Pierwsze zdanie nowej książki Wojciecha Jagielskiego wygląda jak wyjęte z klasycznej powieści: „Blade jesienne słońce wstało nad miasteczkiem i otaczającym je stepem” (s. 7). Po nim następuje równie klasyczna introdukcja. Na kilku stronach w krótkich migawkach przedstawieni zostają główni bohaterowie opowiadanej historii: Tommy Lerefolo, czarnoskóry miejski radny; Raymond Boardman, farmer, jeden z niewielu „Anglików” w zasadniczo burskiej społeczności Ventersdorpu; właściciel gospody Pod Rajskim Żurawiem Henk Malan, sfrustrowany życiowymi niepowodzeniami; Chris Mahlangu, główny sprawca zabójstwa Terre’Blanche’a.
To ostatnie wydarzenie, wokół którego ogniskuje się cała narracja „Wypalania traw”, w rzeczywistości stanowi tylko punkt wyjścia, pretekst do przeprowadzania analiz, interpretacji i refleksji natury ogólniejszej, nawet uniwersalnej. Dotyczy ona bowiem nie tylko zamkniętej społeczności Ventersdorpu, „niewielkiego burskiego miasteczka na stepie Transwalu” (s. 5), nie tylko historii Republiki Południowej Afryki i jej całkiem współczesnych problemów, nie tylko nawet zjawiska rasizmu, wyjątkowo w tym regionie świata skomplikowanego, jednocześnie współtworzącego i będącego wytworem trudnych (niemożliwych?) do przezwyciężenia konfliktów. Opowieść Jagielskiego skłania do refleksji nad istotą stosunków społecznych jako takich, a więc sposobów odnoszenia się do siebie (grup ludzi) nawzajem.
Pod koniec książki wspomniany wyżej Tommy Lerefolo – rozczarowany politycznymi i społecznymi realiami kombatant walk z apartheidem – przytacza narratorowi artykuł, napisany przez Andile Mngxitamę, „sławnego na cały kraj dziennikarza, który wyrósł na białej farmie pod Potchefstroom i jak mało kto wiedział, jak się mają sprawy na transwalskim stepie, znał wszystkie mroczne sekrety jego mieszkańców, ich marzenia, nadzieje, obsesje i lęki” (s. 292–293). Mngxitama pisał w nim m.in.: „W miasteczku Ventersdorp jak pod mikroskopem można obejrzeć całą Południową Afrykę. Jeśli chcesz zrozumieć ten kraj i poznać jego duszę, wystarczy uważnie się przypatrzeć temu miastu i jego mieszkańcom, żyjącym pośród strumieni i kukurydzianych pól. Ilekroć przyjeżdżam do Ventersdorpu, widzę prawdziwą duszę Południowej Afryki. Duszę wciąż niezmienną, przepełnioną starymi uprzedzeniami rasowymi oraz przemocą i gwałtem” (s. 293).
Zdania te równie dobrze mógłby napisać sam Jagielski, który przecież nie po to jeździł do prowincjonalnego miasteczka południowoafrykańskiego państwa, aby opisywać jego lokalne problemy i patologie. Musiał dostrzec w nich ten emblematyczny czy metaforyczny potencjał, który czytelnikowi objawia się jako już w pełni zaktualizowany. Jego książka jest zatem próbą spojrzenia na afrykańską – a moim zdaniem i szerzej: ogólnoludzką – rzeczywistość przez pryzmat jednego z jej mało efektownych, za to wielce symptomatycznych wycinków. I odwrotnie: próbą zrozumienia lokalnych konfliktów poprzez umieszczenie ich w szerszym społecznym i kulturowym kontekście.
Społeczność Ventersdorpu jawi się jako kliniczny przypadek ludzkiej wspólnoty, ze wszystkimi walorami i mankamentami, jakie charakteryzują każdą grupę społeczną – bez względu na historię i geografię – a które w niej ujawniają się w sposób wyjątkowo wyraźny. Jest ona przede wszystkim grupą silnie wewnętrznie zintegrowaną, co implikuje nieuchronny antagonizm, jaki cechuje jej relacje zarówno ze światem zewnętrznym, jak i z niezintegrowanymi z grupą jednostkami, które podlegają bezwzględnemu wykluczeniu.
