demokratów, albowiem coraz częściej problemem obywateli liberalno-demokratycznych państw jest nie sam brak wolności i swobód, ale raczej ich ochrona, stanie na straży ich przestrzegania i respektowania przez rządzących. W rozważaniach nad współczesnością wracamy więc do Millowskiego punktu wyjścia: do przekonania, że wolność i władza nieustannie, od wieków po czasy dzisiejsze, walczą ze sobą, przepychają się, rywalizują o dominację czy wręcz supremację.
Zjawisko takowej permanentnej wojny szczególnie widoczne wydaje się nam, żyjącym w czasach walki z terroryzmem, kiedy to macki państwa sięgają coraz bliżej naszego prywatnego życia. Państwowe oczy przyglądają się nam gdy robimy zakupy, podróżujemy metrem, kupujemy bilety na dworcach czy tym bardziej uczestniczymy w odprawie na lotniskach. Coraz to nowe pomysły postulujące monitorowanie szkolnych klas, zamieszczanie odcisków palców na dokumentach tożsamości czy wreszcie zbieranie, wykorzystywanie i przetwarzanie naszych danych osobowych przez agencje państwowe oraz firmy i przedsiębiorstwa współpracujące z organami publicznymi i samorządowymi, budzą w społeczeństwach coraz większy niepokój i rodzą szereg obaw. Autor Poddaństwa kobiet sprawę tę zdiagnozowałby bardzo prosto: władza państwowa zdobyła pozycję hegemoniczną, za pomocą nowoczesnych kanałów ograniczyła wolności przez nas wywalczone, wolność będąca celem jednostki znalazła się w odwrocie.
Kryzys „woli ludu”
Największym niebezpieczeństwem, na jakie narażone są systemy demokratyczne – zdaniem Johna Stuarta Milla – miała być „tyrania większości”, ślepo zapatrzonej w demokratyzm proceduralny, przegłosowującej propozycje, wnioski i ustawy wbrew mniejszości czy mniejszościom, w których interesy takie ustawodawstwo mogłoby uderzać. Kryzys „woli ludu”, która miała być rzekomo ucieleśnieniem pragnień, dążeń i przekonań wszystkich obywateli, trzeba by wówczas rozumieć jako utożsamienie tejże „woli ludu” z wolą większości. Społeczeństwom współczesnym – tak się w każdym razie wydaje – udało się przezwyciężyć to niebezpieczeństwo. Wiele społeczeństw drobnymi krokami zmierza ku wyrugowaniu tego typu rozumienia „woli ludu”. Systematycznie postępuje proces poszerzania praw i swobód mniejszości narodowych i etnicznych, państwa promują ustawodawstwo związane z realizacją postulatu równouprawnienia obu płci, w wielu krajach prawa zdobywają mniejszości seksualne. Choć możemy w szczegółowych przypadkach ubolewać nad tym, że zmiany owe dokonują się zbyt wolno, to jednak – przyglądając się całościowo – dostrzec można, że idą one w kierunku zadowalającym prawdziwego liberała. Problem kryzysu „woli ludu” należałoby dziś umieścić w nieco innym miejscu.
Dzisiejszy kryzys „woli ludu” wiąże się nie tyle z zawłaszczaniem władzy przez parlamentarną bądź społeczną większość, ale w znaczniejszym stopniu z przekazywaniem coraz większej władzy organom nie posiadającym żadnej demokratycznej legitymacji bądź jedynie w nieznacznym stopniu przez demokratyczną reprezentację kontrolowanym. Dyktatura ekspertów i medialnie wykreowanych specjalistów oraz doradców jedynie w niewielkim stopniu oddaje skalę owego zjawiska. W większym stopniu dostrzegalne jest ono w takich sferach, jak służby specjalne, agencje wywiadowcze, transnarodowe korporacje i instytucje globalnej finansjery. Wszystkie one wywierają gigantyczny wpływ na działania poszczególnych państw światowych, niejednokrotnie decydują o rozpoczęciu bądź zakończeniu wojny w jakichś regionach świata, tworzą kolejne kanały kontroli obywatela, którego dopiero współcześnie możemy chyba adekwatnie nazwać „szarym” czy „maluczkim”. Realna władza w sposób początkowo nieuświadomiony i niekontrolowany wymknęła się rządzącym z rąk i dziś w większym już stopniu przypomina Foucaultowską „władzę rozproszoną”.
