W „Gazecie Wyborczej” z 1 października Mirosław Czech pisze, że głosowanie na PO to kontrakt: władza za przyszłość, a potem się rozliczymy. Na pozostałych stronach „Gazety” czytamy z namiętnością powtarzaną frazę, że PO to spokój i stabilizacja.
Jako prawnik, który mimo młodego wieku sporządził i miał na warsztacie pracy setki kontraktów, mówię: kontrakt oparty na zasadzie „później się rozliczymy” to zły kontrakt. Taki kontrakt nie prowadzi do spokoju i stabilizacji, o ile strony nie rozliczają się codziennie na podstawie rzetelnych raportów. O takie w polskiej i europejskiej demokracji trudno.
Kontrakt, o którym pisze Mirosław Czech, prowadzi do jednego skutku: do tego że strona silniejsza wykorzystuje słabszą, słabsza czuje się pokrzywdzona i w pierwszej możliwej chwili strony podejmują decyzję, że więcej nie chcą się widzieć na oczy i współpracować. I tu już jesteśmy dalecy od spokoju i stabilizacji.
Czym dla mnie jest głosowanie na PO? To wybór, jak chciałby pewnie Tusk, 231 maszynek do głosowania, które będą przejadać pieniądze podatników, nie dając im nic w zamian poza okazjonalnym pojawianiem się na lokalnych piknikach.
231 maszynek, wybranych często pod sztandarami haseł postępu, wyzwalania inicjatywy obywatelskiej i wszelkich wolności, podniesie rękę za kolejną podwyżką podatków, jeśli tylko Tusk zdecyduje, że chce zatrudnić kolejne tysiące bezproduktywnych urzędników (a oni i ich rodziny to posłuszni wyborcy), które te podatki chętnie przejedzą.
231 maszynek nie wniesie żadnej sensownej inicjatywy, nie wymyśli nic nowego, nie wesprze żadnej odważnej akcji społecznej bez akceptacji Tuska, który będzie się bał, że która z jego maszynek wyrośnie na samodzielnego lidera.
231 maszynek będzie nocować swoich znajomych w hotelu sejmowym i podnosić ręce wtedy, kiedy im każą. Ten scenariusz już znamy. To jest przewidywalne. Jako obywatele na kontrakcie tej treści tracimy. Co w zamian? Nie odpowiem wcale, że PiS. Nawet jeśli PiS zdobędzie więcej głosów, to i tak nie ma zdolności koalicyjnej. Straszenie PiS-em to bajka, tak jak słowa Rostowskiego o odpowiedzialnej polityce budżetowej.
W tych wyborach Polacy dostali wielką szansę. Mają do wyboru kilka małych partii, które dają im realną alternatywę. Kilka partii, które wyrastają z ruchów oddolnych, które oparte są na potrzebach społecznych. Po raz pierwszy w historii Polski w kampanii głośno słychać kobiety, homoseksualistów, niepełnosprawnych. To jest dorobek wolnej Polski. Nie jest nim robienie sobie zdjęć przez Tuska i Sikorskiego z przywódcami chorej Europy. Ten dorobek widać w odwadze obywateli do zapisywania się na listy partii, które nie uczestniczą w powszechnie znanym, jałowym sporze.
Pewnie wielu powie, że nawet jeśli te partie zdobędą ponad 5%, to nic dobrego z tego nie wyjdzie, bo w sejmie nie będzie można dojść do porozumienia. Nic na tym nie stracimy. Jakość tworzonego prawa jest tak niska, że gorzej być nie może. Ustawy będące wynikiem kompromisu i tak są lepsze niż ustawy oktrojowane przez lidera którejkolwiek z partii.
Możemy na tym zyskać. Czech pisze, że Polska potrzebuje szarpnięcia w kierunku rozwoju przedsiębiorczości i że jedynym liderem partii, który może to zrobić jest Tusk. Słyszymy to od wielu lat, ale Tusk jest do tego niezdolny. Przede wszystkim dlatego że ma on mentalność urzędnika państwowego i z większą empatią odnosi się do nowych pracowników polskiej ambasady w Brukseli niż do organizacji przedsiębiorców. Mniejsza o to.
Zysków upatruję w innym procesie. Cofnijmy się kilka lat wstecz. Jakim liderem jest Tusk? Tusk jest partyjniakiem. Stworzył partię z dwoma innymi liderami. Dwaj pozostali od tej partii odeszli. Został Tusk, bo był najprostszy w odbiorze dla partyjnych dołów i mas. Kultura powszechna nie sprzyja dziś popularności mężów stanu (Płażyński) i inteligentów (Olechowski). Tuskopopulizm zwyciężył populizm PiSu. Żyjemy w kraju tuskopopulizmu, w którym nic nie można, a najlepiej poddać się tyranii biurokracji i ze spokojem (jakże często to słowo się powtarza) słuchać, jak Tusk i Rostowski chcą nas wprowadzić w kryzys, a potem odejść.
Z wielopartyjności mielibyśmy zysk taki, że 460 posłów musiałoby wreszcie zacząć pracować, żeby sejm mógł wydać z siebie jakikolwiek akt legislacyjny. Sejm musiałby stać się areną rzeczowego sporu, a nie tyranii populistycznej większości. Sejm wreszcie stałby się areną kreowania liderów, a nie areną dla popisów liderów wykreowanych w partyjnych kuluarach. Sejm musiałby stać się areną współpracy. Współpraca zaś to słowo-klucz dla przyszłości. Pewnie dzisiaj zbyt wcześnie jest, by o tym mówić. Pewnie wielu powie, że w tym kraju nie da się współpracować. Pytam: kto ma współpracować? I odpowiadam sobie: My – ludzie. Jeśli więc mówisz, że nie da się, to Ty jesteś problemem.
Współpraca zawiera w sobie spory i nieporozumienia. Może więc niekiedy nie oznaczać stabilności. Ale po co nam stabilność, która niesie ze sobą tylko koszty?
W Hiszpanii Zapatero przejął władzę, gdy kraj był skonfliktowany wewnętrznie po okresie rządów Aznara. To tak jak u nas – Tusk przejął władzę, gdy kraj był skonfliktowany wewnętrznie po okresie rządów Kaczyńskich. Zapatero „przerządził” przy sprzyjającej koniunkturze 7 lat w spokoju wewnętrznym. Dziś Hiszpania dogorywa. U nas też możemy mieć spokój za cenę rozrastającej się biurokracji, ograniczania swobód obywatelskich (ograniczenie dostępu do informacji publicznej) i rosnących podatków. Nikogo zaś nie trzeba przekonywać, że rosnące podatki to zabijanie inicjatywy obywatelskiej, możliwości współpracy. Bo wtedy nie opłaca się nic robić. No, można siedzieć w domu i patrzeć, jak rząd Tuska w spokoju buduje kraj. Oby tylko starczyło na nasz zasiłek dla bezrobotnych.