Tak stało się na przykład z najbardziej chyba pozytywnym bohaterem książki, idealistą Raymondem Boardmanem, który dorobiwszy się w stolicy niejakiej pozycji i majątku, powodowany szlachetnymi intencjami zdecydował się wrócić na ojcowiznę, by własnym wysiłkiem współtworzyć nową, lepszą rzeczywistość reorganizującego się państwa, które postanowiło pozbyć się piętna rasizmu i niewolnictwa. Niestety, jako Brytyjczyk nigdy nie został zaakceptowany przez swoich burskich sąsiadów, murzyńscy pracownicy natomiast, za których baz mała po ojcowsku czuł się odpowiedzialny i których starał się włączyć do współzarządzania farmą, nie docenili w pełni jego wysiłków i oczekiwali wyłącznie zapłaty, którą natychmiast wydawali na alkohol. Nadto tkwili oni bowiem w poprzednim systemie, w którym skutecznie wpojono im, jak być „dobrymi czarnuchami”, co to „znają swoje miejsce, wiedzą, jak się zachować, nie obrażają się o byle co ani nie zadzierają nosa” (s. 237). Jako tacy nie byli więc przygotowani na jakąkolwiek samodzielność, która zwyczajnie wpędzała ich w konfuzję i zagubienie.
Sami Burowie natomiast przedstawieni zostali jako faszyzujący nacjonaliści i rasiści, którzy na równi nienawidzą czarnych – uważając ich za „istoty ludzkie gorszego gatunku” (s. 57) – jak i Brytyjczyków, którym nie mogą zapomnieć niegdysiejszych krzywd i prześladowań. Ta silna wrogość wobec obcych oczywiście wzmacnia spójność grupy, powoduje jednak nieuniknione konflikty oraz ogranicza horyzonty myślowe jej członków, którzy pochwyceni przez mechanizm myślenia grupowego – zawsze mniej krytycznego, racjonalnego i subtelnego niż myślenie indywidualne – nie są w stanie wyjść poza jego schematy poznawcze i ogólną zaściankowość. Prowadzi to często do jawnych – choć nie dla nich samych – absurdów.
Ich fundamentalna fantazja na przykład zdaje się ignorować fakt – a raczej go fantazmatycznie zawłaszcza – że Burowie są antysemitami, i wpisuje ich w biblijny mit narodu wybranego, przedstawiającego ich jako współczesnych Izraelitów: „Wierzyli, że sam Stwórca posłał ich do Afryki jako nowy naród wybrany, nowy lud Izraela, by jako ludzie wiary panowali nad poganami, potomkami Chama, wyklętego za nieposłuszeństwo i naznaczonego ciemną skórą, «skazanymi, by być najniższymi sługami braci swoich»” (s. 58). W czasie II wojny światowej Burowie opowiedzieli się po stronie hitlerowskich Niemiec, głównie, jak się zdaje, dlatego, że ci z kolei walczyli z nienawistnymi Brytyjczykami: „Burowie zawsze już trzymali stronę tych, którzy zwracali się przeciwko Anglikom” (s. 45).
Dora van Zyl, siostra Terre’Blanche’a, porównując swojego brata do Hitlera, wyjaśnia to polskiemu reporterowi w następujący sposób: „Porównuję Eugène’a do Hitlera, bo cokolwiek by o nim powiedzieć, Hitler był przecież urodzonym przywódcą […] Brytyjczycy mówią, że był zbrodniarzem, bo wywołał wojnę i mordował Żydów w obozach koncentracyjnych. Ale u nas ci sami Brytyjczycy też zakładali obozy koncentracyjne, w których zagłodzili tysiące burskich kobiet i dzieci, a cały kraj puścili z dymem. Czy to nie zbrodnia?” (s. 45). Dla polskiego czytelnika jest to zapewne perspektywa trudna do przyjęcia, powinien on jednak uzmysłowić sobie, że i jego punkt widzenia jest mocno zdeterminowany przez zależne od miejsca i czasu myślenie zbiorowe (wedle niektórych teorii świadomość indywidualna prymarnie jest po prostu częścią świadomości zbiorowej, a dopiero potem zdobywa się – lub nie – na jej przekroczenie i właściwą indywiduację).
Sam Eugène Terre’Blanche to szara eminencja Ventersdorpu, typowy przykład osobowości autorytarnej (tak jak ją zdefiniował Erich Fromm), megalomana i zwierzęcia politycznego: „żył wielką polityką. Jego światem były niekończące się debaty o tym, jak fatalnie szły sprawy w kraju i jak jeszcze się pogorszy, gdy władzę przejmą w końcu czarni. Zwoływał swoich zwolenników na narady i pochody, głowił się, jak temu zaradzić i nie dopuścić czarnych do rządu […]. Światem Eugène’a były nocne wiece z pochodniami. Przybywał na nie konno, wystrojony w paradny mundur i wśród łopoczących sztandarów wygłaszał płomienne przemówienia, groził wojną”. W gazetach nazywali go „burskim komendantem, generałem, ostatnim obrońcą białej rasy” (s. 15). I choć w rodzinnym Ventersdorpie nie sprawował żadnego urzędu, uchodził za jego najważniejszego obywatela: „był w miasteczku królem” (s. 41).