Wezwanie Milla do ochrony człowieka przed tyranią urzędnika, opinii publicznej, społecznych nastrojów oraz innych kanałów narzucania idei, poglądów i postaw, należałoby dziś poszerzyć i wymienić obok wiele innych czynników zagrażających wolności jednostki. Trudno jednak powiedzieć, na ile w ogóle budowanie jakiejkolwiek ochrony przez najnowocześniejszymi wynalazkami kontrolującymi człowieka jest jeszcze możliwe. Powodem przecież zawsze jest dobro obywatela i troska o jego bezpieczeństwo. Ograniczenie swobody poruszania się uzasadnia się koniecznością zatrzymania niebezpiecznych dla społeczeństw osobników. Zbieranie odcisków palców obywateli tłumaczy się jako metodę wyszukiwania i śledzenia potencjalnych terrorystów. Kamery w szkole to przecież nic więcej, jak troska o bezpieczeństwo naszych dzieci. Sami więc systematycznie godzimy się na ograniczanie naszej wolności w trosce o inne dobro. Sami godzimy się na przekazanie szczególnych uprawnień prezydentowi, ministrowi czy innemu urzędnikowi, godząc się jednocześnie, by żaden z nich nie musiał zdawać relacji z ich wykonywania ani nam, ani żadnemu innemu ciału wybranemu w demokratycznych wyborach. „Wola ludu” nie jest już wyznacznikiem politycznych działań, jej wyznacznikiem coraz częściej jest bezpieczeństwo, ochrona naszych dóbr, zdrowia bądź nawet życia.
Władza wbrew „woli ludu”
Kolejny raz jednak wnioski nasze prowadzą do tej niewielkiej książeczki napisanej przez Johna Stuarta Milla w 1859 roku. Twierdzi on mianowicie w eseju O wolności, że „jedynym celem, dla osiągnięcia którego ma się prawo sprawować władzę nad członkiem cywilizowanej społeczności wbrew jego woli, jest zapobieżenie krzywdzie innych. Jego własne dobro, fizyczne lub moralne, nie jest wystarczającym usprawiedliwieniem”. Współczesne organy władcze – państwowe bądź pozapaństwowe – już u autora dzieła O rządzie reprezentatywnym uzyskały prawo do interwencji i narzucenia siłą swojej dominacji nad pewną grupą ludzi, jeśli wymagało by tego dążenie do zapobieżenia krzywdzie innych ludzi. Sama ochrona interesów rządzących nie jest wystarczająca. Teza Milla jest jedynie kontynuacją Locke’owskiego wyznacznika, iż granicą wolności naszej, zawsze powinna być wolność drugiego człowieka. Państwo interweniujące usiłuje właśnie tego postulatu bronić.
Stąd właśnie u Milla założenie, iż każdy z nas przed państwem odpowiadać może tylko i wyłączenie za postępowanie względem innego człowieka, nigdy za postępowa
nie względem samego siebie. Współcześnie jednak – w świecie zglobalizowanym i opierającym na nakładających się na siebie Blumerowskich tysiącach i milionach sieci relacji międzyludzkich – coraz więcej działań ludzkich takowych relacji dotyka. Człowiek współczesny jest uwikłany w tak wiele współzależności, że trudno mu w ogóle oddzielić decydowanie o sobie od decydowania o innym człowieku. Tak na ulicy, w sklepie, autobusie, jak również w domu siedząc przy komputerze, napotykamy drugiego człowieka, kontaktujemy się z nim, rozmawiamy. Poszerza się tym samym sfera, w którą ingerować mogą mechanizmy państwa, gdyż poszerza się zakres naszego możliwego oddziaływania na drugiego człowieka. Już chociażby skontrolowanie naszego komputera przez odpowiednie służby nie będzie tak kontrowersyjne, jak byłoby dwadzieścia lat temu.
Władza wbrew „woli ludu” dopuszczalna jednakże byłaby w oparciu o Millowską zasadę użyteczności, w każdym razie w sensie teoretycznym. Potrafimy sobie bowiem wyobrazić sytuację, kiedy większość obywateli – w szczególności w sytuacji, kiedy ta większość nie posiada pełnej informacji na jakiś temat – nie potrafi podjąć decyzji, która skutkować by mogła maksymalnym dobrem maksymalnej liczby obywateli. Niektóre decyzje w państwach współczesnych – w szczególności w kwestiach bezpieczeństwa – podejmowane są w cieniu gabinetów, w oderwaniu od procedur demokratycznych, bez zasięgania opinii społeczeństwa, a niejednokrotnie także wbrew tejże opinii. Zasada utylitaryzmu pozwalałaby w uzasadnionych przypadkach odchodzić od procedur demokratycznych. Niebezpieczeństwo, jakie może za sobą pociągać dopuszczenie do takiej sytuacji, to całkowita niekontrolowalność organów władzy taką decyzję podejmujących. Władza podejmująca kroki nie uzgadniane ze społeczeństwem lub niezgodne z jego wolą traci społeczne zaufanie, staje się niewiarygodna.
Społeczeństwo aktywne czy pasywne?
Władza, która nie liczy się z obywatelem, nie tylko traci wiarygodność, ale podważa fundamenty samej demokracji rozumianej jako „władza ludu”, zaprzepaszcza ideę władzy stanowiącej emanację społeczeństwa. Państwo zarządzane przez taką władzę staje się jedynie marionetką prawdziwej demokracji. Obywatel odsuwa się od takiego państwa, nie chce z nim współpracować, nie chce z nim współdziałać, nie jest skłonny do podejmowania jakichkolwiek działań społecznych czy obywatelskich. Postawa wycofania i swoistej alienacji charakteryzuje obywateli państw, w których demokracja stała się tylko przykrywką dla procedur, które niejednokrotnie nie mają z demokracją nic wspólnego. Również brak zrozumienia owych procedur – które notabene mogą być jak najbardziej demokratycznymi, lecz nazbyt skomplikowanymi dla przysłowiowego „prostego obywatela” – budzić może nieufność i niechęć ze strony społeczeństwa. Aktywność obywatelska przestaje być postrzegana jako cnota, a jedynie jako forma współpracy z „obcą”, „niezrozumiałą”, „podejrzaną” władzą. Współczesne demokracje coraz częściej postrzegane są przez swoich obywateli właśnie jako „podejrzane”, co owocuje malejącą frekwencją wyborczą, brakiem współdziałania mieszkańców z samorządami lokalnymi, niechęcią do uczestniczenia w inicjatywach społecznych.
Przed pasywnością obywateli ostrzegał John Stuart Mill również w swoich rozważaniach nad wolnością. Zdając sobie doskonale sprawę z tego, że dysponująca dowolnie swoją wolnością jednostka może wybrać samotność i społeczne niezaangażowanie, doceniał jednakowoż ludzką aktywność, przejmując jednocześnie Arystotelesowską definicję człowieka jako zoon politicon – realizującego się w społeczeństwie i przez społeczeństwo. Przez to nazywa się Milla niejednokrotnie piewcą demokratycznego społeczeństwa obywatelskiego. Mówi Mill na łamach swojego eseju O wolności, że „osobnik może zaszkodzić innym nie tylko czynem ale i bezczynnością”. Tutaj również zawarty jest element, który powinien wystarczyć do sfalsyfikowania tezy o rzekomym „skrajnym indywidualizmie” myśli Milla i myśli całego liberalizmu demokratycznego. Jest wręcz odwrotnie, Mill szanuje ludzką wolność i prawo człowieka do wycofania się z życia społecznego, jednakże bardziej ceni społeczną aktywność, zaangażowanie w sprawy całego społeczeństwa, a w szczególności wspólnoty lokalnej. Jednostka w tej odmianie demoliberalizmu odpowiada nie tylko za siebie, ale również za innych członków wspólnot, do których należy – wobec czego w swoich działaniach kierować się powinna interesami całej wspólnoty.
Swoboda zrzeszania się obywateli – obok wolności sumienia i swobody gustów i zajęć – wskazywana jest przez brytyjskiego filozofa jako najważniejsza z wolności. Stąd wywnioskować można, że stowarzyszanie się z ludźmi uznawane jest za niezwykle ważne dla osiągnięcia przez jednostkę ludzką pełni swojego człowieczeństwa. Uprawnienie to wiąże się bowiem jednocześnie z prawem człowieka do dążenia do osiągnięcia własnego dobra, ale również z jego pomocą w budowie dobra innych ludzi, właśnie poprzez zrzeszanie się i stowarzyszanie. W społeczeństwie polskim brak chęci zrzeszania się i społeczna pasywność obywateli są dziedzictwem i reakcją na rzeczywistość komunistyczną, w której przynależność do różnej proweniencji państwowych organizacji była obowiązkiem. Po roku 1989 Polacy mogli cieszyć się prywatnością, korzystać ze swojego prawa do „nie-działania”, „nie-zaangażowania”, post factum wyrazić swój sprzeciw wobec państwa i jego instytucji, które przecież nie były już komunistyczne. Z innych przyczyn pasywność dopadła społeczeństwa dojrzałych demokracji.