Jak to często bywa z charyzmatycznymi dyktatorami, jego władza brała się z intuicyjnego odgadywania i sterowania ludzkimi pragnieniami oraz z niezachwianej wiary w słuszność własnych przekonań – zarówno co do własnych racji (i własnej rangi), jak i natury rzeczywistości (Žižek, za Lacanem, powiedziałby, że Terre’Blanche był dokładnie tym, co mówił, czyli w pełni zrealizowanym, samowystarczalnym performatywem). „Odkąd pamiętano, zawsze potrafił zawładnąć ich umysłami, odgadnąć, co myślą i czują miejscowi Burowie, czego się obawiają, o czym w skrytości śnią. Był jednym z nich, miał takie same pragnienia, lęki i myśli. W przeciwieństwie do innych nie bał się jednak o tym głośno mówić, co zapewniało mu niekwestionowany rząd dusz w białym miasteczku […]. Ślepo, a często bezwiednie robili, co im kazał. Ustanawiał w miasteczku prawa i zwyczaje. On zaś czerpał swoją potęgę właśnie z tego, że ludzie widzieli go takim, za jakiego chciał uchodzić i za jakiego sam się uważał” (s. 41–42).
Biali mieszkańcy widzieli w nim zatem silnego, niezwyciężonego Bura, spadkobiercę cnót ich walecznych przodków. Bliższe prawdy byłoby jednak stwierdzenie, iż był on zakompleksionym chłopem, którego kompensacyjne pragnienie władzy objawiało się z jednej strony gotowością do zaspokajania zbiorowych fantazji swoich współbraci, z drugiej nienawiścią i pogardą okazywaną obcym, a więc zwłaszcza Brytyjczykom i czarnym. Dwaj z tych ostatnich, mając dość nieustannych upokorzeń, zabili go w niezbyt przytomnym akcie agresji, po czym „przyznali się do wszystkiego, jakby uważając, że postąpili sprawiedliwie, że to im stała się krzywda. Choć dopuścili się zbrodni, byli jej ofiarami na równi z tym, którego zabili” (s. 27).
Historia „samozwańczego burskiego wodza z Ventersdorpu” (s. 42) została ukazana na tle radykalnych przemian, jakim ulegała RPA w ostatnich dekadach, a więc przede wszystkim likwidacji apartheidu i przejęcia władzy przez czarnych. Przygnębiające w książce Jagielskiego jest właśnie to, że ta jedna z najbardziej pożądanych – przynajmniej z perspektywy świata demokratycznego – przemian we współczesnym świecie przyniosła tak mało budujące skutki. Wielkie nadzieje wiązane ze zniesieniem apartheidu ustąpiły wkrótce miejsca codziennej mizerii: bezwzględnym walkom o władzę, nepotyzmowi, łapownictwu, powszechnej przemocy, bezprawiu oraz ogólnej bezsilności i beznadziei (co dziś zdaje się powtarzać w przypadku Arabskiej Wiosny).
Nie bez powodu autor wyznaje, iż podróże do Ventersdorpu były dla niego „swoistą wędrówką do «jądra ciemności», by w mieszkańcach miasteczka, jak w zwierciadle, przyjrzeć się samemu sobie, własnym lękom, uprzedzeniom, obsesjom i przesądom, głęboko i wstydliwie skrywanym pod pancerzem dobrych manier, wpojonych granic między dobrem i złem, tym, co wypada, a co nie, co jest dozwolone, a co nie uchodzi” (s. 43).
Wymowna też wydaje się tytułowa metafora, sugerująca nie tylko niespełnione nadzieje: „Wypalano trawy, by oczyścić ziemię z chwastów, uporządkować ją, przygotować na nowo do rodzenia” (s. 258), lecz także wskazująca na bardziej realne od nich zagrożenia, które się właśnie aktualizują: „Wypalanie traw to trochę takie pożegnanie z czasem, który upłynął, i wszystkim, co się w nim wydarzyło. Zamykamy to, zostawiamy za sobą i szykujemy się na to, co nowego przyniesie nam życie – powiedział Raymond, wpatrując się w płomienie ledwie widoczne w gęstym, mlecznym dymie. – To jak rytuał oczyszczania, który ma przynosić nadzieję. Ale zdarza się, że przeradza się w dymną zasłonę, skrywającą śmiertelne zagrożenie” (s. 260).
„Wypalanie traw” to pozbawiona iluzji relacja z upadku pewnego świata i powstawania na jego gruzach nowego, niestety pod wieloma względami niewiele lepszego. Relacja okraszona niewielką ilością subtelnie wprowadzanych, za to niezwykle, moim zdaniem, trafnych analiz i interpretacji psychospołecznych i socjologicznych, wyjaśniających opisywaną rzeczywistość w sposób racjonalny, zdystansowany i pogłębiony. Wzorzec literackiego reportażu, kontynuujący tradycję pisarstwa Ryszarda Kapuścińskiego.