Społeczną apatię w państwach dojrzałych demokracji liberalnych wiąże się często z wzrastającym poziomem dobrobytu i społecznego zadowolenia. Brak silnej motywacji do naciskania na władzę, aby ta doprowadziła do dużej zmiany społecznej bądź przeprowadziła w jakiejś sferze gruntowne reformy, sprawia, że ludzie zamykają się we własnych domach i skupiają na własnych sprawach. Zadowolenie z poziomu życia sprawia, że nie istnieje konieczność znacznej społecznej mobilizacji pod hasłami przeprowadzenia zmiany u sterów rządów. Solidne funkcjonowanie mechanizmów państwa prowadzi natomiast do tego, że rola organizacji społecznych w niektórych sferach życia nie jest aż tak istotna i nie wymaga tak dużego obywatelskiego zaangażowania. Nie wydaje się jednak, aby Mill zakładał, iż w tzw. „społeczeństwach dobrobytu” – gdyby oczywiście posługiwał się takim konstruktem teoretycznym – ludzie będą wycofywać się do przysłowiowej „samotni”, chociaż zapewne filozof uszanowałby takie ich działanie. Nie jest bowiem niczym złym skupienie się na sobie i swoich sprawach w sytuacji, kiedy nie czyni się jednocześnie szkody innym.
Silni w działaniu, słabi obojętnością Trzeba jednakże zdawać sobie zawsze sprawę, że – niezależnie od tego, czy apatia i pasywność obywatelska społeczeństw dojrzałych liberalnych demokracji wypływa z zadowolenia z poziomu życia, czy też raczej z nieufności do rządzących – demokracja jest systemem politycznym opierającym się na ludzie, wobec czego wymaga również owego ludu stałego uczestnictwa. Obywatel państwa demokratycznego ma prawo do nie uczestniczenia w niektórych formach bezpośredniego udziału obywateli w rządzeniu państwem – jednakże musi sobie tym samym zdawać sprawę, że władzę tę sprawować za niego będzie ktoś inny. Nie musi być ona sprawowana ze szkodą dla obywatela, który rezygnuje z uczestnictwa, tym samym jednak nie musi prowadzić do powiększenia jego dobra. Demokracja daje obywatelowi prawo do powiedzenia „nie”, ale – jak zresztą zauważał John Stuart Mill – po wielokroć nakłada na niego wielką odpowiedzialność: za siebie oraz za swoich współobywateli, za dobro i szczęście
swoje i współobywateli.
Ostatecznie na tym właśnie polega zarówno siła, jak i słabość współczesnej demokracji – i zauważał to już półtora wieku temu autor eseju O wolności: że daje prawo do bycia pasywnym obywatelem, a z drugiej strony cnotą czyni aktywność. Jest to jej siła, gdyż docenia się wolność ludzką i prawo jednostki do decydowania o sobie; jednocześnie pozwala się wycofać tym, dla których odpowiedzialność za drugiego człowieka byłaby zbyt dużym ciężarem lub zbyt trudnym wyzwaniem. Słabość jednak, ponieważ zezwala się na to, aby jednostka odsuwała się w cień i ciężarem troski o własny dobrobyt i bezpieczeństwo obarczała innych, a z drugiej strony istnieje również przyzwolenie, aby w życiu politycznym i publicznym uczestniczyli ludzie do tego się nie nadający, niegodni, niezdolni, nieuczciwi. Współistnienie w demokracji jej siły i słabości – podobnie jak współistnienie władzy i wolności oraz ciągła ich ze sobą rywalizacja – są niewątpliwie fundamentami współczesnego systemu demokratycznego, konstytuują go i nie pozwalają mu skostnieć.
Wykorzystane zdjęcie jest autorstwa: John_Watkins ., zdjęcie jest na licencji CC